Ewa wzywa 07 - 034 - Drohiczyn Walerian - Feralny wtorek.doc

(710 KB) Pobierz
Feralny wtorek

ISKRY. WARSZAWA. 1971


 

 


Wybiła godzina 18.00. Z wyraźną sa­tysfakcją sięgnąłem po opasły tom akt. Wszystko wskazywało na to, że sprawcę już znałem; teraz musiałem tylko dowie­dzieć się, jaki był przebieg sprawy. Na kartonowej okładce akt ktoś z woje­wódzkiej komendy wykaligrafował napis: SPRAWA GWAŁTOWNEJ ŚMIERCI BARTŁOMIEJA WŁADYSŁAWA MISIA. Dalej numer 6. Ds 136/63, u dołu adno­tacja: Decyzją Prokuratora Wojewódz­kiego z 27.08.63 na zasadzie art. 3 lit. c kpk sprawę umorzono.

Teraz tę umorzoną sprawę ożywiałem na nowo. A było to tak: — Kapitanie — powiedział mi znajomy

handlarz obrazów, od którego starałem się uzyskać informację w innej spra­wie. — Kapitanie, może pana zaintere­suje, że ten obraz, no wie pan który, ten, co go miał nieboszczyk Miś, i który po­tem zaginął, oferowany jest teraz do sprzedaży?

Było to trzy dni temu, we wtorek. Wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu usłyszałem nazwisko Misia. Wkrótce po­tem wiedziałem o nim znacznie więcej, I o jego śmierci. Prokuratura orzekła: samobójstwo. Ja już wiedziałem, że mor­derstwo. Nie wiedziałem tylko, kiedy gdzie i jak. Chyba otruty? — pomyśla­łem otwierając akta. Pomyliłem się.

Śnieg przestał właśnie prószyć i silne reflektory parowozu oświetlały doskona­le torowisko i pobocze. Biegnący z Lub­lina pociąg osobowy nr 2116 zbliżał się już do Warszawy. Jeszcze jeden postój po drodze w Otwocku i później już tylko Warszawa Wschodnia. Kierownik pocią­gu myślał właśnie, że po zdaniu składu najpóźniej za dwie godziny będzie już w domu, gdy usłyszał krzyk jakiegoś pasa­żera.

— Tam, tam! Trzeba zatrzymać pociąg! Człowiek leży na torzel

Kierownik podskoczył do okna, lecz pociąg już zwalniał biegu. Ktoś szarpnął za hamulec bezpieczeństwa. Kolejarz wy­skoczył, poświecił latarką. Kilka metrów od toru leżał człowiek. Na śniegu cie­mniały liczne plamy krwi. Był to star­szy mężczyzna, dobrze już po sześćdzie­siątce; żył jeszcze, ale był nieprzytomny. Pasażerowie otoczyli go kołem, przepy­chali się, ale nikt nie miał ochoty podejść do rannego. Wreszcie maszynista Galiń­ski przepchnął się przez tłum. Nachylony nad mężczyzną, chwilę mu się przyglą­dał. — Pomóżcie no... — powiedział. Wspólnie unieśli leżącego. Jęczał słabo. Przenieśli go do najbliższego przedziału. Pasażerowie jeszcze zadeptywali miejsce wypadku, szukali, czy nie leży coś w po­bliżu. Nie znaleźli niczego.

Pociąg powoli ruszył. Było może kwa­drans po godzinie 21.00. Dokładnego cza­su nie ustalił później nikt. Wiadomo tylko, że o godzinie 21.28 w dniu 2 lu­tego 1963 r. komenda powiatowa milicji obywatelskiej w Otwocku otrzymała mel­dunek telefoniczny, że na stacji kolejo­wej znajduje się umierający mężczyzna.

Pół godziny później był już w szpitalu. Tam o godzinie 22.34, nie odzyskawszy przytomności, zmarł. Przy denacie nie znaleziono dowodu osobistego ani nicze­go, co pozwoliłoby ustalić jego tożsamość.

Lekarze walczyli jeszcze o życie nie­znajomego, gdy trzy milicyjne radiowozy dotarły na miejsce wypadku. Zadeptany krąg śniegu, w jego środku krwawe plamy stwierdzały, że tutaj właśnie leżała ofia­ra. Ekipa śledcza przystąpiła do oględzin. Wyniki były mierne. Jeśli w pobliżu wy­padku znajdowały się nawet jakieś ślady, to zostały całkowicie zadeptane przez pa­sażerów lubelskiego pociągu. Nieco da­lej można było odszukać ślady męskich stóp, a w innym miejscu — przejeżdża­jącego roweru. Tym razem pomógł pró­szący wcześniej śnieg. Te stare ślady były lekko przysypane, podczas gdy pasażero­wie pozostawili czyste odciski butów.

Sierżant z komendy powiatowej spo­rządził szkic miejsca zdarzenia. Szef eki­py — młody, pyzaty porucznik — poszedł w kierunku, gdzie wiódł rowerowy trop. Niestety, sto metrów dalej trop gubił się na brukowanym trakcie łączącym wsie Miętnów i Barbara. Może 400 metrów dalej znajdowała się zagroda. Miejscowy milicjant, towarzyszący oficerowi, z prze­jęciem informował, że mieszka tutaj nie­jaki Fetczak, podejrzany parokroć o udział w napadach; niestety, nigdy nie było przeciwko niemu dostatecznych dowo­dów. Porucznik zdecydował się szybko:

    Idziemy tam!

W domu było ciemno, lecz wystarczyło zastukać, aby gospodarz otworzył drzwi. Wielkie, ponure chłopisko. Był komplet­nie ubrany. Z wyraźnym niepokojem pa­trzył na milicjantów.

          Co robiliście dzisiaj przez cały dzień? — zapytał porucznik.

Fetczak mówił płynnie, jakby recyto­wał wyuczoną lekcję.


        A bo to, proszę pana porucznika, z gospodarki trudno wyżyć i człowiek musowo stara się dorobić. Ja przez zimę pracuję u pana dróżnika Kiwilszy przy torach, podsypkę zmieniamy i co tam po­trzeba. Zarobić można i praca tuż przy domu. Od rana byłem na robocie sam, tuż obok, przygotowywałem zmianę pod­kładów. Na jakim odcinku? Ano, dobre pół kilometra od przejazdu w stronę Otwocka...

Porucznik przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Ten patrzył w ziemię, mówił monotonnym głosem, jakby z góry wie­dział, co interesuje oficera. Pracował na tym właśnie odcinku, na którym znale­ziono nieznajomego.

        Robiłem do południa — relacjono­wał Fetczak. — Potem wskoczyłem do chałupy na obiad, a przed drugą znów wróciłem do roboty. Fajrant zrobiłem, jak już było dobrze ciemno. Potem wróciłem przez las do siebie. Czy widziałem ko­goś? Koło południa przyszedł pan Kiwil- sza jeszcze z jakimś innym panem. Tam­tego drugiego nie widziałem, bo zatrzy­mał się przy drodze, a do mnie podszedł tylko pan dróżnik. Przed wieczorem, jak już się zmierzchało, wzdłuż toru szedł, prowadząc rower, Klonowicz Sebastian, syn Jana ze wsi Barbara. Znam go do­brze. Pytał się, kiedy zejdę z roboty i mówił, że wziął rower od teścia, żeby go zreperować. Nikogo innego nie wi­działem, nic nie słyszałem. Starszy męż­czyzna, wysoki w szalej jesionce? Niko­go takiego nie widziałem dzisiaj. Wczo­raj także nie. Tutaj u nas nie spotyka się obcych. Latem to i owszem, przyjeż­dżają rozmaici, ale zimą nie.

Klonowicza zastali w domu, gdy na środku izby kończył smarować rower. Był bardziej zaciekawiony niż zaniepoko­jony wizytą milicji.

       Owszem, Fetczaka spotkałem. Gada­liśmy chwilę, śmiałem się, skąd mu się dzisiaj tak na pracę zebrało. Normalnie, jak popracuje dwie godziny, to ma dość i idzie do geesu na piwo. Żeby pracował aż w noc, to mu się chyba od dawna nie zdarzyło. Jak pytałem się go, czego dziś taki robotny, powiedział, że dla forsy to i u diabła mógłby pracować. Nikogo in­nego nie widziałem już więcej. Tak, pro­wadziłem rower przy samym torze. Któ­ra mogła być godzina? No, teraz się już później zmierzcha, ale na pewno po czwartej.

Na miejscu wypadku kilku funkcjo­nariuszy badało możliwość wyrzucenia albo wypadnięcia nieznajomego z pocią­gu. Znaleziono go po prawej stronie to­rów, patrząc w kierunku Warszawy. Oznaczało to, że mógł wypaść czy wy­skoczyć z pociągu jadącego w kierunku stolicy. Pociągów takich było sporo, średnio co trzy kwadranse jeden. Ciało leżało kilka metrów od toru. Gdyby ska­kał sam, doskoczyłby na taką odległość. Jeżeli go wyrzucono, musiałoby to zrobić przynajmniej dwóeh mężczyzn.

III

Protokół oględzin miejsca znalezienia nieznajomego mężczyzny przeczytałem z przekąsem. Jednak dzisiaj nie sporzą­dziłby już nikt tego dokumentu tak nie­fachowo. Przez ostatnie siedem lat kwa­lifikacje naszych funkcjonariuszy po­ważnie wzrosły. Wtedy robił to jakiś sła­by pracownik. Bo proszę: napisał, że przeszukano teren wokół miejsca znale­zienia denata dokładnie, lecz nie wiado­mo, w jakim promieniu. Nie znaleziono zresztą nic. W protokole ani na szkicu nie zostało zaznaczone dokładnie, w jakiej odległości od toru leżał nieprzytomny mężczyzna. Na szczęście dokonane zosta­ło zdjęcie fotograficzne miejsca wypadku. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można na tej podstawie ustalić, że nieznajomy leżał 5 do 7 metrów od toru kolejowego. To raczej wykluczało, że denat z pociągu wypadł czy też sam wyskoczył. Na taką odległość mógł skoczyć tylko silny, zdro­wy mężczyzna, ale nie emeryt, grubo po sześćdziesiątce.

Następny dokument: protokół sekcji zwłok, sporządzony przez Zakład Medy­cyny Sądowej w Warszawie. Tym razem sporządzali go dobrzy fachowcy. Obszer­ny opis, fachowe terminy. A oto, co naj­bardziej istotne: śmierć nastąpiła w wy­niku ran tłuczonych czaszki w okolicy ciemieniowej i potylicznej, co spowodowa­ło zniszczenie niezbędnych dla życia ośrod­ków nerwowych. Inne rany, zresztą bar­dzo liczne: rana kłuta łokcia lewego, ra­na cięta grzbietowej powierzchni i po­wierzchowne rany cięte wewnętrznej po­wierzchni nadgarstka lewego. Ponadto złamanie sześciu żeber po lewej stronie. W jakiej pozycji znaleziono zwłoki? — zastanowiłem się. Niestety w aktach nie było wyjaśnione, czy denat leżał na lewym boku, czy też w innej pozycji. Wróciłem do protokołu. Złamanie chrzą­stki tarczowej szyi — bardziej charak­terystyczne dla uduszeń niż obrażeń spo­wodowanych wypadnięciem z pociągu. Wreszcie otarcia i zasinienia guzów czo­łowych i koniuszka nosa: obrażenia typo­we, gdy ciągnie się kogoś za nogi po zie­mi.

Biegły oceniał, że w konkretnych wa­runkach dnia wypadku ranny mógł w miejscu znalezienia przeleżeć dwie do trzech godzin. Oznaczało to by, że zna­lazł się on tam, gdzieś między osiemna­stą a dziewiętnastą. W tym czasie prószył lekki śnieg, było dość jasno.

Następny dokument: protokół oględzin zwłok. Mężczyzna miał na sobie szarą je­sionkę w jodełkę, podniszczoną ale z pierwszorzędnego angielskiego materia­łu. Szyta była na miarę u krawca, jak wskazywała metka u modnego i drogiego krawca. Miał kapelusz również angielski. Gdzie go znaleziono — bo chyba nie na głowie? — i w jakim stanie, protokół nie wyjaśniał. Na sobie denat miał marynar­kę jednorzędową z szarek wysoko gatun­kowej flaneli szytą na miarę oraz nieco jaśniejsze spodnie. Koszula popelinowa produkcji „Wólczanki", sweter zniszczony, krawat, ciepłe kalesony. Na nogach dwie pary skarpetek oraz dodatkowo trzecia skarpetka na lewej nodze. Czarne półbu­ty produkcji zakładów w Chełmku. W kieszeniach znaleziono dwie chustecz­ki do nosa, 75 groszy bilonem oraz oku­lary bez oprawki. Nie znaleziono nato­miast ani dokumentów, ani portfelu, ani notesu. Wprawdzie za podszewką jesion­ki znalazły się dwa bilety autobusowe, ale nie załączono ich do akt. Może to były bardzo stare bilety, które znajdo­wały się tam od miesięcy lub lat? Nie było biletów kolejowych. Uwagę moją zwróciło, że denat nie posiadał rękawi­czek. Dzień był dość mroźny, temperatu­ra wahała się od minus 7 do minus 11 stopni i wydawało się nieprawdopodobne, aby starszy mężczyzna, dbający najwy­raźniej o ciepło, o czym świadczyły dwie pary skarpet, zapomniał o rękawiczkach. Nie było także szalika.

Ubranie denata jakby nosiło ślady ja­kiejś walki. Lewa klapa jesionki była naderwana, lewy rękaw przebity w oko­licy łokcia ostrym narzędziem. Te ślady występowały na jesionce, w protokole nie zaznaczono, w jakim stanie była marynarka. Jeśli rękaw jesionki był przebity — to marynarki powinien być również. Niestety, protokół pomijał tę sprawę milczeniem. Uwagę moją zwróci­ło, że na lewej nogawce spodni, w oko­licy kolana, stwierdzono plamy krwi. Protokół sekcji zwłok, jedyny rzeczy­wiście prawidłowo sporządzony dokument, wyjaśniał, że denat nie doznał w tym miejscu żadnych obrażeń. Natomiast le­wą rękę poranioną miał bardzo poważnie.

Wniosek można było wyprowadzić łatwo. Nieznajomy musiał czas jakiś znajdować się w pozycji skurczonej, tak że lewa rę­ka dotykała kolana. Być może przewożo­no go w tej pozycji samochodem.

Natomiast ślady krwi na chusteczkach do nosa i okularach dowodziły, że denat przykładał chusteczkę do zranionych miejsc ewentualnie, że wkładał zakrwa­wioną rękę do kieszeni.

Z krwawych plam na spodniach oraz na przedmiotach znajdujących się we­wnątrz kieszeni narzucał się jeden tylko wniosek. Obrażenia nieznajomego nie mogły powstać jednorazowo, a w każ­dym razie pod ich wpływem nie mógł stracić przytomności. Nieprzytomny czło­wiek nie sięga po chusteczkę, aby obetrzeć krew, nie wkłada rąk do kieszeni, nie kuca opierając nadgarstka o kolano. Było dla mnie jasne, że nieznajomy został najpierw pobity, a dopiero później zada­no mu ciosy, które spowodowały śmierć.

Żałowałem, że nie prowadziłem tej sprawy wtedy, gdy znaleziono nieznajo­mego, a więc siedem lat ternu. Wówczas na wiele pytań znalazłbym absolutnie pewną odpowiedź. Teraz mogłem tylko domyślać się, luki w protokołach uzupeł­niając własną wyobraźnią.

Odsunąłem akta na bok. Wstępna hi­poteza przebiegu morderstwa rysowała się całkiem wyraźnie. Nieznajomy musiał wcześnie rano spożyć jakiś posiłek, a póź­niej nie miał już możliwości coś zjeść. Został zapewne uprowadzony i ze wzglę­du na okoliczności, a zwłaszcza na silne podekscytowanie, przez wiele godzin nie odczuwał większej potrzeby dokonania prostych czynności fizjologicznych, co stwierdziła sekcja zwłok. Przez co naj­mniej kilka godzin znajdował się w to­warzystwie sprawcy bądź sprawców mor­derstwa. Przez cały ten czas był silnie zdenerwowany. Być może domyślał się, co mu grozi. Poddano go turturom fi­zycznym. Następnie nieszczęśnikowi dano spokój, tak że mógł obetrzeć krew. Póź­niej przewożono go gdzieś samochodem w pozycji skurczonej. Najpewniej prze­wieziono go w miejsce znalezienia zwłok i tutaj, jakimś ciężkim narzędziem, za­dano rany głowy, które okazały się tra­giczne w skutkach. Zapewne samochód znajdował się na drodze przebiegającej w pobliżu miejsca znalezienia ofiary. Od szosy musiano go ciągnąć za nogi, twarzą do ziemi. To sugerowało, że sprawca był jeden. Gdyby było ich dwóch, denata ra­czej przenieśliby, aby nie pozostawiać śla - dów na śniegu. Zbrodniarz bowiem nie mógł liczyć, że miejsce znalezienia ofia­ry zostanie doszczętnie zadeptane przez pasażerów. Chyba... A jeśli sprawca je­chał tym właśnie pociągiem 2116? W ak­tach nie było wyjaśnione, kto pierwszy zobaczył ciało i kto zatrzymał pociąg. Zastanawiało, że ani maszynista, ani jego pomocnik, którzy z obowiązku nieprzer­wanie obserwują dobrze oświetlony re­flektorami szlak kolejowy i jego pobo­cze — nie dostrzegli nic. Podobnie jak obsługa i pasażerowie poprzednich po­ciągów...

Mnie obecnie zastanawiało co innego dlaczego umorzono sprawę, stwierdzając iż to było samobójstwo? Znów sięgnąłem po akta, aby znaleźć wyjaśnienie tej za­gadki.

IV

Dziewczyna, która 4 lutego 1963 r. zgło­siła się na komendę dzielnicową MO. na Mokotowie, była przystojna i elegan­cko ubrana.

Dyżurny sierżant, który ją przyjął, stwierdził, że jest silnie zdenerwowana.

— Mój wujek, Bartłomiej Władysław


Miś, wyszedł przed dwoma dniami z do­mu i dotychczas nie powrócił. Pragnę zgłosić jego zniknięcie. Oto rysopis: wy­soki, siwy, ubrany w szarą jesionkę... do­wód osobisty i laskę pozostawił w domu.

Trwało nie dłużej niż kwadrans, gdy ustalono, że komenda wojewódzka MO prowadzi sprawę nagłej śmierci mężczy­zny, odpowiadającemu podanemu ryso­pisowi. Milicyjnym radiowozem przewie­ziono dziewczynę — nazywała się Bożena Małaszewicz — na Sierakowskiego. Tam czekał na nią oficer służby kryminalnej komendy wojewódzkiej. Bliższe szczegóły podane przez Małaszewiczową potwier­dzały, że znaleziony przy torze mężczyzna był Bartłomiejem Władysławem Misiem. Oficer zabrał młodą kobietę do kostnicy. Rozpoznała ciało wuja. Zachowała się stosunkowo spokojnie.

Miś mieszkał z rodziną przy ulicy Ko­neckiej na Mokotowie. Ekipa śledcza udała się tam natychmiast. Ostatnie, zna­ne rodzinie godziny życia zmarłego, za­częły rysować się nadzwyczaj wyraźnie.

W niedzielę, 31 stycznia, Miś, który li­czył już 69 lat, czuł się bardzo źle. Mimo iż prowadzał bardzo systematyczny tryb życia, tym razem zmienił ustalony od lat porządek. Zazwyczaj chodził w niedzielę do kościoła, a raczej kaplicy Św. Andrze­ja Boboli, przy ulicy Wołoskiej, tego dnia jednak leżał w łóżku aż do obiadu i na nabożeństwo poszedł dopiero o 19.00. Nie było go dość długo, bo ponad godzi­nę. Mimo złego stanu zdrowia był raczej wesoły. Wkrótce po powrocie z kościoła poszedł spać.

W poniedziałek Miś miał jechać do znajomej na Saską Kępę, ale ponieważ czuł się nadal źle, zrezygnował. Wstał z łóżka dopiero przed samym obiadem. Poczuł się lepiej i po obiedzie wyszedł na miasto kupić kilka drobiazgów.

W mieszkaniu przy ulicy Koneckiej Miś mieszkał wraz z rodziną od ponad roku. Poprzednio miał własną kawalerkę przy ulicy Dobrej, ale nie przeniósł się do mieszkania zajmowanego przez siostrę z mężem — Janinę i Stefana Kałużyń­skich, ich rozwiedzioną córkę Bożenę Małaszewicz oraz malutką wnuczkę. Mie­szkanie składało się z trzech pokojów i jeden z nich zajmował Miś.

Córeczka Małaszewiczowej właśnie cho­rowała i gdy w poniedziałek, 1 lutego, Miś wyszedł na miasto, wstąpił do apte­ki, aby kupić lekarstwo. Ponadto kupo­wał jeszcze gazety i pieczywo. Wrócił po godzinie. Poszedł do swego pokoju i czy­tał prasę. Czytanie to kontynuował jesz­cze po kolacji. Dochodziła 20.30, gdy zga­sił światło i poszedł spać. W ciągu na­stępnej godziny spać poszli pozostali członkowie rodziny. Tylko w pokoju, w którym znajdowała się chora córeczka, paliła się niewielka lampka nocna. Po­stawiono ją na podłodze za wózeczkiem dziecka i przykryto jeszcze gazetą, aby nie razić światłem chorej dziewczynki. Poza tym w mieszkaniu było ciemno...

Płynęły godziny. Zza okien, z ośnieżo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin