graham
MASTERTON
Szatańskie Włosy
Strona internetowa Grahama Mastertona: http://homepage.virgin.net/the.sleepless/masthome.htm
Tytuł oryginału: HAIR RAISER
Copyright © Hair Raiser 2001 Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2004
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Sokołowski 2004
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 83-7359-126-5
Dystrybucja
^, Firma Księgarska Jacek Olesiejuk &i Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl
Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 MIEJSKO-POWIAT^gA wysyBmM
\ Iniethetowe^sięgarnie wysyłkowe:
www.merlin.pl
Filia w Brze±C»SK»fe3iazki.wp.pl
www.vivid.pl
fen
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ
adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78
Warszawa 2004. Wydanie I
Skład: Laguna Druk: OpolGraf SA., Opole
ROZDZIAŁ 1
— Szczur! — krzyknęła Kelly. — Na własne oczy widziałam! Tu są szczury!
— Gdzie? Gdzie? Nienawidzę szczurów! — Susan natychmiast uciekła do połowy schodów.
Kelly próbowała przebić wzrokiem mrok piwnicy. W jej najciemniejszy kąt, pod przeciwległą ścianę, wrzucano plastikowe torby, cierpliwie czekające na śmieciarza. Torby wypełnione resztkami srebrzystej folii, używanej do zdobienia włosów klientek, pustymi pojemnikami po szamponach i odżywkach, papierowymi ręcznikami i wa-cikami. I oczywiście włosami, które Kelly pracowicie zamiatała z podłogi salonu fryzjerskiego Sizzuz: jasnymi, ciemnymi, kasztanowatymi, siwymi lub zupełnie pozbawionymi jakiegokolwiek koloru.
— Idę po Simona — oświadczyła Susan i otworzyła drzwi prowadzące do jasno oświetlonego salonu fryzjerskiego.
— Tylko nie to! Mamy klientów. Dostanie szału. Kelly chwyciła opartą o ścianę piwnicy szczotkę i szturchnęła nią najbliższą torbę na śmieci. Wytężyła słuch, ale
usłyszała tylko szelest plastikowej folii. Spróbowała z sąsiednią, bardziej wypchaną i bardziej miękką, wypełnioną włosami. Nic.
— Wydawało ci się — prychnęła Susan. — Przecież tu nie ma szczurów. Znasz Simona, to prawdziwy fanatyk czystości. On by do tego nie dopuścił! Nie ma mowy!
Kelly zrobiła dwa kroki do przodu — powoli i ostrożnie. Piwnicę dzielił na dwie części kamienny łuk; w panującej tam ciemności mogło się kryć wszystko, dosłownie wszystko. Wsunęła szczotkę najgłębiej, jak mogła, niemal pewna, że lada chwila coś ją wyrwie, i natychmiast cofnęła się. Serce tłukło jej się w piersi tak mocno, jakby w każdej chwili miało się z niej wyrwać. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli nawet był tu szczur, to prawdopodobnie bał się znacznie bardziej niż ona, lecz nie dodawało jej to odwagi. Kieran, brat Kelly, tłumaczył jej, że jest milion razy większa od największego pająka, lecz ona mimo to na widok krzyżaka w wannie zawsze wrzeszczała wniebogłosy.
— Chodź wreszcie — ponagliła ją Susan. — Lada chwila może pojawić się kolejna klientka. Dobrze wiesz, jak bardzo Simonowi zależy na tym, by wszystko było wyczyszczone i wysprzątane.
Kelly cofnęła się ku schodom, trzymając szczotkę w pogotowiu, tak na wszelki wypadek. Stała na trzecim stopniu od dołu, gdy znów usłyszała ten szelest? W niczym nie przypominał tupotu szczurzych łapek, był cichy i miękki.
— Słyszałaś? — szepnęła.
— A niby co miałam słyszeć? — zapytają Susan.
— Przysięgam, że tu coś jest. Może jedno z kociąt
pani Marshall, tej z góry, wlazło do którejś z toreb i nie potrafi wyjść? — Kelly zeszła na dół i nadstawiła uszu.
— Pospiesz się! — syknęła Susan. — Simon woła cię na górę.
— Wyobraź sobie tylko, co czeka kociątko, które wlazło do plastikowej torby i teraz powoli się dusi! Nie możemy go tak zostawić, prawda? — powiedziała Kelly.
Szturchnęła szczotką grubą, miękką torbę śmieci. Była pewna, że wyczuwa w niej jakiś ruch. Wahała się przez chwilę, a potem dotknęła jej ręką. Zawsze była odważna. Przez cienki plastik namacała kosmyki i kłębki włosów. Przycisnęła mocniej. Nic. Poklepała torbę i tym razem była całkiem pewna, że poczuła ruch.
— Czuję coś, Susan! Coś tu jest! Sprawdź, jeśli chcesz! Rozerwała plastik paznokciem. Boże, spraw, żeby nie
był to wielki, włochaty szczur — modliła się w myśli. Nie zniosę widoku tłustego, brązowego szczura kanalizacyjnego z długim gołym ogonem, czerwonymi ślepiami i żółtymi zębami.
Poszerzyła dziurę. Wypadło z niej wprost na jej buty kilka kłębków włosów, a kilka kolejnych dostało się do rękawa. Znowu szturchnęła torbę kijem od szczotki. Wbił się w nią płytko, bo włosy były szorstkie, sztywne i mocno zbite.
I nagle znowu poczuła ruch, ciężki i zdecydowany, jakby jakiś grubas przewrócił się we śnie na drugi bok.
— Susan! — krzyknęła, odskakując. Drżała na całym ciele, niemal odchodziła od zmysłów z przerażenia.
Drzwi prowadzące do piwnicy otworzyły się i stanął w nich Simon Crane.
— Hej, Kelly! Rusz się z łaski swojej! Przyszła pani Baxter, a mój fotel wygląda jak po bombardowaniu.
Zszedł na dół i rozejrzał się dookoła.
— Co tu się dzieje? — warknął i czubkiem buta kopnął wysypane z torby włosy. — Zapomniałyście, że do waszych obowiązków należy utrzymywanie porządku w piwnicy, a nie jej zaśmiecanie?
— Bardzo przepraszam, panie Crane — wyjąkała Kelly. — Zaraz tu pozamiatam, w tej chwili!
— Piwnica może poczekać. I bardzo panią proszę, panno O’Sullivan, by zwracała się pani do mnie po imieniu.
— Oczywiście, panie Crane... Simonie.
Simon Crane był wysoki i smukły, a jego jasne włosy układały się w naturalne loki. Miał wąską twarz, niebieskie oczy i odrobinę za długi nos. Zawsze nosił czarne obcisłe spodnie, czarną koszulę z postawionym kołnierzem, a na jego szyi wisiał ciężki srebrny łańcuch. Kelly niemal nie mogła uwierzyć we własne szczęście, gdy zgodził się przyjąć ją na praktykę; był nie tylko oszałamiająco przystojny, lecz także pracował u Richarda Wal-kera na londyńskim West Endzie i uchodził za błyskotliwego stylistę. Często zastanawiała się, dlaczego zrezygnował z wielkiej kariery i otworzył salon na przedmieściu, ale w końcu uznała, że z pewnością miał swoje powody, a ona jest po prostu szczęściarą. *
— Chciałam prosić... może mogłabym zwolnić się dziś pół godziny wcześniej? — spytała, gdy obie z Susan stały jeszcze na schodach piwnicy. — Mój brat ma urodziny, a ja nie zdążyłam jeszcze kupić mu prezentu.
— No dobrze... ale pod warunkiem, że porządnie posprzątacie. Najpierw salon, potem stanowiska do mycia głowy, no i toaleta... i nie zapomnijcie o wymianie papieru!
Kelly Wahała się przez chwilę, a potem powiedziała:
— Sk°ro jesteśmy w piwnicy... moim zdaniem mogą tu być i^zury.
— Szczury? O czym ty mówisz?
— Wynosiłam śmieci i usłyszałam taki dziwny szmer...
— >Jie wiem, co usłyszałaś, ale tu nigdy nie było szczurów
— tyt°że nie, tylko że coś...
— Nie przejmuj się tym. — Simon wzrUszył ramionami. — ?e\vnie jakiś ptak wpadł d0 komina. To się zdarza, choć niebyt często. No, dziewczyny5 uśmiechamy się i do rot>°ty. Czeka nas trudny d^jeń
Kelly Odwróciła się i położyły dłoń na klamce drzwi do piwnicy. Kiedy już miała je zamknąć, nagle wydało jej się, żfe po ścianie przemknął jakiś cień — i znikł w mroKu pod łukiem. Zerknęła na Simona, ale on już zajmował się panią Baxter; żartował z nią i śmiał się wesoło. Mogła mu przerwać, nie Namierzała jednak zrobić z siebie idiotki, więc nic nie powiedziała, tylko mocno zatrzasf»ęb drzwi i upewniła się, czy zamek zaskoczył.
Podeszła do fotela Simona, porządnie ułożyła wszystkie jego narzędzia oraz buteleczki i tubki kosmetyków, których używał w pracy. Wiedziała, że jeszcze dziś będzie musiała ^ejść do piwnicy i wymieść ją do czysta, lecz mimo iż oznaczało to koniec dnja pracy, wcale za tą chwilą nie tęskniła.
Kiedy ostatnia klientka opuściła salon, Simon zamknął drzwi i wygasił świecący nad nimi fioletowy neon: „Siz-zuz. Salon fryzjerski dla każdego” — ze znakiem firmowym zamykających się i otwierających nożyc. Susan i Kevin odłożyli grzebienie i szczotki, a Kelly po raz ostatni przeciągnęła miotłą po podłodze.
— Nie zapomnij o piwnicy! — zawołał do niej Simon. Jakby była w stanie o niej zapomnieć. > Prawdę mówiąc, w dzieciństwie marzyła raczej o karierze weterynarza niż fryzjerki. Uwielbiała zwierzęta, zwłaszcza psy i konie; podczas każdej wizyty na farmie wuja w hrabstwie Kerry niemal cały czas spędzała w stajniach. O’Sullivanowie byli jednak liczną rodziną, mieli pięciu synów i dwie córki — i nie starczyło im środków na kształcenie jednej z nich w szkole weterynaryjnej.
— Musimy wybierać między mądrością w głowie a butami na nogach — powiedział kiedyś ojciec. — Obawiam się, że w tej konkurencji wygrywają niestety buty. Nie da się na to nic poradzić.
Ojciec był niewątpliwie bardzo praktycznym człowiekiem. Kelly nie miała wyboru. Dostosowała się do tej jego praktyczności, pracowała i zarabiała, próbując oszczędzić na naukę i na wynajęcie mieszkania. Simon był dla niej darem niebios: nie tylko ją zatrudnił, ale także interesował się jej sprawami, a w nielicznych wolnych chwilach robił wszystko, by wtajemniczyć ją w zawodowe sekrety pracy stylistów. Umiała już przystrzyc i ułożyć własne włosy. Niedługo zostanie fryzjerką i wtedy będzie zarabiać trzykrotnie więcej niż teraz, nawet bez napiwków.
— Dobra, kończymy. — Simon wyjął pieniądze z kasy i przeliczył dzienny zarobek. — A może macie ochotę spędzić tu całą noc? — Spojrzał na swój zegarek, złotego roleksa. — Słuchajcie, strasznie się spieszę. Już spóźniłem się dziesięć minut na sesję zdjęciową. Katalog „Weselne dzwony” to nie byle co, a ja robię do niego wszystkie fryzury. Kiedy będziecie wychodzić, nie zapomnijcie
0 włączeniu alarmu.
— Oczywiście, Simonie — odparła Susan, a kiedy wyszedł, dodała: — Trzy torby włosów, Simonie...
— Nie lubisz go? — zdziwiła się Kelly.
— Jest w porządku, tyle że chce wszystkim rządzić. No i uważa się za Pana Boga stylistów.
— Dla mnie zawsze był bardzo miły.
Trzasnęły zamykane przez szefa tylne drzwi salonu
1 zaraz potem rozległ się niski warkot silnika BMW.
— Och, nie wiedziałam, że zrobiło się aż tak późno — westchnęła Susan. — Kelly, słuchaj, ja też muszę uciekać. Chętnie bym ci pomogła, ale obiecałam zająć się dzieckiem Desmonda i Marie. Wiesz, jak włącza się alarm, prawda?
Susan pochodziła z Jamajki. Była wysoka, szczupła, bardzo atrakcyjna, no i niezwykle dbała o swoją fryzurę. Włosy dekorowała wstążkami, koralikami i wtykała w nie mnóstwo grzebieni. Potrafiła zadowolić klientki o każdym kolorze skóry. Marzyła o tym, by otworzyć swój własny salon, który szczyciłby się wszechstronnością usług. Wymyśliła nawet jego nazwę: „Szachownica”. Bezustannie żartowała, uwielbiała się wygłupiać i zawsze potrafiła rozśmieszyć Kelly.
— Bardzo mi przykro, ale ja też muszę już lecieć — powiedział przepraszająco Kevin. — Umówiłem się z Mi-chaelem. Idziemy do kina. Wybrał jakiś japoński film. Podobno to czysta sztuka, o samurajach, i w dodatku z napisami. Chyba wolałbym znów obejrzeć Titanica. Tam przynajmniej wszystko jest proste, jasne i człowiek wie, że znowu się popłacze.
Był nieco otyłym chłopakiem o bladej cerze, a urodę swoich gęstych, wijących się jasnych włosów podkreślał własnoręcznie. Mieszkał nad hinduską restauracją, w wolnym czasie lubił spacerować i był najsympatyczniejszą i najmniej egoistyczną osobą, jaką Kelly spotkała w całym swoim krótkim życiu. Kilkakrotnie wybrali się jazem na lunch. Jadał wyłącznie pemoziarnisty chleb i sałatę, lecz po lunchu kupował w najbliższym kiosku osiem snicker-sów, dwa dla niej i sześć dla siebie.
— Z dietą trzeba uważać — mawiał. — Można ją wziąć wyłącznie z zaskoczenia.
Oboje pomachali Kelly na do widzenia i wyszli, rozmawiając i śmiejąc się. Pozostawili ją sam na sam z brzęczącą i mrugającą żałośnie jarzeniówką. Najpierw posprzątała salon. Ustawiła równo cztery
się przy każdym BIBLIOTEKA PtióL 2 wPb
Filia
n
ZNA
ie
czy w Brzeźcach
z nich półki szampony, odżywki, żele i w ogóle wszystko, co mogli sprzedać. Sprzedaż kosmetyków przynosiła salonowi spore dochody i Simon zastanawiał się nawet nad wylansowaniem własnej marki.
— No bo przecież co jest w nich takiego specjalnego? — powtarzał często. — Woda z dodatkiem siarczanu wawrzynu, a sprzedaje się po czternaście funtów za buteleczkę.
Głównym elementem dekoracyjnym salonu było wielkie czarno-białe zdjęcie aktorki Elisabeth Green, uczesanej przez Simona Crane’a według jego własnego projektu. Nazwał tę fryzurę „Elfem kwiatów”, bo pasma włosów wyglądały w niej jak płatki. Ale teraz jakoś nie odwiedzał ich nikt taki jak Elisabeth Green, nie tu, w Sizzuz, w rzędzie sklepów, sklepików i punktów usługowych na Rayner’s Lane, ulicy znajdującej się na szarym, przygnębiającym północno-zachodnim przedmieściu Londynu.
Gdy Kelly spytała kiedyś Kevina, dlaczego wielki Simon Crane zerwał współpracę z Richardem Walkerem i otworzył własny zakład w tak nieatrakcyjnym miejscu, chłopak tylko potrząsnął głową i powiedział:
— Nic na ten temat nie wiem. Ale jego lepiej o to nie pytaj. Wystarczy wspomnieć przy nim o Richardzie Wal-kerze, a dostaje ataku szału.
Kelly wiedziała, że musi zejść do piwnicy, lecz odkładała to tak długo, jak tylko się dało. Ale minęła szósta po południu, na dworze zrobiło się ciemno, a ona musiała przecież jeszcze kupić kompakt U2 dla małego Patricka.
Przyjrzała się sobie w jednym z luster salonu. Była szczupłą, niewysoką dziewczyną, metr pięćdziesiąt w skar-
petkach, dla znajomych metr pięćdziesiąt pięć, a kiedy włożyła pantofle na naprawdę wysokich obcasach, mogła przyznać się nawet do metra sześćdziesięciu. Jak wszystkie dziewczyny w rodzinie O’Sullivanów, miała gęste rudoblond włosy, miękkie i lśniące; kiedy je szczotkowała, zawsze przypominały jej się słowa ojca: „Wyglądają tak, jakby padły na nie promienie zachodzącego słońca”.
Nie uważała się za ładną. Kiedy miała trzynaście lat, była przekonana, że żaden chłopak nigdy nie zechce z nią chodzić. Uważała siebie niemal za wybryk natury, bo przecież miała perkaty nos, piegi też nie dodawały jej urody, drugie nogi przerażająco upodabniały ją do źrebaków z farmy wuja, a jeśli chodzi o figurę... cóż, musiała wypychać stanik kleeneksami, podczas gdy jej koleżanki paradowały dumnie po korytarzu szkoły, wypinając biust, niczym kandydatki na statystki do kolejnego odcinka Słonecznego patrolu.
A potem, całkiem niedawno, skończyła siedemnaście lat i towarzyszyły temu niemal magiczne przemiany, choć właściwie nie zauważyła, kiedy się dokonały. Patrząc w lustro, widziała teraz młodą kobietę o pięknych zielonych oczach, prostym, klasycznym nosie i ustach wygiętych w zgrabny łuk. A kleeneksów potrzebowała tylko do starcia makijażu i — od czasu do czasu — do wytarcia nosa.
Dodało jej to pewności siebie, mimo iż nadal nie znalazła sobie chłopaka. Rówieśnicy wydawali jej się niezbyt mądrzy i bardzo niedojrzali.
Spojrzała na czarne drzwi prowadzące do piwnicy.
No, do roboty. To nie potrwa długo — próbowała sama sobie dodać odwagi. Byle szczur nie jest przecież w stanie wyrządzić ci krzywdy. A w ogóle nie ma tam żadnego szczura.
Wielokrotnie widziała, jak psy, teriery jej wuja, wypędzały szczury ze stajni, i w tych szczurach nie było niczego szczególnie przerażającego. Owszem, wyglądały strasznie, ale tylko trochę, troszeczkę. Niech będzie, że więcej niż troszeczkę, przyznała sama przed sobą, przypominając sobie chłopców stajennych, zabijających je drągami.
Czy właśnie taki szczur czeka na nią tam, na dole?
Otworzyła drzwi i włączyła światło. Piwnicę oświetlała zaledwie jedna naga żarówka, rzucająca na ściany i podłogę piwnicy tajemnicze, mroczne i groźne cienie. Groźne cienie to tylko groźne cienie, ale czasem mogą okazać się groźnymi potworami, władcami nocy, gotowymi wypróbować moc swoich kłów na jej nagich ramionach i nogach. Jeden z tych groźnych potworów wyglądał jak coś skrzydlatego, rogatego i przerażającego, a przecież był to jedynie cień staroświeckiej suszarki do włosów z nałożonym na nią plastikowym pokrowcem.
Kelly odmówiła krótką modlitwę, której nauczyła się od swoich szkolnych przyjaciół: „Dagdo, chroń mnie od złego”. Dagda był panem wszelkiej wiedzy, kimś, kto zna odpowiedź na najtrudniejsze zagadki świata, przywódcą elfów z irlandzkiego folkloru.
— Panie Boże, chroń mnie od wszelkiego złego — dodała, stawiając stopę na pierwszym prowadzącym do piwnicy schodku.
Gdzieś z dala dobiegł ją dźwięk kapiącej wody. Zamarła, spodziewając się najgorszego, ale nie usłyszała żadnych groźnych szmerów czy szelestów. Owszem, od czasu do czasu hałasował przejeżdżający w pobliżu autobus,
przechodzący ulicą chłopcy żartowali i śmieli się, kopiąc puste puszki po coli, ale w końcu zawsze zapadała cisza, w której słychać było wyłącznie wszechwładne: „kap, kap, kap...”.
Podeszła do rozerwanej torby, z której sterczały kłębki różnokolorowych włosów. Kiedyś wszystkie do kogoś należały, były czyjąś częścią, dzięki nim ktoś wyglądał tak, a nie inaczej, był tą, a nie inną osobą. Ktoś je mył, ktoś rozczesywał, gładziły je palce kochanki lub kochanka, a teraz stały się martwą materią, niczym nie różniącą się od złuszczonej skóry, obciętych paznokci i w ogóle wszystkiego, co ciało odrzuca w niestrudzonym marszu przez życie. Kelly przypomniała sobie nagle reportaż, który przeczytała w jakiejś gazecie,
0 śmieciarzach z londyńskiego metra, czyszczących po nocach szyny. Wymiatali stamtąd tony ludzkich włosów, sztywnych i martwych.
Z półki u stóp schodów wzięła nową plastikową torbę na śmieci, położyła ją obok tej, którą sama rozerwała,
1 zabrała się do zamiatania. Przede wszystkim musi oczyścić podłogę z kosmyków, które jakimś cudem nie zostały wcześniej podmiecione. Kiedy to zrotfi, wepchnie uszkodzoną torbę do nowej i zawiąże ją ciasno, o tak, nawet bardzo ciasno, machnie szczotką jeszcze parę razy i będzie wolna. Wpadnie na stację Esso po płytę dla Patricka, a potem czeka ją już tylko zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa.
Zamiotła piwnicę bardzo dokładnie, podnosiła nawet niektóre torby, by sprawdzić, czy nic się pod nimi nie ukryło. I nagle kichnęła pięć razy z rzędu.
Och, mój Boże... — wzdrygnęła się. Przecież oddycham siwymi włosami pani Baxter, czarnymi, jedwabis-
tymi lokami pani Patel i żelazną trwałą, którą pani Philips każe sobie robić od czasu, gdy jej mąż zaczął za bardzo interesować się panią kapitan z klubu golfowego w Pinner Green.
Ojciec tłumaczył jej kiedyś, że choć ludzie uważają się za zdefiniowanych raz na zawsze, obrysowanych ostrym, nieprzeniknionym konturem, w rzeczywistości bywa tak bardzo rzadko, bo przeważnie zostawiają po sobie kawałki tego i odpryski owego, a inni muszą nimi oddychać. Ilekroć oddychasz, wciągasz w płuca powietrze, w którym są cząsteczki Juliusza Cezara, Henryka VIII i Jezusa Chrystusa. Po tej rozmowie przez kilka tygodni wychodziła na zewnątrz z chusteczką zawiązaną na ustach, jak bandyta ze starego westernu.
Podniosła rozerwaną torbę włosów, niezbyt ciężką wprawdzie, lecz pękatą. Spróbowała włożyć ją do nowej, nie rozsypując zbyt wiele z jej zawartości. Okazało się jednak, że nie jest to takie łatwe, jak się spodziewała. Przerwała na chwilę, kiedy uświadomiła sobie, że torba szeleści tak głośno, że zagłusza wszystkie inne rozlegające się w piwnicy dźwięki. Nasłuchiwała przez chwilę, ale nie usłyszała nic oprócz monotonnego odgłosu kapiącej wody.
Już prawie udało jej się wsadzić torbę w torbę, gdy nagle usłyszała czyjś głos.
Będą... — a potem jeszcze kilka słów, wypowiedzianych tak cicho, że nie była w stanie ich zrozumieć.
— Hej! — zawołała.
Odpowiedziała jej cisza, trwająca kilka bardzo długich chwil — po czym znów rozległy się dziwne szepty. Brzmiały tak, jakby ktoś mówił po francusku, ale francuszczyzną, której Kelly nigdy przedtem nie słyszała.
— Hej! — powtórzyła łamiącym się ze strachu głosem. Nie mogła się zorientować, skąd dobiega ten tajemniczy szept, dopóki nie usłyszała go znowu. Najwyraźniej coś kryło się w rozerwanej torbie z włosami, którą próbowała wepchnąć w drugą torbę.
Dochodzący z torby głos był ochrypły i brzmiał obrzydliwie. Przypominał Kelly głos mężczyzny w średnim wieku, który zaczepił ją przed dyskoteką Electric, gdzie jakiś czas temu wybrała się ze swoją przyjaciółką Jacąuie. Był pijany, zataczał się, nie mógł na niczym skupić wzroku.
„Kochanie, nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, co mógłbym zrobić tobie i co ty mogłabyś zrobić mnie” — bełkotał. A teraz identyczny głos, dobiegający z plastikowej torby na śmieci, powtarzał: Tais-toi, folie, tais-toi.
Nagle torba zaczęła się poruszać — nie tylko poruszać, lecz także rozdymać i skręcać. Po chwili pękła i z ohydnym szelestem wypłynął z niej strumyk włosów. Kelly zakryła oczy dłońmi, ale czuła, jak włosy wydobywające się z torby pokrywają ją całą, obrzydliwe i kłujące, choć pozornie takie delikatne. Gdy wciągnęła powietrze, za-krztusiła się i kichnęła raz, drugi, trzeci.
Wyprostowała się z trudem. Nic nie widząc — bo nadal zakrywała oczy dłońmi — zrobiła kilka chwiejnych kroków w prawo. Omal się nie przewróciła, ale w końcu jakimś cudem dotarła do ściany, a potem znalazła schody. Opuściła dłonie i otworzyła oczy.
Miała wrażenie, że wszędzie fruwają włosy, że znalazła się w oku włochatego cyklonu. Krążyły wokół nagiej żarówki niczym drobny, mieniący się w jej świetle deszczyk. Osiadały na całym ciele Kelly, czuła je na twarzy i karku.
Zaczęła wchodzić po schodach, wciąż kaszląc i krztusząc się; z trudem oddychała przez wciskające się do ust i gardła kosmyki. Czuła je nawet na języku.
Kiedy była już niemal na górze, poczuła, że do jej gardła dostał się wielki kłąb włosów. Przystanęła, dławiąc się i z trudem walcząc o oddech. Chciwie łykała powietrze, lecz dusząca ją kula z każdym oddechem przesuwała się coraz niżej, coraz głębiej. Bliska paniki zaczęła kaszleć, ale nie zdołała wykrztusić dławiącego ją włochatego kłębu. Skuliła się, odruch wymiotny szarpał całym jej ciałem. Rozpaczliwie machała rękami w powietrzu nadal gęstym od włosów.
Stała na szczycie prowadzących z piwnicy schodów, pewna, że lada chwila się udusi. Nie była w stanie odetchnąć, nie potrafiła wykrztusić zatykających gardło kłaków. Kurczowo trzymała się poręczy, oczy wyszły jej na wierzch. Myślała tylko o tym, jak bardzo zmartwi Patricka, umierając w jego urodziny... i to przed wręczeniem mu prezentu.
Jakimś cudem udało jej się otworzyć drzwi prowadzące z piwnicy do salonu. Pobiegła do stanowisk mycia głowy, złapała podłączony do jednego z kranów wąż, odkręciła go i skierowała strumień wody wprost na twarz i w otwarte usta. Próbowała przełknąć, zadławiła się, spróbowała ponownie odkaszlnąć i wreszcie udało jej się wykrztusić dławiący ją wilgotny, zbity kłąb włosów.
Pochyliła się nad zlewem, plując raz po raz. Nadal się dławiła, bo jeden z kosmyków przykleił jej się do podniebienia. Ale po kilku długich chwilach, w czasie których na przemian płukała gardło i pluła, poczuła się wreszcie odrobinę lepiej.
W lustrze nad zlewem dostrzegła, że prowadzące do piwnicy drzwi nadal są lekko uchylone. Nie wiedziała, co robić. Może powinna zadzwonić na policję i powiedzieć, że ktoś się ukrywa pomiędzy workami śmieci? Ale co będzie, jeśli tylko sobie wyobraziła to, co się stało? Jeśli coś, co wzięła za szepty, było jedynie szelestem spowodowanym przez zwykły przeciąg? Stara pani Mar-shall, mieszkająca nad zakładem, mogła przecież otwo-
rzyć tylne drzwi, a to wystarczyłoby do spowodowania ruchu powietrza, który mógł także wywiać te wszystkie włosy przez dziurę w torbie.
Wybrała numer telefonu komórkowego Simona.
— To ja, Kelly.
— Co się stało? Mów szybko, jadę samochodem w strasznym ruchu.
— Słyszysz mnie? Zamiatałam piwnicę i...
— Jeszcze jesteś w salonie? Przecież chciałaś wyjść wcześniej.
— Chciałam. Słuchaj, Simon, jestem prawie pewna, że ktoś ukrywa się na dole.
— Co? O czym ty mówisz, dziewczyno. Kto?
— Nie wiem. Słyszałam jakiś głos. Mówił coś, chyba po francusku... a przynajmniej tak mi się wydawało.
— Kelly, w naszej piwnicy nikt się nie ukrywa. Możesz mi wierzyć na słowo. Kończ robotę, wracaj do domu i baw się dobrze, a ja podjadę jeszcze wieczorem sprawdzić, czy wszystko w porządku.
— Ale wiesz, włosy...
Miała zamiar powiedzieć, że po jej sprzątaniu piwnica wygląda znacznie gorzej niż przed nim, ale Simon wjechał chyba do tunelu, bo połączenie zostało przerwane.
Odczekała chwilę, po czym odłożyła słuchawkę. Podeszła na palcach do uchylonych drzwi piwnicy. Nadstawiła uszu, ale nie usłyszała nic, żadnych głosów, żadnych dźwięków oprócz kapania wody. Ostrożnie wyciągnęła rękę i szybko zgasiła światło.
W domu na Waverley Lane, ostatnim w drugim rzędzie identycznych domków szeregowych, urodzinowa zabawa
Patricka już się rozpoczęła. Przybyli z tej okazji goście i rodzina tłoczyli się w pokoju gościnnym i w kuchni. Z trudem mieścili się w maleńkim domku, ale O’Sul-livanowie dawno przyzwyczaili się do tłoku, śmiechów, hałasu i nawet to polubili. Wszędzie wisiały balony i serpentyny, dzieciaki biegały po schodach jak szalone, a pies, seter irlandzki imieniem Barney, patrząc błagalnie na dorosłych i dzieci, z wywieszonym jęzorem i nastawionymi uszami chodził wokół stołu, na którym piętrzyły się pieczone kurze udka, żeberka w ostrym sosie oraz serowe krakersy.
W kuchni królowała matka Kelly, której asystowała ciocia Shelagh. Dekorowały urodzinowy tort, a właściwie sękacz, bardziej od sękacza przypominający hipopotama.
— Wiesz, gdybym chciała zrobić sękacza w kształcie hipopotama, nigdy by mi się nie udało — śmiała się ciocia Shelagh, tęga, wesoła kobieta, żartująca bez przerwy i drocząca się wesoło z każdym, kto jej sięłnawinął. Kathleen, matka Kelly, w przeciwieństwie do niej była drobna, nerwowa i wciąż martwiła się, że któreś z jej kulinarnych dzieł — na przykład ciasto — może okazać się niedoskonałe.
— Jak minął dzień? — spytała córkę. — Nie wyglądasz najlepiej. Każą ci ciężko pracować, prawda?
— Matka ma rację, jesteś bardzo mizerna — wtrąciła ciotka. — Założę się, że nie dojadasz. Wiem, jak to jest z dziewczętami w twoim wieku. Próbują przeżyć dzień na połówce pomarańczy i jogurcie truskawkowym.
— Nic mi nie jest — odparła z westchnieniem Kelly. — Miałam po prostu męczący dzień.
Przeszła do jadalni, okupowanej przez ojca, Johna,
22
oraz licznych wujów, stojących przy kredensie z kuflami guinnessa i szklankami cydru w rękach.
— Moja księżniczka wróciła! — ucieszył się ojciec i wzniósł kufel w toaście. — Przywitaj się ze wszystkimi, Kelly.
Najbliżej, niemal przy drzwiach, stał wuj Sean w swojej nieśmiertelnej marynarce z grubego tweedu, łysy, z wielkim czerwonym nosem, przypominającym staroświecką trąbkę samochodową.
— A więc jesteś fryzjerką! — zawołał. — I pewnie znasz wszystkie najświeższe plotki i ploteczki. Wiekowe damy siedzące pod suszarkami nudzą się, więc gadają i gadają...
— Nie jestem jeszcze fryzjerką, wujku. Zaledwie uczennicą. Na razie sprzątam, zamiatam, i w ogóle.
— Przede wszystkim włosy, prawda? Tyle włosów! Zawsze zastanawiałem się, co też fryzjerzy robią z tymi wszystkimi włosa...
Zequ