Grzędowicz Jarosław - Przespać piekło.pdf

(309 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Jarosław Grzędowicz
Przespać Piekło
To będzie noc po trudnej jawie,
Ta konspiracja wyobraźni.
Ma chleba smak i lekkość wódki
Lecz wybór by pozostać tu
Potwierdza każdy sen o palmach
Sen przerwie nagle wejście trzech
Wysokich z gumy i żelaza
Sprawdzą nazwisko, sprawdzą strach
I zejść rozkażą w dół po schodach
Nic z sobą zabrać nie pozwolą
Prócz współczującej twarzy stróża
Zbigniew Herbert „Odpowiedź”
RONALF KANEN WOR 80C120
Kasta – Robotnik
BLOK 215 POZIOM 70 BOKS 2112 T/IV
Jedenasty dzień
trzeciego miesiąca,
świt.
Kanen obudził się przed pobudką, zwinięty jak embrion pod swoim szarym, przetłuszczonym
kocem. Codziennie budził się o tej samej porze i nie otwierając oczu wiedział, że leży wciśnięty
w kąt między ścianą a pryczą, owinięty szczelnie pledem, z rękami obejmującymi podciągnięte
pod brodę kolana.
Budził się i wiedział, że za chwilę rozlegnie się przeraźliwy jazgot dzwonka, i że będzie miał
dwadzieścia sekund na wstanie z pryczy.
„Wiedział, że równocześnie z dzwonkiem zostanie włączone światło trzech jarzeniówek
znajdujących się nad przepierzeniem jego i sąsiedniego boksu, oraz że trzeba się będzie
przyzwyczaić do ich sinego, ostrego światła. Jedna z jarzeniówek mrugała w przykrym,
przypadkowym rytmie. Mrugała przez cały dzień, i do tego też trzeba się było przyzwyczaić.
Ryk dzwonka wyrzucił go z łóżka. Kanen sturlał się na podłogę. Oślepiony jaskrawym
światłem, ogłuszony terkotem pobudki macał na ślepo w poszukiwaniu kombinezonu i butów
leżących gdzieś, poza zasięgiem ręki. Jazgot urwał się w chwili, gdy walczył rozpaczliwie,
zaplątany w rękawy i nogawki jednoczęściowego przyodziewku. Cisza, która zapadła w tym
momencie; byłaby piękna, gdyby nie ryk kilkunaściorga dzieci i wrzask kłótni z okolicznych
boksów oraz brzęk błyskającej świetlówki i przeraźliwy pisk jej startera. Zaczął się nowy dzień.
Kanen zaciągnął szarpnięciem oporny suwak i spojrzał na wyświetlacz licznika, znajdujący
się nad drzwiami i połyskujący obojętnie w świetle lamp. Współczynnik 4130. Dlaczego tak
mało? Wczoraj było prawie cztery dwieście. Ścieląc pospiesznie pryczę, zrobił szybki rachunek
sumienia. Niewydajna praca? No, taka jak zwykle. To nie to. Odszczekiwanie nadzorcy? Nic
takiego mu znowu nie powiedział. Zresztą, brat nadzorca ledwie się trzymał na nogach i nic nie
mógł pamiętać. Ogólnie, za indywidualizm i brak entuzjazmu? Nic nowego. Nie to. Wszystko nie
to. Zaraz... Nagle sobie przypomniał. Sala jadalna wczoraj wieczorem przy kolacji. Długi sznur
mężczyzn, kobiet i dzieci w identycznych jasnobrązowych kombinezonach, drepczący z wolna
do okienka wzdłuż blaszanych, pochlapanych zupą stołów, przy których szczękając łyżkami
o miski kończyła jeść poprzednia zmiana. Szedł wolno, z nogi na nogę, w kolejkowym rytmie,
z łyżką wetkniętą w kieszeń na piersi kombinezonu i wystukując swoim zwyczajem werbel
brzegiem miski o dno kubka.
Szuranie dziesiątków butów, szczęk łyżek, pomruk rozmów i pusty blaszany werbel ginący
w tym wszystkim. Smród spalenizny i zapach pary. Głód wyżymający żołądek. I nagle ją
zobaczył. Siedziała w kucki przy wyjściu. Dość młoda kobieta w upiornie brudnym i podartym
kombinezonie przyciskała do siebie dwójkę całkowicie obojętnych dzieci i mamrotała jakąś
bezosobową prośbę, jak litanię bez początku i końca.
Pasożytka. Nic spełniająca podstawowych obowiązków. Ciężar. Żywy trup. Dziewięćset
pięćdziesiąt punktów. Przy tysiącu dwustu wyrzucają z boksu, więc czytnik zawiesili jej na szyi.
Cykał co jakiś czas, jak zegar odliczający czas do eutanazji. Dno.
Kanen wbił oczy w opatrzone czerwonym numerem plecy poprzednika.
Następny... następny...
Kiedy zjadł kolację, nie było jej już w jadalni. Siedziała na korytarzu, jak przedtem, zwinięta
prawic w embrion, apatyczna i znieruchomiała. Wysunął z rękawa przydział składający się
z pięciu kwadratowych, gliniastych jak diabli kromek i rzucił jej na kolana. Odszedł pospiesznie,
żeby nie widzieć wodnistej wdzięczności w ogromnych, podkrążonych oczach. Myślał, że nikt go
nie widział, ale na zakręcie dopędził go brat Danan.
Musimy sobie pomagać – rzucił wesoło. Po czym zakapował, skurwiel. Za taki bezmyślny
altruizm trzeba płacić. Ale sześćdziesiąt kilka punktów, skurczybyki!
Tak czy inaczej, oznaczało to sto trzydzieści kredytów pensji i racje żywnościowe klasy C.
No nic. Jeszcze nie musi siadać przed stołówką.
Pięć minut, przeznaczone na przygotowanie do wyjścia, właśnie upływało i wrzaski zza
przepierzenia osiągnęły swoje apogeum. Za białą, półprzejrzystą ścianą miotały się niewyraźne
sylwetki. Za jedną Edna Ulfer ubierała i popędzała dwójkę przeraźliwie wyjących dzieci, a za
drugą Ava Torke usiłowała ściągnąć z pryczy Olfego.
Czwarta pięć, wychodzić!
Zgrzyt dziesiątków odsuwanych drzwi zlał się w jeden łoskot. Korytarz zapełnił się
obciągniętymi w brązowe kombinezony zaspanymi ludźmi. Dreptali w dwóch równych rzędach
pod ścianami.
– Dobry dzień, bracie Kanen – odezwał się radośnie Unden wynurzywszy się z boksu
naprzeciwko.
– Taki jak każdy inny – warknął Kanen.
Unden przestraszył się i zamknął twarz. Jak co rano.
Śniadanie. Znów jarzeniowe światło długiej sali, blaszane stoły i drepczący szereg ludzi do
okienka. Szczęk łyżek i melancholijny werbel brzegiem miski o kubek.
– Następny! – warknęła otyła siostra-szefowa, ubrana w brudnobiały kitel narzucony na
rozdęty kombinezon. Wyciągnięta po aprowizacyjny żeton pulchna dłoń zawisła w powietrzu,
rozcapierzona jak różowa rozgwiazda.
– Klasa C! – wrzasnęła przez ramię w głąb swojego pełnego kotłów i garów królestwa.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin