Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu.doc

(98 KB) Pobierz
Autor: Magdalena Kowalczyk

Autor: Magdalena Kowalczyk

Tytul: Kwestia czasu

 

Z "NF" 5/94

 

   Urodziłam się w małej wiosce u podnóża gór. Nie wiem, kim

była moja matka. Odebrano mnie jej parę dni po urodzeniu. W

czasie porodu nikt nic nie zauważył. Wszyscy byli za bardzo

zajęci matką. Kiedy wydobrzała i chciała mnie nakarmić

piersią... - zaczęło się.

   - Ona krwawi! Wynieście dziecko - krzyk piastunki

rozdarł ciszę małej izby.

   Natychmiast zabrano mnie matce, która ze zdumieniem i

odrazą patrzyła na ugryzioną pierś. Po chwili i ona zaczęła

krzyczeć.

   Następnego dnia wezwano wszystkowiedzącą.

   - Kobieto, kto jest ojcem tego dziecka? - zapytała na

początku. Matka spuściła oczy. Kiedy ponownie spojrzała na

wszystkowiedzącą, wybuchnęła płaczem. - Nie płacz. Płacz nic

tu nie pomoże - to nie było pocieszenie, tylko rozkaz. Łzy

natychmiast znikły. - Stało się.

Następnym razem uważaj, gdzie chodzisz na grzyby. Dziecko

trzeba zabrać.

   - Oddać ojcu? - zapytała matka z niepokojem.

   - W żadnym wypadku! Ale tu, wśród ludzi, też zostać nie

może. 

   Jeszcze tego samego dnia czarownica zabrała mnie do

siebie, mówiąc, że lepiej by było, żeby matka nie znała

miejsca mojego pobytu. W ten sposób uratowała życie nie

tylko mnie, ale całej wiosce. Sama nie miała szczęścia.

Kiedy dwa dni później przytuliła mnie, małymi, ale ostrymi

pazurkami przecięłam jej tętnicę szyjną. Była moją jedyną

ofiarą, której żałowałam. 

   Kobieta ta rozumiała jedno - oddanie mnie ojcu

oznaczałoby, że stanę się taka jak on. Zwierzęciem z

odrobiną ludzkich uczuć skazanym na rychłą śmierć z jego

ręki. Zamiast tego znalazłam się w żeńskim zakonie

zapomnianej bogini. Niewielka część wychowanek stawała się

kapłankami, większość wyruszała w świat. Wszystkie były w

zakonie od urodzenia i żadna nie wiedziała, skąd pochodzi. Z

wyjątkiem mnie. Niemal od urodzenia rozumiałam ludzką mowę i

większość tych rzeczy, których dziecko uczy się dopiero po

roku życia. Miałam dobrą pamięć. Niestety, wiązały mnie też

ograniczenia każdego ludzkiego dziecka. Nie umiałam chodzić

ani mówić. Uczyłam się jednak szybciej od rówieśniczek.

   Po pięciu latach mogłam uchodzić już za dobrze rozwiniętą

siedmioletnią dziewczynę. Wtedy dowiedziałam się, czego

naprawdę uczy się w zakonie.

   Byłyśmy ćwiczone do walki. Każdego rodzaju. Oczekiwano od

nas dużej sprawności fizycznej i koncentracji siły życiowej.

Wiązało się to z wieloma godzinami ćwiczeń i medytacji.

   Ważne były też umiejętności umysłu. Wszystkie uczyłyśmy

się ze starych ksiąg w różnych starożytnych językach.

Poznawałyśmy zioła i wiedzę medyczną. Siostry obdarzone

zdolnościami do używania Mocy brały dodatkowo lekcje u

starej czarownicy. Musiałyśmy się nauczyć kontrolować nasze

reakcje i kierunkować zdolności.

   Pamiętam, że czarownica była zdziwiona rodzajem

drzemiącej we mnie siły. Nie dało się jej umiejscowić ani w

głowie, ani w dłoniach. Zdawała się wypływać z całego ciała.

Nauczycielka dobrze wiedział, czyją córką jestem, ale mogłam

też być kompletnym beztalenciem po matce. O moich

zdolnościach dowiedziała się przypadkiem, kiedy chcąc się

wymknąć nad jezioro rankiem, podniosłam z ziemi kłęby mgły,

przez którą nie było widać dalej niż na metr. 

 

   Kiedy miałam szesnaście lat, uznałam, że umiem już dosyć

i poprosiłam o pozwolenie opuszczenia klasztoru. Udzielono

mi go w pewnym sensie.

   - Jesteś wyjątkowo krnąbrna, moje dziecko - powiedziała

matka przełożona. - Utemperujemy cię trochę. Pójdziesz na

naukę do Tragharta.

   - Kto to taki? - zapytałam, chociaż dobrze wiedziałam.

   - To czarownik, pustelnik mieszkający na skraju świata.

Od dawna prosił o kogoś do sprzątania i pomocy w

eksperymentach. Jest już, niestety, niemłody. Tam szybko

dowiesz się, jak mało naprawdę umiesz - to mówiąc wywołała

tunel przestrzenny i podając mi małe zawiniątko i pergamin

wepchnęła mnie doń bez pożegnania.

   W istocie Traghart był stary, ale na mój widok odmłodniał

o dwieście lat. Oczywiście, nie miał zamiaru niczego mnie

uczyć. Chciał kuchty, ale nic z tego nie wyszło, bo nie

znoszę tej roboty. Miałam zupełnie inne plany.

   Wiedziałam, że jako "dziewicza istota" nie znajdę dostępu

do pełni swojej mocy. To był pierwszy problem, który

współpraca z Traghartem miała rozwiązać. Aby nie nadwerężać

swoich oczu hipnozą, parę razy przeszłam się pod jego oknem

w czasie, gdy moje jedyne odzienie suszyło się na sznurku.

Ładny mi pustelnik. Zachowywał się jakby nie widział kobiety

od kilkuset lat. Z biegiem dni młodniał też, ale i chudł. No

cóż, mój organizm domagał się pożywienia po diecie w

klasztorze. Teraz kwitłam, a on, choć coraz młodszy i, muszę

przyznać, przystojniejszy, tracił siły. Do końca nie

wiedział, co się dzieje. Któregoś dnia okazało się, że

słońce bardzo go razi i został w łóżku. Wieczorem był zdrów

jak ryba. Przez rok uczył mnie wszystkiego, co umiał, choć

już nie z własnej woli. Kiedy uznałam, że wystarczy, o

świcie zakopałam go pod krzewem jałowca. To go skutecznie

zatrzymało w miejscu spoczynku.

   Na zakończenie edukacji teoretycznej przesłałam

pozdrowienia matce przełożonej. Podobno na widok mego

podarku straciła rozum.  Był to wyjątkowo piękny okaz

"rzekomej tarantuli", to znaczy czarnego włochatego pajączka

z ludzką głową. Chyba oczywiste, że miał on jej własne

oblicze.

 

   Tak więc mając lat siedemnaście wyruszyłam w świat.

   Był to świat w sam raz dla mnie. Tak się bowiem złożyło,

że królowa Amathe po odrzuceniu propozycji małżeństwa z

księciem Berem, oburzona jego zachowaniem, rozesłała

obwieszczenia o zaciągu do wojska za godziwą zapłatą.

   Nie miałam pojęcia, co to jest ta godziwa zapłata. W ogóle

nie orientowałam się w sprawach pieniędzy, bo nigdy ich nie

używałam. Nie wiedziałam też, jak wygląda zwykły człowiek.

Kiedy takiego zobaczyłam, przekonałam się, jak bardzo jestem

inna.

   Szłam na wschód osłonięta przed słońcem peleryną z

wielkim kapturem. Pod spodem kryłam z pozoru delikatną, ale

naprawdę solidną zbroję ze smoczej skóry. Wyglądałam jak

każda adeptka mojej szkoły.

   Po przejściu kilku wiosek dotarłam do miasta, które

wydawało mi się duże. W istocie było to największe miasto na

zachód od granic królestwa. Teoretycznie ziemia niczyja,

lecz praktycznie królowa miała tu wiele do powiedzenia.

   Podobało mi się, że ludzie mijający mnie patrzą na mnie z

szacunkiem i bojaźnią. Weszłam do niewielkiej tawerny, oczy

wszystkich zwróciły się na mnie.

   - Czym mogę służyć, szlachetna pani? - zapytał tłusty

karczmarz kłaniając się nisko. - Zechciej, pani, usiąść.

Zaraz podam wino i czego zapragniesz.

   - Szukam noclegu. Znajdzie się coś? - starałam się mówić

cicho, ale i tak słyszano mnie na całej ulicy. - Zanim

odpowiesz, przynieś wino i chleb - tym razem starałam się

mówić jeszcze ciszej.

   - Oczywiście, wielmożna. Miejsce się znajdzie. Zawsze

trzymamy pokój dla specjalnych gości. Czy długo raczysz,

pani, zaszczycać nas swoją obecnością?

   - Wystarczająco długo, żeby znudziło ci się mówienie do

mnie "wielmożna pani", człowieku - w tym momencie oczy jego

rozbłysły. Rzuciłam na stół niewielki agat, jeden z wielu w

mojej sakiewce. - To na początek.

   - Pani, nie mogę wziąć od ciebie... - nie dokończył. W

drzwiach z dużym hukiem stanęło trzech uzbrojonych mężczyzn.

Nie przestraszyłam się. Pomyślałam tylko, że ktoś musiał

widzieć mnie wcześniej i donieść o nieczłowieku w mieście.

Myliłam się.

   - Pani, pozwolisz z nami? Kasztelan chciałby cię gościć.

Ta nędzna dziura nie jest ciebie godna - powiedział

największy i wyglądający na najgłupszego. - Nie płać,

czcigodna, temu zbójowi. W jego napojach więcej wody niż

wina, a chleb podaje ten sam od tygodnia. Poza tym z rozkazu

królowej członkinie zakonu są naszymi gośćmi.

   - Skoro tak mówisz, człowieku. Ruszyłam za nimi w kierunku

zamku, który widziałam już wchodząc do miasta. Dowódca

małego oddziału trzymał się ode mnie z daleka. nawet gdybym

chciała, nie sięgnęłabym go ręką. Więc nie był głupi.

Wiedział, że możemy poznać wszystkie myśli człowieka przez

dotyk. Ale nie ja. Ludzki umysł był mi obcy. Wówczas.

   - Witaj, pani. Wybacz śmiałość, ale jak cię zwać? -

zapytał na wstępie kasztelan.

   A skądże miałam wiedzieć?

   - Tak, jak to właśnie czynisz, kasztelanie. Wybacz, lecz

wolałabym nie wyjawiać ci imienia - zdziwiony, po chwili

rozciągnął usta w uśmiechu. Lepiej, żeby tego nie robił. -

Cóż to za zarządzenie królowej, o którym słyszałam? Obawiam

się, że moja ignorancja w sprawach świata jest całkowita.

Wróciłam właśnie z zachodnich rubieży. Niewielu tam ludzi.

   - Tak, z pewnością. Miałaś tam pewnie, pani, poważniejsze

sprawy niż nasze niewielkie nieporozumienia - powiedział z

ironią. Zmieszał się zaraz. Spuścił oczy. - Dziwnie jest

rozmawiać z osobą, której twarzy się nie widzi.

   - Na pewno, niestety tak musi zostać. Nie przyszłam tu na

pogaduszki. Co to za zarządzenie?

   - Królowa szuka pomocy przeciw północnemu księstwu.

Będzie wojna. I to niedługo. Rzadko się spotyka czarownice

na zachodzie. Dlatego zostaniesz z pewnością dobrze

przyjęta.

   - Co sądzisz o szansach na zwycięstwo?

   - Czy od tego uzależniasz decyzję? A może chcesz więcej

zarobić?

   - Po co ten popis inteligencji? Ani jedno, ani drugie. Po

prostu jestem ciekawa.

   - Cóż, trudno powiedzieć. Książę ma podobno w dowództwie

wielkiego wojownika - wspaniałego stratega, a do tego

krwiożerczą bestię. Królowa ma tylko wojsko, ale za to

najlepsze. To na pewno będzie interesująca walka. Możliwe,

że twoja obecność przechyli szalę na naszą stronę.

   - Naszą?

   - Królowej. Mnie jest wszystko jedno, kto będzie mną

rządził, tylko że następny władca może żądać większych

podatków, a te, które są, już wystarczająco mnie obciążają -

przyznał szczerze kasztelan. - W każdym razie byłbym

wdzięczny, gdybyś szybko opuściła mój gród i udała się do

stolicy. Jeżeli nie dzisiaj, to jutro o świcie.

   - Czyżby twoja gościnność miała granice? Dobrze więc.

Podaj mi kierunek i odległość. Znudziło mi się chodzenie.

   Tunelem przestrzennym dostałam się do lasu niedaleko

stolicy. Postanowiłam wejść do środka rankiem. Wypadało

przedtem odpocząć.

   Nie miałam pojęcia, że tak rozpoczęła się przygoda, która

zadecyduje o całym moim życiu.

 

   Obudził mnie szelest w paprociach. Raczej wyczułam niż

zobaczyłam człowieka skradającego się przez las w kierunku

zamkowego wzgórza. Poruszał się szybko i cicho. Tyle że ja

byłam szybsza i znacznie cichsza. Poszłam za nim. U stóp

wzgórza stał samotny głaz i to w jego kierunku zmierzał

człowiek. Zobaczyłam błysk sztyletu i zaraz potem chrobot.

Wbił sztylet w głaz. Po chwili głaz otworzył się. Nie

wierzyłam własnym oczom. Otworzył się jakby były w nim

drzwi.

   Lekkie stuknięcie w głowę i człowiek padł jak martwy. Nie

zdążyłam go podtrzymać. Nie miałam jeszcze wprawy.

Popełniłam okropny błąd. Nie pomyślałam, że może chcieć z kimś

się tu spotkać. A tak właśnie było. Z głębi korytarza usłyszałam

przytłumiony okrzyk. Nikt oczywiście nie odpowiedział. Mysia

mordka wychynęła z mroku. W życiu nie myślałam, że człowiek

może być tak podobny do zwierzaka, ale jeszcze nie

wiedziałam, że nie tylko ludzie żyją w miastach.

   Błędem było także to, że nie założyłam peleryny. Na widok

mojej twarzy osobnik wychodzący z tunelu otworzył usta do

krzyku. Krzyknąć na szczęście nie zdążył. Wpakowałam mu

pięść prosto między zęby. Prawie się zadławił. W każdym

razie stracił przytomność.

   Niestety, trochę wcześniej odzyskał ją jego kolega. Kiedy

się obejrzałam, bezgłośnie pędził na mnie z mieczem.

Wszystkie zmysły ostrzegały mnie przed tym narzędziem.

Srebro. Nie było czasu na zastanawianie skąd srebrny miecz u

szpiega. Na szczęście nosiłam rękawice. Na moment przed

uderzeniem przesunęłam się odrobinę w tył i w lewo.

Chwyciłam miecz tuż przy rękojeści, obróciłam przeciwnika i

złapałam go za gardło. Miecz wypadł z wykręconej ręki.

Człowiek zaczął łapczywie chwytać powietrze, ale ciągle było

mu go za mało. Kilka sekund później mogłam puścić ciało.

   Jego przyjaciela mocno skrępowałam i polałam wodą z

pobliskiego źródła. Szybko oprzytomniał.

   - Mhm, hm - zasapał.

   - I tak nie rozumiem. Nie wysilaj się, bo siniejesz.

Zadam ci parę pytań, a ty tylko kiwniesz albo pokręcisz

głową - objaśniłam. - Dobrze? - Kiwnął głową.

   - Jesteście szpiegami księcia?

   Kiwnięcie, trochę oporne.

   - Książę niepewny wygranej próbuje atakować samą królową?

- kiedy go lekko kopnęłam, znowu kiwnął głową.

   - Na co ten miecz? Na królową?

   Kiwnął znowu. Jakie zgodne stworzenie.

   - Królowa nie jest człowiekiem?

   Tym razem zaprzeczył. Teraz wiem, czego się trzymać.

   - Ostatnie pytanie. Od niego zależy twój los. Wielu was w

pałacu? Mam na myśli zdrajców - wzruszył ramionami. A co to

ma być? - Pytam, wielu? Pięciu, dziesięciu czy ty jeden? -

znowu wzruszenie ramion. - Trochę cierpliwości. A może nie

wiesz? - zaprzeczył.

   - Nie podoba mi się twoja odpowiedź, poza tym chyba nie

liczyłeś, że będziesz żył. Dobranoc, miłych snów -

pochyliłam się nad nim. Postarałam się, żeby ran na szyi nie

było widać. Nie byłam pewna, czy znikną do rana.

   Zebrałam swoje rzeczy w lesie i przeniosłam się ze

wszystkim w pobliże głazu. Postanowiłam przy nim przeczekać

noc. Założyłam pelerynę i rozmyślając nad tym, czego się

dowiedziałam, oglądałam miecz.

   Swojego nie miałam. Aby dostać miecz, trzeba się czymś

zasłużyć albo wygrać wyjątkowy pojedynek. Ten z pewnością

był wyjątkowy. Na razie mogłam wziąć więc tę broń, ale nie

na stałe. Srebro niezbyt mi służyło, poza tym, że nie był to

niezwykły okaz sztuki snycerskiej.

   No i oczywiście musiałam przemyśleć sobie sprawę

królowej, o której nikt nie wie, że nie jest człowiekiem.

   Ale najpierw musiałam znaleźć sobie imię, bo dla

przedstawicieli mojej rasy imię decyduje o całym późniejszym

życiu.

 

   - Czy jesteś wojowniczką, kobieto? - piękny, dźwięczny i

doniosły głos królowej długo niósł się po sali.

   - Tak, pani - odpowiedziałam równie donośnie. Mój głos

nigdy nie był tak miękki jak jej.

   - Jak się tutaj znalazłaś?

   - Pani, zanim odpowiem, chciałabym znaleźć się z tobą sam

na sam.

   - Czy naprawdę sądzisz, że spełnię takie żądanie? To

wielka bezczelność.

   - Podobno szukasz, pani, chętnych do wojaczki. Byłabym

rada pomóc ci. Mam również informacje ważne dla waszej

wysokości. Jedna z nich dotyczy drogi, którą się tu

dostałam. Wolałabym jednak mówić wyłącznie do waszych uszu.

Być może nie wszyscy powinni to słyszeć - rzucenie

podejrzenia na dworzan nie było rozsądne, lecz w końcu każdy

władca winien mieć tyle rozumu, by nie ufać swoim doradcom.

Pozostała nadzieja, że królowa zrozumie.

   - Pani, nie sądzę, żeby było bezpieczne pozostawanie sam

na sam z nieznajomą kobietą. Może...

   - Dosyć! Opuśćcie pomieszczenie! Zawsze uważałam, że

bardziej mogę wierzyć obcym niż wam. Zresztą wojowniczki

zakonne są uczciwe.

   - A jeśli to oszustka?

   - Czyżbyś chciał się przekonać, panie? - spytałam bez

groźby w głosie. A w każdym razie starałam się, żeby jej nie

było. Spojrzał na mnie. Tylko raz.

   - Naprawdę mam dosyć tych popisów. A ty, kobieto,

powstrzymaj język, nie chcę awantur - zwróciła się do mnie

królowa. Po chwili powiedziała głośniej niż poprzednio: -

Wyjdźcie stąd! Natychmiast! 

   Sala opustoszała. Nikt się już nie sprzeciwiał.

Zostałyśmy same w wielkim pomieszczeniu.

   - Zdejmij, proszę, ten kaptur. Wolałabym widzieć twoją

twarz.

   - Pani, zanim to zrobię, chciałabym powiedzieć parę słów

i zadać ci pytanie.

   - Dobrze, mów więc. I podejdź nieco bliżej - powiedziała

kiwając na mnie ręką. Widziałam, jak wytęża wzrok, by

przebić ciemność pod kapturem. Nie sądzę, żeby jej się

udało. Zacisnęła dłoń pod połą sukni, pewnie miała tam

sztylet.

   - Widzę, że nie czujesz, pani, strachu. A powinnaś. Ci

dwaj, których przyniosłam, to szpiedzy. Jak się domyślam,

jeden był twoim doradcą. Nie mogłam zostawić ich przy życiu.

Na szczęście zdążyłam zapytać ich o parę rzeczy. Niestety,

nie wiedzieli, czy jest jeszcze jakiś szpieg w zamku, a

zapewniam cię, że bardzo starali się zaspokoić moją

ciekawość. Nie wiem i tego... - to mówiąc spod płaszcza

wyciągnęłam miecz odebrany zdrajcy. Jego widok poruszył ją,

ale pozostała na miejscu. Zaciskając zęby wpatrywała się we

mnie. - Na co szpiegom srebrne miecze? Tylko domyślam się,

że ten właśnie miał służyć do zabicia waszej wysokości.

Czyżby żelazo nie imało się królewskiego rodu?

   - Jak śmiesz!

   - Pani, nie wypada, abyś się unosiła - odparłam z

uśmiechem. - Nie ma w mych słowach złośliwości. Nie pragnę

również wykorzystać swej wiedzy. Na dowód zdradzę ci moją

tajemnicę - zdjęłam kaptur i podniosłam na nią wzrok. Przez

jej twarz przebiegła cała gama uczuć. Najpierw przerażenie,

później zdziwienie, które przeszło w ulgę. Westchnęła.

Otarła pot z czoła i zamyśliła się.

   - Nie wiem, czy mogę ci ufać - powiedziała - ale chyba

nie mam wyjścia. Domyślam się, że tamci dwaj zobaczyli, kim

jesteś w bardziej dramatycznych okolicznościach. Schowaj

miecz, lepiej żeby nikt go nie widział. Co do szpiegów, to

na dworze aż się od nich roi, ale nigdy nie myślałam, że są

to tak bliskie mi osoby. - Po kilku sekundach namysłu

zapytała: - A tak w ogóle, to czy ty naprawdę jesteś z

zakonu?

   - Byłam, ale nie wszystkie reguły mi odpowiadały.

   - Mimo to nosisz strój zakonny.

   - To wiele ułatwia. A mówiąc o ułatwieniu, chciałabym

ci, pani, coś pokazać - podeszłam do gobelinu na końcu sali.

Nacisnęłam język jednego ze smoków zdobiących kolumnę obok.

Otworzyły się ukryte drzwi i gwałtowny powiew zimnego

powietrza zdmuchnął kilka świec. - Oto przejście, którym się

dostałam. Prowadzi do stóp zamkowego wzgórza. Tędy poruszał

się zdrajca.

   - Znam wiele tajnych przejść w zamku, lecz o tym nie

miałam pojęcia. Skąd on mógł o nim wiedzieć?

   - To nie ma znaczenia. Ważne jest, kto jeszcze wie.

   - Zajmiemy się tym później. Na razie zjemy coś.

Zgłodniałam od tych wrażeń - powiedziała i wezwała służbę. W

osobistych komnatach królowej zastawiono stół.

   - Wybacz mi, pani, natręctwo, lecz jest...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin