Zmierzch....;).rtf

(867 KB) Pobierz

Stephenie Meyer

Zmierzch

Mojej starszej siostrze Emily, bez której być może nigdy nie ukończyłabym tej książki

Ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz.

Księga Rodzaju 2, 17 (BT)

Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć - nawet mimo wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś podobnego.

Sparaliżowana wpatrywałam się w ciemne oczy drapieżcy sto¬jącego na przeciwległym końcu długiego pomieszczenia, a on przyglądał mi się z uśmiechem.

Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo ko¬chałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.

Gdybym nie przeniosła się do Forks, nie stałabym teraz oko w oko z mordercą, wiedziałam o tym dobrze, ale mimo to nie potra¬fiłam zmusić mego kołaczącego serca do pożałowania decyzji o przeprowadzce. Właśnie tu spotkało mnie szczęście, o jakim na¬wet nie marzyłam, i nie warto było rozpaczać, że słodki sen dobiegał końca.

Nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy, mroczny łowca ru¬szył w moją stronę, by zadać ostateczny cios.

1 Pierwsze spotkanie

Jadąc z mamą na lotnisko, szeroko otworzyłyśmy samochodo¬we okna. W Phoenix były dwadzieścia cztery stopnie w cieniu przy absolutnie bezchmurnym niebie. Miałam na sobie moją ulubioną koszulkę - bez rękawów, z białej siateczki - włożoną specjalnie z okazji wyjazdu. Do samolotu zamierzałam wziąć kurtkę.

Celem podróży było miasteczko Forks położone na północno - zachodnim krańcu stanu Waszyngton, na półwyspie Olympic. Pada tam częściej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach i jest to jedyna rzecz, jaka wyróżnia tę mieścinę. To właśnie przed tymi posępnymi, deszczowymi chmurami uciekła moja matka, gdy miałam zaledwie parę miesięcy. Ona uciekła, ale ja musiałam spę¬dzać w Forks bite cztery tygodnie każdego lata. Wreszcie, jako czternastolatka, zbuntowałam się i od trzech lat jeździłam z tatą, co roku na dwutygodniowe wakacje do Kalifornii.

Mimo to zgodziłam się tam wrócić. Sama skazałam się na wy¬gnanie. Byłam przerażona. Nienawidziłam tego miejsca.

Za to Phoenix uwielbiałam. Kochałam je za słońce i upał, za bijącą od tego miasta żywotność, za tempo, z jakim się rozwijało.

- Bello - odezwała się mama w hali odlotów - pamiętaj, że nie musisz tego robić. - Powiedziała to po raz setny i niewątpliwie ostatni.

Moja mama wygląda zupełnie tak jak ja, jak ja z krótkimi włosami i pierwszymi zmarszczkami mimicznymi. Spojrzałam jej w oczy - ma wielkie oczy dziecka - i poczułam narastającą pa¬nikę. Jak mogłam zostawiać samą tak nieobliczalną i nieprzy¬tomną osobę? Czy sobie poradzi? Oczywiście, miała teraz Phila, rachunki będą, zatem płacone w terminie, lodówka i bak pełny, a jeśli się gdzieś zgubi, będzie miała, do kogo zadzwonić, ale mimo to...

-              Ale ja naprawdę chcę jechać - skłamałam. Nigdy nie byłam uzdolnionym kłamcą, ale ostatnio powtarzałam to zdanie tak czę¬sto, że brzmiało już niemal przekonująco.

-              Pozdrów ode mnie Charliego.

-              Nie zapomnę.

-              Niedługo się zobaczymy - powiedziała z przekonaniem w gło¬sie. - Możesz wrócić do domu w każdej chwili. Tylko zadzwoń, a zaraz się pojawię.

Miałam świadomość, że ta obietnica sporo ją kosztuje.

- Nic się nie martw. Będzie fajnie. Kocham cię, mamo.

Przytuliła mnie mocno do siebie i trzymała tak długą chwilę, a potem wsiadłam do samolotu i już jej nie zahaczyłam.

Czekały mnie cztery godziny lotu z Phoenix do Seattle, potem godzina w awionetce do Port Angeles i wreszcie godzina jazdy z lotniska do Forks. Nie bałam się latania, tylko właśnie tej godzi¬ny w aucie sam na sam z moim tatą Charliem.

Do tej pory zachowywał się bez zarzutu. Najwyraźniej napraw¬dę się cieszył, że miałam z nim po raz pierwszy zamieszkać niemal na stałe. Zapisał mnie już do liceum i obiecał pomóc w kupnie auta.

Mimo to byłam pewna, że będziemy nieco skrępowani. Żadne z nas nie należało do ludzi gadatliwych, a i tak nie wiedziałabym za bardzo, o czym tu opowiadać. Zdawałam sobie sprawę, że mo¬ja decyzja go zaskoczyła - podobnie jak mama, nigdy nie ukrywa¬łam niechęci do Forks.

Gdy wylądowałam w Port Angeles, padał deszcz, ale nie wziꬳam tego za złą wróżbę - ot, było to po prostu nieuniknione. Po¬żegnałam się ze słońcem już kilka godzin wcześniej.

Charlie przyjechał po mnie radiowozem. Tego też się spodziewa¬łam - tato jest w Forks komendantem policji. To właśnie, dlatego, mimo poważnego braku funduszy, chciałam jak najszybciej sprawić sobie samochód - żeby nie wożono mnie po okolicy w aucie z kogu¬tem na dachu. Nic tak nie zwalnia ruchu na drodze jak gliniarz.

Gdy schodziłam niezdarnie po schodkach na płytę lotniska, przytrzymał mnie odruchowo, jednocześnie jakby ściskając na po¬witanie jedną ręką.

-              Jak dobrze cię widzieć, Bells. Nie zmieniłaś się zbytnio. Co słychać u Renee?

-              U mamy wszystko w porządku. Też się cieszę, że cię widzę, tato. - Nie wolno mi było mówić do niego po imieniu.

Miałam zaledwie parę toreb, bo większość moich ubrań nie pa¬sowała do klimatu stanu Waszyngton. Wprawdzie wysupłałyśmy z mamą trochę grosza na powiększenie mojej zimowej garderoby, ale i tak było tego niewiele. Wszystko bez trudu zmieściło się w bagażniku radiowozu.

-              Znalazłem dobre auto, jak dla ciebie. Naprawdę tanie - oznajmił mi tato po zapięciu pasów.

-              Jaka to marka? - Nie spodobało mi się to „jak dla ciebie”.

-              Chevrolet. Właściwie to Pick - up.

-              Gdzie go znalazłeś?

-              Pamiętasz Billy'ego Blacka z La Push? - La Push to maleńki rezerwat Indian nad samym morzem.

- Nie.

- Jeździliśmy razem na ryby - podpowiedział Charlie.

To by wyjaśniało, dlaczego go nie pamiętałam. Jestem praw¬dziwą mistrzynią w wymazywaniu z pamięci bolesnych i niepo¬trzebnych wspomnień.

-              Jeździ teraz na wózku inwalidzkim - ciągnął tato - więc nie może już prowadzić. Obiecał, że sprzeda mi go tanio.

-              Jaki to rocznik? - Sądząc po jego minie, miał nadzieję, że nie zadam tego pytania.

-              No cóż, Billy nieźle się napracował przy silniku, teraz jest prawie jak nowy.

Chyba nie wierzył, że poddam się tak łatwo.

-              W którym roku kupił auto? - Bodajże w 1984.

-              I to rok produkcji?

Hm, nie. Sądzę, że pochodzi z wczesnych lat sześćdziesiątych. Góra z późnych pięćdziesiątych - przyznał nieco zawstydzony.

-              Wiesz, że nie znam się na samochodach, tato. Jeśli coś się zepsuje, sama sobie nie poradzę, a nie stać mnie na mechanika...

- Spokojnie, bryka pracuje bez zarzutu. Teraz już takich nie robią. Bryka? Hm... Może nie będzie tak źle. Przynajmniej nie musiałam już szukać ksywki dla samochodu.

-              Tanio, czyli ile? - Tu nie mogłam iść na kompromis.

-              Widzisz, skarbie, ja go już poniekąd kupiłem - Charlie zerk¬nął na mnie nieśmiało, z nadzieją w oczach. - Jako prezent powi¬talny.

Bomba. Bryka za darmo.

-              Och, naprawdę nie musiałeś. Byłam gotowa sama za wszyst¬ko zapłacić.

-              To nic takiego. Chcę, żebyś była tu szczęśliwa. - Mówiąc to, tato patrzył prosto przed siebie na drogę. Zawsze wstydził się mó¬wić o uczuciach. Odziedziczyłam to po nim, więc także odwróci¬łam głowę.

-              To wspaniały gest, dziękuję. - A co do bycia szczęśliwą w Forks, po co wspominać, że żadne auto tu nie pomoże. To po prostu nierealne. Ale tato nie musiał o tym wiedzieć, a i ja nie mia¬łam zamiaru zaglądać darowanemu Pick - upowi pod maskę.

-              Ech, no, nie ma, za co - wymamrotał Charlie zmieszany mo¬im podziękowaniem.

Wymieniliśmy jeszcze parę uwag dotyczących pogody - nadal pa¬dało - i to by było na tyle. Wpatrywaliśmy się w drogę w milczeniu.

Okolica była niezaprzeczalnie piękna. Wszystko tonęło w ziele¬ni: korony drzew, ich pokryte mchem pnie, porośnięta paprociami ziemia. Nawet powietrze wydawało się zielone w świetle sączącym się przez baldachim z igieł.

Przez tę wszechobecną zieleń czułam się jak na obcej plane¬cie?. W końcu zajechaliśmy na miejsce. Charlie nadal mieszkał w niewielkim domku z dwiema sypialniami, kupionym jeszcze z matką tuż po ślubie. Zresztą wszystko, co zrobili jako mąż i żo¬na, zrobili tuż po ślubie. Później nie byli już po prostu małżeń¬stwem. Przed domem, który od lat wyglądał tak samo, stał nowy - nowy dla mnie - samochód. Miał wyblakły czerwony lakier, za¬okrąglone zderzaki i staromodnie opływową szoferkę. O dziwo, z miejsca przypadł mi do gustu. Nic miałam pewności, czy zapali, ale umiałam sobie wyobrazić siebie za jego kierownicą. Na doda¬tek był to jeden z tych solidnych modeli, które są praktycznie nie¬zniszczalne - jeden z tych, które w filmach nie mają choćby jednej rysy po staranowaniu jakiegoś zagranicznego Sedana.

- Kurczę, tato, jest wystrzałowy! Dzięki! - Pozbyłam się przy¬ najmniej jednej z ponurych wizji dotyczących pierwszego dnia w nowej szkole. Nie musiałam już wybierać pomiędzy trzy kilo¬metrowym spacerem w deszczu a zajechaniem na lekcje w radio¬ wozie.

- Cieszę się, że ci się podoba - szepnął Charlie zakłopotany. Cały bagaż zdołaliśmy wnieść na piętro za jednym zamachem.

Dostałam sypialnię wychodzącą na zachód, na podjazd przed do¬mem, tę samą, w której spalam dawniej każdego lata. Drewniana podłoga, bladoniebieskie ściany, spadzisty sufit, pożółkłe firanki - wszystko to przywoływało wspomnienia. W kącie pokoju nadal stal mój miniaturowy fotel bujany. Jedyne zmiany, jakich Charlie kiedykolwiek tu dokonał, to wymiana łóżeczka na zwykle łóżko i wstawienie biurka, gdy osiągnęłam wiek szkolny. Na owym biur¬ku stal teraz komputer kupiony z drugiej ręki, z modemem podłą¬czonym do gniazdka telefonicznego kablem przymocowanym do podłogi zszywkami. Internetu zażądała mama, abyśmy mogły kontaktować się z sobą bez przeszkód.

W domu było tylko jedna łazienka, niewielkie pomieszczenie u szczytu schodów. Miałam ją rzecz jasna dzielić z Charliem, ale o tym starałam się jeszcze nie myśleć.

Brak nadopiekuńczości jest jedną z najlepszych cech taty. Zo¬stawił mnie samą, żebym się rozpakowała i rozgościła. Mama nie byłaby w stanie zdobyć się na coś takiego. A tak nareszcie mogłam przestać się uśmiechać. Wpatrywałam się przez chwilę zrezygno¬wana w ścianę deszczu za szybą i uroniłam kilka łez, ale tylko kil¬ka. Resztę planowałam zachować na wieczór, jako gwałtowny akompaniament do rozmyślań o jutrzejszym dniu.

Do miejscowego gimnazjum i liceum? chodziło raptem trzystu pięćdziesięciu siedmiu (ze mną pięćdziesięciu ośmiu) uczniów, gdy w Phoenix tylko mój rocznik liczył siedemset osób. W dodat¬ku wszystkie te dzieciaki z Forks dorastały razem - ba, nawet ich dziadkowie znali się od dzieciństwa! Miałam szansę stać się wyty¬kanym palcami dziwadłem z wielkiego miasta.

Gdybym, chociaż wyglądała, jak przystało na dziewczynę z go¬rącego południa, gdybym była opaloną, wysportowaną blondynką, taką, co to gra w szkolnej drużynie siatkówki albo występuje w ze¬spole przed meczami, może wtedy wyróżniałabym się na korzyść. Ale nic z tego. Mój wygląd nie mógł mi pomóc.

Chociaż w Phoenix zawsze świeciło słońce, moja skóra przy¬pominała odcieniem kość słoniową, a nie miałam ani niebieskich oczu, ani rudych włosów, które jakoś by ten fenomen tłumaczyły. Byłam szczupła, ale nie nabita, więc każdy widział, że żadna ze mnie sportsmenka. Do sportów brakowało mi po prostu niezbęd¬nej koordynacji ruchowej, dlatego każde moje wyjście na boisko kończyło się publicznym upokorzeniem i obrażeniami, którym ulegali z mojej winy także inni zawodnicy.

Gdy skończyłam już układać ubrania w starej sosnowej komo¬dzie, poszłam z kosmetyczką do naszej wspólnej łazienki odświeżyć się po podróży. Rozczesując splątane, wilgotne włosy, przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Może to tylko ta deszczowa pogoda za oknem, ale wyglądałam jak blada rekonwalescentka. Czasem by¬wałam nawet zadowolona ze swojej cery - nieskazitelnej, niemal przezroczystej - ale wszystko zależało od odpowiedniego oświetle¬nia. Tu jednak nie mogłam liczyć na nic lepszego.

Patrząc tak na siebie, doszłam do wniosku, że nie ma, co się oszukiwać. Nie chodziło tylko o wygląd. Skoro nie znalazłam dla siebie miejsca w szkole z trzema tysiącami uczniów, czy mogłam mieć nadzieję, że poradzę sobie w Forks?

Nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami przychodziło mi z trudem. Tak naprawdę, nawiązywanie kontaktów z kimkolwiek przychodziło mi z trudem. Nawet mama, która była mi najbliższą osobą pod słońcem, nie potrafiła do końca przebić się przez moją skorupę. Nigdy nie nadawałyśmy na tych samych falach. Czasami zastanawiałam się, czy naprawdę odbieram świat w ten sam spo¬sób, co inni. Może mam coś z głową?

Mniejsza o przyczynę, liczył się efekt. A jutro to miał być do¬piero początek.

Nie spałam za dobrze tej pierwszej nocy, nawet szlochanie w poduszkę mnie nie uspokoiło. Nie potrafiłam przywyknąć do ciągłego szumu wiatru i deszczowych werbli bijących o dach. Na¬ciągnęłam na głowę starą, wyblakłą kołdrę, a potem dołożyłam jeszcze poduszkę, ale i tak zasnęłam dopiero po północy, kiedy ulewa przeszła w końcu w kapuśniak.

Rano za oknem widać było tylko gęstą mgłę i powoli zaczęła dawać mi się we znaki klaustrofobia. Bez błękitu nieba czułam się jak w klatce.

Przy śniadaniu nie rozmawialiśmy za dużo. Charlie życzył mi powodzenia, a ja podziękowałam grzecznie, pewna, że jego ży¬czenie się nie spełni. Los nie miał w zwyczaju się do mnie uśmie¬chać. Tato pierwszy wyszedł z domu i pojechał na komisariat, który skutecznie zastępował mu żonę. Po jego wyjściu siedziałam przez dłuższą chwilę przy dębowym stole na jednym z trzech krzeseł, z których każde było inne, i lustrowałam wzrokiem nie¬wielką kuchnię. Nic się tu nie zmieniło. Ściany wyłożone były ciemnym drewnem, szafki jaskrawożółte, a podłoga z linoleum. Szafki pomalowała osiemnaście lat wcześniej moja mama, usiłu¬jąc rozjaśnić wnętrze domu. Nad niewielkim kominkiem w przylegającym do kuchni skromnym saloniku wisiał rząd fotografii: rodzice w dniu ślubu w Las Vegas, nasza trójka w szpitalu po moim narodzeniu (zdjęcie autorstwa uczynnej pielęgniarki) j wreszcie - liczne świadectwa mego dorastania, aż do ubiegłego roku. Kolekcja ta budziła we mnie pewne zażenowanie i plano¬wałam namówić tatę, żeby ją usunął, przynajmniej do czasu mo¬jego wyjazdu.

Cały wystrój domu był wyraźnym świadectwem tego, że Charlie nadal kocha moją mamę, i nie czułam się z tą myślą najlepiej.

Nie chciałam zjawić się w szkole zbyt wcześnie, ale nie mo¬głam też się spóźnić. Włożyłam, więc kurtkę - miała w sobie coś z kombinezonu do usuwania odpadów radioaktywnych - i dziel¬nie wyszłam na deszcz.

Nadal mżyło, choć nie dość, żebym przemokła do suchej nitki, gdy sięgałam po klucz od drzwi wejściowych, jak zawsze schowa¬ny nieopodal pod okapem. Przekręciłam go w zamku i ruszyłam w stronę auta. Denerwowały mnie cmoknięcia, z jakim moje nowe wodoodporne traperki zagłębiały się w błotnistej nawierzchni pod¬jazdu. Brakowało mi znajomego odgłosu szurania w żwirze. Nie mogłam też niestety podziwiać dłużej mojej furgonetki - spieszno mi było wydostać się z wilgotnej mgiełki, która przylepiała się do moich włosów mimo kaptura.

We wnętrzu samochodu było sucho i przytulnie. Ktoś - Billy lub Charlie - niewątpliwie tu posprzątał, ale beżowa tapicerka wo¬zu nadal lekko pachniała tytoniem, benzyną i miętową gumą do żucia. Dzięki Bogu, silnik zapalił za pierwszym razem, ale wył do¬prawdy przeraźliwie. Cóż, tak sędziwe auto musiało mieć jakieś wady. Byłam jednak mile zaskoczona tym, że działa równie sędzi¬we radio.

Ze znalezieniem szkoły nie miałam kłopotów, chociaż nigdy w niej przedtem nie byłam. Jak wszystkie ważniejsze budynki, sta¬ła przy głównej drodze. Nie wyglądała zresztą na szkołę, ale upewniła mnie tablica. Moje nowe liceum składało się z kilkunastu zbudowanych w podobnym stylu pawilonów z czerwonej cegły.

Z początku nic byłam w stanie ocenić, ile ich właściwie jest, tyle rosło wokół drzew i krzewów. To miejsce nie miało w sobie nic z placówki wychowawczej. Gdzie ogrodzenie z siatki, pomyślałam z nostalgią, gdzie wykrywacze metalu przy wejściu?

Zaparkowałam przed pierwszym budynkiem, ponieważ nad drzwiami dostrzegłam tabliczkę z napisem „dyrekcja”. Nie stał tam żaden inny samochód, więc z pewnością parkowanie było w tym miejscu niedozwolone, ale stwierdziłam, że wolę zapylać w środku o drogę na parking, niż krążyć jak głupia w deszczu. Opuściwszy z niechęcią rdzewiejącą szoferkę, podążyłam do wej¬ścia brukowaną ścieżką obramowaną ciemnym żywopłotem. Przed drzwiami wzięłam głęboki oddech.

W środku było cieplej i jaśniej, niż się spodziewałam. Podłogę pokrywała wytrzymała wykładzina w pomarańczowe ciapki, z bo¬ku stało kilka składanych krzesełek dla oczekujących interesan¬tów, a ściany upstrzone były trofeami i ogłoszeniami. Głośno tykał wielki zegar. Wszędzie pałętały się rośliny w plastikowych doni¬cach, jakby mało było zieleni na zewnątrz. Pomieszczenie prze¬dzielał długi kontuar zastawiony przepełnionymi drucianymi ko¬szyczkami na dokumenty, a każdy koszyczek oznaczony był ja¬skrawą naklejką. Za jednym z trzech znajdujących się za ladą biurek siedziała rudowłosa okularnica w fioletowym podkoszulku. Ten podkoszulek nieco zbił mnie z tropu.

Kobieta podniosła wzrok.

-              W czym mogę pomóc?

-              Nazywam się Isabella Swan - oświadczyłam. Oczy sekretar¬ki rozbłysły - najwyraźniej doskonale wiedziała, kim jestem. Z pewnością byłam już tematem plotek. Tak, tak, to ja, córka pa¬na komendanta i jego narwanej byłej żony.

-              Oczywiście, oczywiście. - Kobieta zaczęła grzebać w prze¬raźliwie wysokiej stercie papierzysk na swoim biurku, aż wreszcie znalazła to, czego szukała. - Mam tutaj twój plan lekcji i mapkę szkoły. - Z plikiem kartek w dłoni podeszła do kontuaru.

Wyjaśniła mi, jak przemieszczać się w ciągu dnia z klasy do klasy, pokazując najdogodniejsze trasy na mapce, i wręczyła ar¬kusz, na którym miał się podpisać każdy z moich nauczycieli; mu¬siałam go jej oddać po lekcjach. Pożegnała mnie z uśmiechem, podobnie jak Charlie, życząc mi powodzenia. Odwzajemniłam uśmiech, mając nadzieję, że wygląda przekonująco.

Gdy wróciłam do auta, zaczęli się już zjeżdżać inni uczniowie. Żeby trafić na parking, wystarczyło jechać za nimi. Na szczęście większość samochodów była równie sędziwa, co mój, zero szpanu. W Phoenix mieszkałam w dzielnicy Paradisc Valley, gdzie należa¬łyśmy z mamą do uboższej mniejszości. Pod szkołami nieraz wi¬dywało się nowiutkie mercedesy i porsche. Tu jednak najlepszym wozem było lśniące volvo i niewątpliwie się wyróżniało. Mimo wszystko, gdy tylko mogłam, wyłączyłam ryczący silnik, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.

Zanim wysiadłam, przestudiowałam dokładnie mapkę z na¬dzieją, że nie będę musiała później obnosić się z nią cały dzień. Wsunęłam papiery do torby, zarzuciłam ją na ramię i znowu wziꬳam głęboki oddech. Poradzisz sobie, szepnęłam do siebie bez przekonania. Nikt cię przecież nie ugryzie. Westchnęłam i wyśli¬zgnęłam się z auta.

Idąc w stronę pełnego nastolatków chodnika, starałam się cho¬wać twarz w kapturze. Z ulgą zauważyłam, że w zwykłej czarnej kurtce nie odstaję zbytnio od reszty.

Minąwszy stołówkę, budynek łatwością zlokalizowałam budynek nr 3, w którym miałam mieć pierwszą lekcję: na jego narożniku, na białym tle wymalowano wielką czarną trójkę. Podeszłam do drzwi, dysząc niczym ofiara hiperwentylacji, ale postanowiłam wziąć się w garść i weszłam do środka śladem dwóch młodocianych osób bliżej nieokreślonej pici.

Klasa nie była duża. Para przede mną zatrzymała się tuż za progiem, żeby powiesić kurtki na zamocowanych w ścianie haczy¬kach. Poszłam za ich przykładem. Okazało się, że to dwie dziewczyny - blondynka o porcelanowej cerze i blada szatynka. Przynajmniej jednym nie musiałam się wyróżniać.

Podeszłam do nauczyciela, żeby złożył podpis na moim arku¬szu. Był to wysoki, łysiejący mężczyzna, niejaki Mason, jeśli wie¬rzyć tabliczce na jego biurku. Gdy przeczytał moje nazwisko, przyjrzał mi się uważniej (nie było to zbyt miłe z jego strony), a ja oczywiście spłonęłam rumieńcem. Dzięki Bogu, kazał mi przynaj¬mniej usiąść w pustej ławce z tyłu klasy, nie przedstawiając mnie najpierw wszystkim obecnym. Trudno im było gapić się na mnie, wykręcając głowy, ale to ich nie powstrzymywało, starałam się, więc nie odrywać wzroku od otrzymanej przed chwilą listy lektur. Nie była zbytnio zaawansowana: Bronte, Szekspir, Chaucer?, Faulkner... Wszystko czytałam wcześniej. Było to trochę pocie¬szające, ale i zapowiadało nudę. Zaczęłam się zastanawiać, czy mama przysłałaby mi teczkę z moimi starymi wypracowaniami, czy też uznałaby to za oszustwo. Spędziłam lekcję, wymyślając, jak potoczyłaby się ta dyskusja, nauczyciel tymczasem tłumaczył coś monotonnym głosem.

Gdy zabrzęczał dzwonek, wyrośnięty pryszczaty chudzielec o kruczoczarnych włosach przechylił się nad przejściem między ławkami, żeby ze mną porozmawiać.

- Isabella Swan, prawda? - Wyglądał na przesadnie uczynnego chłopaka i członka koła szachowego.

- Bella Swan - poprawiłam. Siedzące w pobliżu osoby odwróciły się w moim kierunku.

- Gdzie masz następną lekcję???

-              Chwilka. - Musiałam wyjąć plan z torby.

- WOS z Jefferso¬nem, w budynku nr 6.

Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. Zewsząd otaczały mnie ciekawskie spojrzenia.

- Ja idę do czwórki, mogę pokazać ci drogę. - Tak, facet był przesadnie uczynny. - Mam na imię Eric.

- Dzięki. - Uśmiechnęłam się niepewnie.

Włożyliśmy kurtki i wyszliśmy na deszcz, który tymczasem wezbrał na sile. Mogłabym przysiąc, że kilka osób specjalnie wlo¬kło się za nami, by podsłuchiwać. Miałam nadzieję, że to nie po¬czątki paranoi.

-              I co, inaczej tu niż w Phoenix, prawda? - spytał Eric.

-              Bardzo.

-              Chyba nie pada tam zbyt często?

-              Trzy, cztery razy do roku.

-              Kurczę, ciekawe, jak to jest.

-              Jest słonecznie - odparłam.

-              Nie jesteś zbytnio opalona.

-              Moja mama jest w połowie albinosem.

Chłopak zaczął przyglądać mi się z zaciekawieniem. Wes¬tchnęłam zrezygnowana. Najwyraźniej wilgotny klimat działał de¬strukcyjnie na poczucie humoru. Jeszcze kilka miesięcy, pomyśla¬łam, a zapomnę, co to jest sarkazm.

Obeszliśmy znów stołówkę i Eric odprowadził mnie pod same drzwi pawilonu koło sali gimnastycznej, chociaż ten był wyraźnie oznaczony.

- No cóż, powodzenia - powiedział, gdy już dotykałam klam¬ki. - Może okaże się, że mamy razem jeszcze inną lekcję. - Wyda¬wało się, że naprawdę mu na tym zależy.

Obdarzyłam go bladym uśmiechem i weszłam do środka.

Reszta przedpołudnia przebiegła według podobnego schematu. Pan Verner, nauczyciel trygonometrii, którego i tak bym nienawi¬dziła ze względu na sam przedmiot, był jedynym, który kazał mi wyjść przed klasę i się przedstawić. Coś tam wyjąkałam, cała czer¬wona, i potknęłam się o własne buty, wracając do ławki.

Po dwóch lekcjach zaczęłam rozpoznawać pierwsze twarze. Zawsze też trafiał się ktoś śmielszy, kto podchodził do mnie, mó¬wił, jak ma na imię, i wypytywał o to, jak mi się podoba w Forks.

Starałam się być dyplomatyczna, więc w dużej mierze po prostu kłamałam. Przynajmniej nie potrzebowałam już mapki.

Pewna dziewczyna usiadła przy mnie i na trygonometrii, i na hiszpańskim, a potem poszła ze mną do stołówki na lunch. Była ni¬ziutka, przy moich 162 cm niższa ode mnie przynajmniej o głowę, ale nie rzucało się to tak bardzo w oczy dzięki jej fryzurze - burzy skłębionych, ciemnych loków. Nie pamiętałam, jak ma na imię, uśmiechałam się, więc tylko i kiwałam głową, przysłuchując się opi¬som lekcji i nauczycieli. Nie starałam się za tym wszystkim nadążać.

Usiadłyśmy na końcu stołu pełnego jej znajomych, których rzecz jasna mi przedstawiła, ale imiona wlatywały mi jednym uchem, a wylatywały drugim. Wszyscy zdawali się być pod wrażeniem tego, że moja towarzyszka miała odwagę mnie zagadnąć. Eric, chłopak poznany na angielskim, pomachał mi z drugiego końca sali.

To właśnie wtedy, jedząc lunch i próbując rozmawiać z sió¬demką wścibskich nieznajomych, po raz pierwszy ich zobaczyłam.

Siedzieli w kącie na przeciwległym krańcu stołówki. Było ich pięcioro. Nic rozmawiali i nie jedli, choć przed każdym stała taca nietkniętego posiłku. W odróżnieniu od większości uczniów nie gapili się na mnie, można się, więc było im przyglądać bez obawy, że któreś mnie na tym przyłapie. Ale to nic ten brak zainteresowa¬nia moją osobą mnie zaintrygował.

Na pierwszy rzut oka nie byli do siebie ani trochę podobni. Z trzech chłopców jeden, brunet z loczkami, był naprawdę wielki - umięśniony jak zawodowy ciężarowiec. Drugi, wyższy i szczu¬plejszy, ale też dość napakowany, miał włosy koloru złocistego miodu. Trzeci, z rozczochraną, kasztanową czupryną, nie impo¬nował budową ciała i wyglądał na najmłodszego z trójki. Tamci dwaj mogliby już chodzić do college'u albo nawet pracować tu ja¬ko nauczyciele.

Dziewczyny były swoimi przeciwieństwami. Ta wyższa miała posągową figurę modelki i długie do polowy pleców, delikatnie fa¬lujące blond włosy. Wystarczyło przebywać z nią w jednym po¬mieszczeniu, żeby stracić wiarę we własne wdzięki. Ta niższa, chudziutka i słodka, urodą przypominała chochlika. Miała krótką, kruczoczarną, nastroszoną fryzurkę.

Mimo to cała piątka wyróżniała się w podobny sposób. Wszyscy byli chorobliwie bladzi, bledsi niż jakikolwiek inny uczeń z tego nieznającego słońca miasteczka. Bledsi niż ja, potomek albinosa. Wszy¬scy, niezależnie od odmiennego koloru włosów, mieli także bardzo ciemne oczy, a pod oczami głębokie cienie - sine, niemal fioletowe. Jakby zarwali noc albo dochodzili do siebie po złamaniu nosa. Tyle, że ich nosy i w ogóle rysy twarzy były idealne, bez jednej skazy.

Ale to jeszcze nic wszystko.

Nie mogłam oderwać wzroku od tej dziwnej grupy, ponieważ ich twarze, tak odmienne, a tak do siebie podobne, były porażają¬co, nieludzko wręcz piękne. Takich twarzy nie spotyka się w rze¬czywistym świecie, co najwyżej na wygładzanych komputerowo fotografiach w czasopismach o modzie lub na obrazach starych mistrzów, gdzie należą do aniołów. Trudno było zdecydować, któ¬re z piątki jest najpiękniejsze - może jasnowłosa piękność albo chłopak o kasztanowych włosach?

Unikali wzroku innych uczniów, a i wzroku swoich kompanów, ich spojrzenia zdawały się prześlizgiwać po otoczeniu bez cienia zainteresowania. Niższa z dziewczyn wstała właśnie i podniosła ze stołu tacę - nawet nie otworzyła butelki z napojem ani nie nadgry¬zła jabłka - i odeszła z gracją spacerującej po wybiegu modelki. Przypatrywałam się oczarowana jej krokom godnym baletnicy, pó¬ki nie odstawiła tacy, by zniknąć za tylnymi drzwiami, co uczyniła szybciej, niż to się wydawało możliwe. Zerknęłam na pozostałą czwórkę, ale siedzieli nieporuszeni.

- Co to za jedni, u licha? - zapytałam dziewczynę poznaną na hiszpańskim, której imię wyleciało mi z głowy.

Kiedy podniosła głowę, żeby zobaczyć, o kogo chodzi - cho¬ciaż wywnioskowała to już prawdopodobnie z tonu mojego głosu.

- Jeden z tamtych chłopaków, ten szczupły i chyba najmłodszy, spojrzał na nią znienacka. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, potem zaś przeniósł wzrok na mnie.

Odwrócił się w okamgnieniu, szybciej niż ja sama, choć zawsty¬dzona natychmiast spuściłam oczy. Jego twarz, widoczna przez chwilę w pełnej krasie, nie zdradzała żadnych emocji - jakby zare¬agował odruchowo, bo ktoś wymienił głośno jego imię, i zoriento¬wał się w porę, że nie musi odpowiadać.

Moja sąsiadka przy stoliku zachichotała zażenowana, rzucając w stronę grupki ukradkowe spojrzenie.

- To Edward i Emmett Cullenowie - wyszeptała - z Rosalie Hale i Jasperem Hale. Ta, która wyszła, to Alice Cullen. Wszyscy mieszkają u doktora Cullena i jego żony.

Zerknęłam w stronę niesamowitej czwórki. Chłopak z kasztanową czupryną wpatrywał się teraz w swoją tacę, rozrywając na drobne ka¬wałki obwarzanek. Miał bardzo długie i blade palce. Poruszał przy tym niezwykle szybko ustami, choć jego idealne wargi były ledwie rozchylone. Pozostała trójka nadal nic patrzyła w jego kierunku, ale, nie wiedzieć, czemu, byłam przekonana, że chłopak coś do nich mówi.

Dziwne imiona, pomyślałam, rzadko spotykane. Chyba, że w pokoleniu naszych dziadków. Ale kto wie, może taka tu jest mo¬da? Może to małomiasteczkowe imiona? Przypomniało mi się w końcu, że moja sąsiadka ma na imię Jessica. Przynajmniej to imię było zupełnie normalne. W Phoenix dwie Jessiki chodziły ze mną na historię.

-              Całkiem fajni ci faceci - powiedziałam. Było oczywiste, że to niedopowiedzenie.

-              O tak! - Jessica ponownie zachichotała. - Tyle, że wszyscy są sparowani. No wiesz, Emmet chodzi z Rosalie, a Jasper z Alice. I mieszkają razem - podkreśliła. W jej glosie wyczułam prowin¬cjonalne zgorszenie. Ale, jeśli miałam być szczera, podobny układ i w Phoenix byłby tematem plotek.

-              Którzy to bracia Cullenowie? - spytałam. - Nic wyglądają na spokrewnionych.

-              Bo i nie są. Doktor Cullen to jeszcze miody facet, ma góra trzydzieści parę lat. Cala piątka jest adoptowana. Ale Hale'owic, ci blondyni, to brat i siostra - bliźnięta.

- Takich starych to się chyba nie adoptuje, prawda?

- Pani Cullen przygarnęła Jaspera i Rosalie, gdy mieli osiem lat. Teraz mają osiemnaście. To chyba ich ciotka czy coś.

- Miło z ich strony. No wiesz, że zaopiekowali się tymi wszyst¬kimi dziećmi, i to w młodym wieku.

- Pewnie tak - przyznała Jessica niechętnie, co wzbudziło moje podejrzenia, że z jakiegoś powodu nie przepada za doktorem Cullenem i jego żoną. Sądząc ze spojrzeń, jakie rzucała w stronę adop¬towanej gromadki, powodem tym była zwykła zazdrość. - Myślę, że pani Cullen nie może mieć dzieci - dodała, jakby miało to umniej¬szyć szczodrość tej pary.

Co jakiś czas w ciągu tej rozmowy zerkałam w stronę stołu dziwnego rodzeństwa. Nadal wpatrywali się półprzytomnie w ścia¬ny i nic nie jedli.

-              Ta rodzina to od dawna mieszka w Forks? - zapytałam. Po¬winnam ich była przecież zauważyć któregoś lata.

-              Nie - odparła Jessica nieco zdziwiona, jakby nawet dla oso¬by nowo przybyłej powinno być to oczywiste. - Sprowadzili się tu dwa lata temu z jakiejś miejscowości na Alasce.

Wiadomość tę przyjęłam z ulgą. Nie byłam jedynym cudakiem z innego stanu i z pewnością nie wyróżniałam się tak wyglądem czy zachowaniem. Zrobiło mi się ich nawet trochę żal, że mimo urody są nic do końca akceptowanymi outsiderami.

Gdy tak się im przyglądałam, najmłodszy chłopak, a więc jeden z Cullenów, podniósł głowę i nasze oczy się spotkały. Tym razem jego mina niewątpliwie zdradzała zainteresowanie. Odwróciłam wzrok, ale miałam wrażenie, że spodziewał się po mnie jakiejś in¬nej reakcji.

-              Ten z rudawymi włosami, to, który? - spytałam. Kątem oka widziałam, że nadal na mnie patrzy, ale nie gapi się nachalnie tak jak inni wcześniej. Wydawał się czymś odrobinę zmartwiony. Po raz kolejny spuściłam oczy.

-              To Edward. Wiem, wygląda zabójczo, ale nie zawracaj nim sobie głowy. Nie chodzi na randki. Najwyraźniej - żachnęła się, rozżalona - żadna z miejscowych dziewczyn nie jest dla niego do¬statecznie ładna.

Zaczęłam się zastanawiać, kiedy mógł odrzucić jej zaloty, i musiałam przygryźć wargę, żeby ukryć uśmiech. Edward siedział teraz odwrócony do nas bokiem, ale wydawało mi się, że ma unie¬siony policzek, jakby też się właśnie uśmiechał.

Po kilku minutach cała czwórka się oddaliła. Podobnie jak Alice, poruszali się z niezwykłą gracją - nawet ten z mięśniami ciężarowca. Trudno było patrzeć na to spokojnie. Edward już więcej na mnie nic zerkał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin