Palmer Diana - Szczęśliwa gwiazda.doc

(903 KB) Pobierz
Szczęśliwa gwiazda

Diana Palmer

SZCZĘŚLIWA GWIAZDA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ze ścian komendantury Straży Teksasu w San Antonio patrzyli uwiecznieni na czarno - białych fotografiach dawni stróże prawa. Niczym duchy z przeszłości spoglądali na swoich zapracowa­nych następców oraz na nowoczesne urządzenia - telefony, faksy i komputery, których praca wypełniała całe biuro dziwnie uspokajającym szumem, jakby to była jakaś futurystyczna koły­sanka.

Sierżant Marc Brannon siedział odchylony do tyłu na obrotowym krześle przy zawalonym papierami biurku, na którym do kompletu trzy­mał nogi. Spalone słońcem, lekko falujące brą­zowe włosy połyskiwały w świetle jarzeniówek, jasnoszare oczy były przymknięte, gdy rozważał niedawne, dość niepokojące zdarzenie.

Jego bliski przyjaciel, również Strażnik, Judd Dunn, kilka tygodni wcześniej omal nie został przejechany przez pędzący z ogromną szybkością samochód. Krążyły pogłoski, że miało to coś - a może nawet wiele - wspólnego z dochodzeniem prowadzonym w San Antonio przez FBI w sprawie nielegalnego hazardu organizowanego przez Jake'a Marsha, szefa lokalnej mafii. FBI oddelegowało do San An­tonio współpracującego z nimi Judda, który miał przyjrzeć się z bliska działalności Marsha, a w rezultacie ledwo uszedł z życiem. Kiedy załatwił sobie przeniesienie do Wiktorii, dalsze śledztwo spadło właśnie na Brannona. Oraz na upiornego faceta nazwiskiem Curtis Russell.

Nieznośny był z niego człowiek, bo jak się do czegoś przyczepił, to już nie puszczał. Nie dalej jak dwa dni wcześniej prokurator generalny Simon Hart rozmawiał z Brannonem przez tele­fon, mówiąc bez ogródek, co myśli o jego partnerze, który zawitał do Austin, stolicy Tek­sasu, i niemal zamieszkał w stanowym biurze śledczym, gdzie z maniackim uporem przekopy­wał się przez akta dwóch niedawnych mor­derstw, o które podejrzewał właśnie Marsha. Licho wie, może i miał rację, węsząc jakieś powiązania, ale znalezienie haka na lokalnego szefa mafii graniczyło z cudem, chociaż maczał palce w wielu sprawach.

Marsh ciągnął zyski i z nielegalnych za­kładów, i z prostytucji, i z szantaży, więc stróżów prawa aż świerzbiały ręce, by wreszcie dobrać mu się do skóry. Gdyby zdołali udowod­nić mu cokolwiek, natychmiast powołaliby się na stanowe prawo, które pozwalało zająć posiad­łość stanowiącą miejsce działalności przestęp­czej i zamknęliby nocny klub Marsha, gdzie kwitła prostytucja i nielegalny hazard. Niestety, co innego wiedzieć o czyichś ciemnych inte­resach, a co innego je udowodnić. Szef mafii był szczwanym lisem, który doskonale wiedział, jak nie zostawiać śladów i wyprowadzać w pole tych, którzy próbowali deptać mu po piętach. To, że stróże prawa w odróżnieniu od niego musieli owego prawa przestrzegać, działało na jego korzyść.

Szkoda, że teraz do takich drani nie można już strzelać, pomyślał z nagłym żalem Brannon, zerkając na stuletnie zdjęcie konnego Strażnika, który trzymał na lassie obszarpanego, rannego przestępcę.

Szczupła dłoń Brannona odruchowo powęd­rowała do kabury na biodrze, z której wystawała ciemna rękojeść kolta kaliber czterdzieści pięć. Ponieważ Strażnicy nie posiadali żadnego okre­ślonego przepisami umundurowania oraz uzbro­jenia, panowała w tym zakresie dość duża dowolność. Większość preferowała białe koszu­le z czarnymi krawatami i z przypiętą na piersi odznaką w kształcie gwiazdy wpisanej w koło. Sporo osób nosiło też jasne kapelusze typu stetson oraz wysokie buty z cholewami, ponie­waż był to tradycyjny strój, budzący zaufanie obywateli oraz kojarzony z profesjonalizmem. Brannon próbował dostosować się do tych reguł, ponieważ od jakiegoś czasu miał inny stosunek do pracy niż poprzednio.

Dwa lata wcześniej popełnił błąd swojego życia, źle oceniając kobietę, którą zdążył na­prawdę... polubić. Nie winiła go za to, przez co musiała przejść z jego powodu - wiedział o tym od swojej siostry. On jednak miał do siebie taki żal, że rzucił pracę w Straży, wyjechał z Teksasu i zatrudnił się w FBI. Niestety, ucieczka przed problemem wcale go od problemu nie uwolniła, bo poczucie winy wyjechało wraz z nim. Smutek i żal również.

Ciągle ją miał przed oczami - niepokorną trzpiotkę o ciętym języku i wspaniałym po­czuciu humoru. Chociaż los nie szczędził jej razów, Brannon nie znał równie pogodnej i miłej osoby. Tęsknił za nią. Oczywiście ona nie tęskniła za nim, bo i za czym miałaby tęsknić? Za facetem, który ją skrzywdził? Gorzej. Złamał jej życie.

- Co, nie masz nic do roboty? - rzuciła przechodząca współpracowniczka.

Marc Brannon był naprawdę smacznym kąs­kiem, ponieważ bary miał szerokie, biodra wąs­kie, a twarz dokładnie w takim typie, jak dawni bohaterowie westernów. Równie podniecająco działały na kobiety jego zmysłowe usta, złama­ny co najmniej raz nos oraz dość bezczelny sposób bycia. Brannon jednak wydawał się wcale nie korzystać ze swoich atutów i nawet jeśli z kimś się umawiał, czynił to tak dyskretnie, że nawet największe plotkarki w Straży i policji nie miały o niczym pojęcia.

- Przecież ciężko pracuję - odparł z żartob­liwym błyskiem w oku. - Właśnie oddziałuję telepatycznie na przestępców. Lada moment w całym kraju kryminaliści powinni zacząć dobrowolnie zgłaszać się na policję.

- Tak? I co jeszcze? - spytała ze śmiechem.

- W porządku. - Westchnął. - Właśnie wró­ciłem z sądu, gdzie składałem zeznania, a przede mną leżą akta sześciu spraw, którymi mam się zająć. Próbuję ustalić, która jest najważniejsza. - Wycelował długim palcem w stos teczek na blacie. - Chyba rzucę monetą.

- Nie musisz, kapitan ma dla ciebie pilną robotę.

- Ha, ocaliły mnie nowe rozkazy! - Gwał­townie zdjął nogi z biurka, wstał i przeciągnął się, aż biała koszula z odznaką opięła się na jego muskularnej piersi. - Co to za robota?

Rzuciła na blat zadrukowaną kartkę.

- Morderstwo, boczna uliczka przy Castillo Boulevard, biały, dwadzieścia pięć do trzydziestu lat. Na miejscu jest dwóch detektywów z wy­działu kryminalnego, ekspert od medycyny są­dowej, dwóch techników i dwóch policjantów z patrolu. Kapitan każe ci jechać tam natych­miast, zanim wezwą ambulans do przewiezienia ciała.

Ściągnął brwi.

- Hej, przecież ten rejon podlega jurysdyk­cji... - zaczął.

- Wiem. Ale to śliska sprawa. Znaleźli zwło­ki białego mężczyzny z jedną raną postrzałową z tyłu głowy. Ewidentna egzekucja. A co jest na Castillo Boulevard?

- Nie wiem.

Spojrzała na niego triumfalnie.

- Nocny klub Jake'a Marsha. A ciało znale­ziono w sąsiedniej alejce, praktycznie dwa domy dalej.

Brannon rozjaśnił się.

- Proszę, proszę! Taka miła niespodzianka, kiedy właśnie zacząłem się nad sobą użalać.

- Zawahał się. - Chwila. Czemu ja dostałem tę sprawę? - spytał podejrzliwie, łypiąc na znaj­dujące się w pobliżu drzwi gabinetu szefa.

- Wiesz, co ostatnio mi zlecił? Zbadanie tajem­niczego zgonu krowy. - Nachylił się i zdradził koleżance na ucho: - Krążyły pogłoski, że to kosmici ją tak zmasakrowali.

- Kto wie? Może faktycznie?

Kiedy posłał jej mordercze spojrzenie, uśmiech­nęła się.

- Stary jest wkurzony, bo przyjęto cię do FBI, a jemu już dwa razy odrzucono podanie. Ale powiedział, że możesz dostać to morderst­wo, bo w tym miesiącu nie musiał się za ciebie przed nikim tłumaczyć. Jak na razie...

- W takim razie jestem gotów założyć się o tygodniowe wynagrodzenie, że do wieczora ta sprawa stanie się głośna i rzucą się na nią wszystkie media.

- Nie zakładam się. Aha, tak przy okazji... Kapitan kazał ci powiedzieć, żebyś jako Straż­nik nie jeździł do tej nowej stacji benzynowej obsługiwanej przez same dziewczyny.

Uniósł brwi.

- Czemu? Uważa, że te dziewczyny nie znają się na swojej pracy i coś źle robią? - spytał niewinnym tonem, dzięki czemu udało mu się ją podpuścić.

- Nie, podobno wszystko robią świetnie, a najlepiej las... - Zaczerwieniła się, uświada­miając sobie, co powiedziała, wykonała jakiś niezręczny gest i czym prędzej uciekła.

Marc Brannon uśmiechnął się szelmowsko, zabrał z biurka kartkę oraz kremowego stetsona i wyszedł.

W Austin smukła kobieta z rudymi włosami upiętymi w kok i z okularami w złotej oprawce, za którymi widniały piwne oczy, pogodne i bły­szczące, próbowała pocieszyć jednego z infor­matyków pracującego w prokuraturze general­nej.

- On cię naprawdę lubi, Phil - zapewniła Josette Langley młodego człowieka, który od miesiąca miał pierwszą w życiu pracę. Wyglądał na kompletnie załamanego. - Uwierz mi.

Niebieskooki rudzielec spojrzał na drzwi ga­binetu Simona Harta, prokuratora generalnego stanu Teksas, i zaczerwienił się po same uszy.

- Powiedział, że to moja wina, że jego kom­puter się zawiesił, kiedy on akurat wymieniał pilne e - maile z wiceprezydentem na temat kon­ferencji, którą ma zwołać gubernator. W któ­rymś momencie wylogowało go i już nie mógł się ponownie połączyć. Rzucił we mnie myszką bezprzewodową!

- I tak ci się upiekło, bo nie rzucił laptopem - skwitowała z łobuzerskim uśmiechem. - Nie przejmuj się, on ciska przedmiotami tylko wte­dy, gdy Tira jest na niego wściekła, a to nie trwa długo. W dodatku wiceprezydent jest jego dale­kim krewnym. Moim zresztą też... - mruknęła w zamyśleniu. - Nieważne. W każdym razie naucz się nie brać sobie do serca wybuchów Simona. Jest porywczy, łatwo wpada w furię i równie szybko odzyskuje dobry humor.

Phil łypnął na nią ponuro.

- Na ciebie nigdy nie krzyczy - wytknął jej.

- Ponieważ jestem kobietą, a on wyznaje staroświeckie poglądy i nigdy nie podniesie głosu na kobietę. On i jego bracia zostali wy­chowani według dawnych, surowych zasad. Pod tym względem są zupełnie niedzisiejsi.

- Ma czterech braci i podobno wszyscy są tacy sami jak on. Nie wyobrażam sobie tego.

- Po pierwsze, nie do końca są tacy sami, po drugie dwaj się ożenili i dzięki temu nieco ustatkowali.

Wolała nie myśleć o pozostałych dwóch hartach, Leo i Reyu, oraz ich wybrykach i sza­leństwach, które powoli stawały się legendarne.

- Za to ci dwaj pozostali to nieźli furiaci. Przecież nie dalej jak w zeszłym tygodniu jeden porwał z restauracji kucharkę, normalnie prze­rzucił ją sobie przez ramię i wyniósł. Ależ krzyczała... Musieli wysłać za nim Strażników!

- Wysłano jednego, zresztą chodziło o rodzaj żartu, a kucharka nie tyle krzyczała, co... Och, nieważne - ucięła, gdyż poczuła, że twarz zaczyna ją zdradliwie palić na samą wzmiankę o Strażnikach Teksasu.

Miała bolesne wspomnienia związane z jed­nym z nich, w którym zresztą była nieprzytom­nie zakochana. Skończyli po przeciwnych stro­nach sali sądowej podczas głośnego procesu o morderstwo. Wiedziała od jego siostry, że Marc Brannon po zerwaniu narozrabiał po pija­nemu, pierwszy i ostatni raz w życiu, potem odszedł ze służby, wstąpił do FBI, a po dwóch łatach wrócił do San Antonio, przeprosiwszy się z dawną pracą. Gretchen Brannon powiedziała jeszcze jedną rzecz, bardzo dziwną - otóż podob­no Marca zżerały wyrzuty sumienia z powodu tego, co wydarzyło się między nim i Josette, kiedy był policjantem w Jacobsville. Zważyw­szy wszystkie bolesne słowa, jakie usłyszała przy zerwaniu, nie bardzo potrafiła uwierzyć, by poczuwał się wobec niej do jakiejkolwiek winy.

Ze swej strony Josette zapewniła Gretchen, że nie żywi urazy do Marca. Właściwie powiedzia­ła prawdę, ponieważ postanowiła mu wybaczyć, ale coś w niej miało ochotę powiesić go za ostrogi na suchym dębie za to, że dwa lata wcześniej zmienił jej życie w koszmar. Uparcie nie dawał wiary jej wersji wydarzeń, aż do tej nieszczęsnej ostatniej randki, kiedy to porównał Josette do prostytutki, a potem zerwał z nią.

Odsunęła od siebie irytujące wspomnienia tamtego wieczoru i skupiła się na problemie biednego Phila Douglasa.

- Wstawię się za tobą u Simona - obiecała.

- Mnie się naprawdę bardzo podoba ta praca - zapewnił gorliwie. - Możesz o tym wspo­mnieć. I naprawię komputer tak, że już nigdy nic się nie zawiesi. Jestem gotów złożyć w tej sprawie pisemne oświadczenie!

- W porządku, wszystko mu powtórzę, i to zaraz, bo właśnie mam do niego sprawę. Głowa do góry, świat się nie zawalił. Z czasem każde zmartwienie przemija, nawet to najbardziej bo­lesne.

Coś o tym wiem, pomyślała, lecz zachowała to dla siebie.

Kiedy weszła do gabinetu prokuratora gene­ralnego stanu Teksas, ujrzała, jak siedzący za biurkiem Simon Hart wpatruje się w trzymaną w ręku słuchawkę z wyrazem takiego obrzydze­nia na twarzy, jakby ją przed chwilą ugryzł, a ta okazała się zgniła.

- Coś nie tak? - spytała Josette, stając przed biurkiem.

Odłożył słuchawkę na aparat. Druga dłoń spoczywała nieruchomo na blacie. Wyglądała bardzo naturalnie. Simon był wysoki, potężny, ciemnowłosy, jasnooki i onieśmielający. Jego wspaniała rudowłosa żona, Tira, oraz ich dwaj synowie uśmiechali się z fotografii ustawionych na stoliku pod ścianą. Na innej widniał Simon otoczony braćmi, którzy popatrywali na niego z trwożliwym szacunkiem. Josette uśmiechnęła się lekko. Nawet pozbawiony jednej ręki wzbu­dzał strach, gdy wybuchał gniewem.

- Dzwoniła zastępczyni prokuratora okręgowego z San Antonio, właśnie znaleźli zwłoki prawie pod samym nocnym klubem Jake'a Marsha, sprawa wygląda na mafijne porachunki. - Zerknął na nią. - Marsh to gruba ryba w tamtej­szym świecie przestępczym. Słyszałaś o nim?

- Nazwisko obiło mi się o uszy, ale nic bliższego nie wiem. Nie rozumiem jednak, cze­mu miałoby nas interesować morderstwo w San Antonio.

- Wszystko zależy od tego, czy Marsh ma­czał w nim palce i czy uda się znaleźć na to dowody. Nie muszę ci chyba mówić, że prokura­tor okręgowy staje na głowie, żeby wreszcie dopaść tego drania. W tym roku są wybory do senatu i jak zwykle zwalczanie przestępczości będzie ważnym hasłem kampanii, nie chcę więc, żeby Teksas znowu znalazł się w centrum uwagi jako stan specjalnej troski. Prokuratura okręgo­wa też tego nie chce, więc naciska na policję o dodatkowych ludzi do pomocy przy śledztwie.

Nie mówił jej wszystkiego, widziała to po sposobie, w jaki na nią patrzył.

- Wiesz, że nie zdołasz niczego przede mną ukryć - rzekła nagle. - Co to za rzecz, której nie chcesz mi zdradzić?

Ze śmiechem pokręcił głową.

- Ciebie rzeczywiście nie da się zwieść, nie mam pojęcia, jak ty to robisz. W porządku, powiem ci. Policja oddelegowuje jednego ze Strażników, Marca Brannona. - Uniósł dłoń, widząc, jak Josette na moment zamiera, a potem otwiera usta. - Tak, pamiętam, jesteście na noże, ale potrzebujemy go. Prokurator okręgowy i ja w pełni popieramy jego udział w śledztwie. Chciałbym wysłać cię do San Antonio, będziesz mnie o wszystkim informować na bieżąco. Po­wiem ci, że mam złe przeczucia...

Ledwie go słuchała; serce biło jej jak szalone.

- Jeśli mnie tam wyślesz, to powinieneś mieć jeszcze gorsze. Wyobrażasz sobie mnie współ­pracującą z Brannonem? Najpierw jemu musia­no by zarekwirować naboje, a mnie paralizator.

Zachichotał. Mimo tragicznych przejść za­chowała poczucie humoru, była dzielna, silna i niezależna. Zatrudnił ją przed dwoma laty, gdyż nikt inny nie chciał tego zrobić, zresztą właśnie przez Brannona. Simon nigdy nie żało­wał swojej decyzji, przeciwnie. Josette ukoń­czyła kryminalistykę i zamierzała pracować jako oficer śledczy, lecz los pokrzyżował jej plany i rzucił ją do urzędu stanowego. Kiedy któryś z prokuratorów okręgowych prosił o pomoc w śledztwie, Simon wypożyczał mu Josette, by przynajmniej przez jakiś czas mogła popraco­wać w terenie.

- To jeszcze nic pewnego - zastrzegł się. Na razie wciąż trwają oględziny miejsca zbrodni. Może w ogóle ta sprawa nie ma nic wspólnego z Marshem, ale dałby Bóg, żeby było inaczej. Na wszelki wypadek chciałem cię uprzedzić, gdybyś jednak musiała tam jechać.

- Dzięki.

- W końcu jesteśmy rodziną, prawda?

- Zmarszczył brwi. - Czekaj, jak to było? Twój stryjeczno - cioteczny brat był kimś tam dla dru­giej żony mojego dziadka, tak?

- Przestań - jęknęła. - Przydałby się spec od genealogii, bo to zbyt dalekie powinowactwo.

- W porządku, nikt nie mógłby oskarżyć mnie o nepotyzm w związku z zatrudnieniem ciebie, ale i tak łączą nas więzy rodzinne.

- Uśmiechnął się ciepło. - My tu w biurze w ogóle jesteśmy jedną wielką rodziną.

- Bardzo się cieszę, że tak myślisz o swoich pracownikach, bo kuzyn Phil przeprasza za zamieszanie z twoim komputerem i ma nadzieję, że nie wylejesz go z roboty, którą bardzo lubi - wyrecytowała z humorem i mrugnęła.

Simonowi aż zabłysły oczy.

- Kuzyn Phil? - ryknął. - Powiedz kuzynowi Philowi, żeby pocałował mnie w...

- Nie wyrażaj się, bo zadzwonię do Tiry i naskarżę na ciebie - ostrzegła.

Zgrzytnął zębami.

- Dobrze, już dobrze... Czekaj, co ty właś­ciwie ode mnie chciałaś?

- Podwyżkę - rzuciła natychmiast, po czym zaczęła wyliczać na palcach: - Komputer, który się nie zawiesza przy uruchamianiu. Nowy ska­ner, bo stary pracuje w żółwim tempie. Nową szafę na dokumenty, bo ta już pęka w szwach. I co byś powiedział na takiego małego pies­ka - robota? Nauczyłabym go aportować akta...

- Siadaj wreszcie!

Usiadła, nie przestając się uśmiechać i rze­czowo zreferowała problem, jaki przedstawił w przysłanym faksie jeden z prokuratorów okrę­gowych, prosząc o opinię prokuratora general­nego. Udawała przy tym zupełnie niewzruszoną faktem, że los może postawić na jej drodze Marca Brannona po raz trzeci.

Kiedy wyszła z gabinetu Simona, mało brako­wało, by zaczęła się trząść ze zdenerwowania. Modliła się, by to było jakieś łatwe do roz­wiązania morderstwo, ponieważ ona za nic nie chciała znowu natrafić na tego mężczyznę, zwłaszcza teraz, gdy wreszcie dochodziła do siebie po koszmarnych wydarzeniach sprzed dwóch lat i gdy wydawało się, że w końcu wyleczy się z tego nieszczęsnego uczucia do Brannona. Niemniej jednak przez resztę dnia chodziła półprzytomna, dręczona niejasnym przeczuciem, że morderstwo w San Antonio radykalnie wpłynie na jej życie. Chyba znowu odzywały się geny po babci Erin...

Irlandka Erin O'Brien miała niezwykłą zdol­ność przewidywania przyszłości. Ilekroć rodzi­na wpadała do niej z niezapowiedzianą wizytą, już czekał kilkudaniowy obiad oraz przygotowa­ny pokój gościnny. Babcia potrafiła przewidzieć nie tylko przyjemne, ale i tragiczne wydarzenia. Kiedy zginął jej brat, ojciec Josette przyjechał ze smutną wiadomością do swej matki i zastał ją ubraną w czarną suknię. Nie dało się oglądać kryminałów w jej towarzystwie, ponieważ pod koniec pierwszej sceny wiedziała, kto jest mor­dercą. To babcia przepowiedziała ukochanej wnuczce, że spotka wysokiego mężczyznę z od­znaką, a jej los będzie odtąd z nim związany.

Kiedy policjant Marc Brannon uratował pięt­nastoletnią Josette, którą prawie zgwałcono pod­czas prywatki, Erin czekała na wnuczkę w progu domu jej rodziców i porwała ją w objęcia, ledwie przerażona dziewczyna wysiadła z radiowozu. Babcia zmarła, nim rodzina przeprowadziła się do San Antonio i był to dla Josette równie wielki cios, jak późniejsze zerwanie z ukochanym mężczyzną. Praktycznie do tej pory opłakiwała utratę obojga.

Po powrocie do niewielkiego, funkcjonalnie urządzonego mieszkania, które dzieliła z Barnesem, swoim kotem, Josette po raz pierwszy od dwóch łat wyciągnęła album ze zdjęciami, nagle spragniona widoku tego wysokiego, eleganckiego, robiącego wrażenie mężczyzny z jej przeszłości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin