Pocałunek mistrala - Cykl Meredith Gentry 05 - Laurell Hamilton.pdf

(1251 KB) Pobierz
Microsoft Word - MG_05_Pocałunek _Mistrala
LAURELL K. HAMILTON
POCAŁUNEK MISTRALA
707075418.001.png
Nadszedł czas dla Meredith Gentry, by odłożyła na bok swoją pracę detektywa i
zajęła się ostatecznie swoimi obowiązkami w świecie Faerie – gdzie jej wysiłki by zajść
w ciążę, żeby zostać następczynią tronu Unseelie, wpływają na odbudowanie magii,
samego życia i królestwa istot magicznych. Mimo, że jej poszukiwania są pełne
przyjemności, cienie intryg nadal wypełniają dwór królewski… a sabotaż może czaić się
wszędzie.
Kiedy w Kopcu Unseelie odrodziły się martwe ogrody, do głosu dochodzi potężna
magia. Wujek Merry, Król Światła i Iluzji, spiskuje, by obwinić jej nieśmiertelnych
strażników o zbrodnie. Magiczne siły, które opanowała Merry i którymi włada
samodzielnie, obracają się w coś gwałtownego i niebezpiecznie nieprzewidywalnego.
Wylęgają się spiski i kontrspiski. Obmyśla się strategie i podstępy. Przeznaczenie całego
świata łączy się z pomyślnością Merry Gentry: obiektu obsesji, celu zdrady, pionka
niepewnego losu.
Rozdział 1
Śniły mi się ciepłe ciała i ciasteczka. Rozumiem seks, ale ciasteczka… Dlaczego
ciasteczka? Dlaczego nie ciasto czy mięso? Ale właśnie to moja podświadomość
wybrała na sen.
Jedliśmy siedząc w małej kuchni, w moim mieszkaniu w Los Angeles – w
mieszkaniu w którym w rzeczywistości już nie mieszkaliśmy. Mówiąc my mam na
myśli siebie, Księżniczkę Meredith, jedyną księżniczkę faerie urodzoną
kiedykolwiek na amerykańskiej ziemi, oraz ponad tuzin moich królewskich
strażników.
Poruszali się dookoła mnie, ze skórą w kolorze najciemniejszej nocy,
najbielszego śniegu, jasnych, świeżo wyrosłych liści, brązowych liści, które
opadają uschłe na leśną ziemię, tęcza mężczyzn poruszających się nago dookoła
kuchni.
W rzeczywistości kuchnia w mieszkaniu była tak mała, że ledwie mieściło
się w niej troje z nas, ale we śnie każdy szedł przez tą wąską przestrzeń pomiędzy
zlewem, kuchenką i szafkami, jakby było tu dostępne całe miejsce na świecie.
Jedliśmy ciasteczka, ponieważ przed chwilą kochaliśmy się, a to
wyczerpujące zajęcie, czy coś w tym rodzaju. Mężczyźni przesuwali się dookoła
mnie z gracją, idealnie nadzy. Kilku z tych mężczyzn nigdy nie widziałam nago.
Przesuwali się ze skórą w kolorze letniego światła słonecznego, przeźroczystego
białego kryształu, w kolorach, dla których nie miałam nazwy, kolorach, jakich nie
ma poza faerie. To powinien być dobry sen, ale nie był. Wiedziałam, że coś było
źle, czułam to uczucie niepokoju, które doświadczasz w snach, kiedy wiesz, że
szczęśliwe znaki są tylko przebraniem, iluzją, która ma ukryć nadchodzącą
brzydotę.
Talerz ciasteczek był tak nieszkodliwy, tak pospolity, że aż mnie to martwiło.
Starałam się przyciągnąć do siebie uwagę mężczyzn, dotykając ich ciał,
przytrzymując je, ale każdy z nich po kolei brał ciasteczko i gryzł je, jakby mnie
tam nie było.
Galen, z jego bladą, bladozieloną skórą i zieleńszymi oczami, ugryzł
ciasteczko i coś trysnęło z jednej strony. Coś gęstego i ciemnego. Ciemny płyn
spływał kroplami po krańcu jego stworzonych do pocałunku ust, opadając na
biały blat szafek. Pojedyncza kropla rozprysła się i była czerwona, tak czerwona,
tak świeża. Ciasteczka krwawiły.
Wytrąciłam je z ręki Galena. Porwałam tacę starając się powstrzymać
mężczyzn od dalszego jedzenia. Taca była pełna krwi. Krew spłynęła przez kraj
tacy, plamiąc moje ręce. Rzuciłam tacę, która rozbiła się, mężczyźni pochylili się,
jakby chcieli jeść z podłogi i potłuczonego szkła. Odepchnęłam ich krzycząc: Nie!
Doyle spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczami i powiedział: Ale to
wszystko co mieliśmy do jedzenia od tak dawna.
Sen zmienił się, tak jak robią to sny. Stałam na otwartym polu, które w dali
otaczały drzewa. Za drzewami widać było wzgórze, widoczne w bladości
oświetlonej księżycem zimowej nocy. Śnieg leżał na ziemi jak gładki koc. Stałam
po kostki w głębokim śniegu. Miałam na sobie luźną, szeroką togę, tak białą jak
śnieg. Miałam nagie ramiona w tę zimną noc. Powinnam zamarzać, ale tak nie
było. To był sen, tylko sen.
Wtem zdałam sobie sprawę, że jest coś pośrodku polanki. To było zwierzę,
małe, białe zwierzę i pomyślałam to dlatego go nie widziałam , był biały, bielszy niż
śnieg. Bielszy niż moja toga, bielszy niż moja skóra, tak biały, że wydawał się
lśnić.
Zwierzę podniosło głowę, wąchając powietrze. To była mała świnia, ale jej
pysk był dłuższy, a nogi wyższe, niż u jakiejkolwiek świni, jaką widziałam.
Chociaż stała pośrodku śnieżnego pola, nie było żadnych śladów na śniegu,
żadnego sposobu, żeby warchlaczek przeszedł przez środek polany. Jakby zwierzę
po prostu się pojawiło.
Spojrzałam na okrąg drzew, tylko przez moment, a kiedy znów zwróciłam
wzrok na warchlaka, był większy. Setki funtów cięższy i sięgał mi ponad kolana.
Nie odwracałam znów wzroku, ale świnia znów stała się większa. Ramiona miała
tak długie, jak mój obwód w pasie, długie, szerokie i puszyste. Nigdy wcześniej nie
widziałam takiej futrzastej świni, jakby miała na sobie gruby, zimowy płaszcz. To
futro wyglądało na całkowicie zwierzęce. Podniósł tą dziwnie długopyską twarz w
moją stronę, widziałam kły wyglądające z jego ust, małe, zakrzywione kły. W
chwili, kiedy je zobaczyłam, blask zwierzęcej kości na śnieżnym świetle, inny
szept trwogi przepłynął przeze mnie.
Powinnam opuścić to miejsce, pomyślałam. Odwróciłam się, żeby odejść
przez okrąg drzew. Krąg drzew wyglądał teraz na zbyt regularny, na za dobrze
zaplanowany, żeby być przypadkowym.
Za mną stała kobieta, tak blisko, że kiedy wiatr wiał przez martwe drzewa,
jej peleryna z kapturem ocierała się rąbkiem o moją togę. Ułożyłam wargi by
zapytać, Kto? Ale nie dokończyłam słowa. Wyciągnęła rękę, pomarszczoną i
zabarwioną przez wiek. Narosła we mnie mocna wiedza, mądrość rozważeń wielu
długich, zimowych nocy. Był tu ktoś, kto posiadał wiedzę całego życia, nie, kilku
żywotów.
Starowinka, wiedźma, była szkalowana jako brzydka i słaba. Ale nie
spodziewaliśmy się po Bogini, że będzie prawdziwą starowinką i to nie było to, co
widziałam. Uśmiechnęła się do mnie, a ten uśmiech niósł ciepło, którego zawsze
potrzebowaliśmy. To był uśmiech, który niósł w sobie tysiące pogawędek przy
ognisku, setki tuziny pytań zadanych i odpowiedzianych. Wiedzy zebranej i
zapamiętanej podczas niekończącego się życia. Nie było nic, czego by nie
wiedziała, gdybym tylko mogła wymyśleć pytanie, które mogłabym zadać.
Wzięłam jej rękę, na której skóra była tak delikatna, jak u dziecka. Była
pomarszczona, ale gładkość nie zawsze jest najlepsza, w wieku jest piękno,
którego młodzi nie znają.
Trzymałam rękę starowinki i poczułam bezpieczeństwo, całkowite i zupełne
bezpieczeństwo, jakby nic, nigdy nie mogło naruszyć tego poczucia cichego
spokoju. Uśmiechnęła się do mnie, reszta jej twarzy ginęła w cieniu jej kaptura.
Wyciągnęła swoją rękę z mojej, starałam się ją przytrzymać, ale potrząsnęła głową
i powiedziała, chociaż jej usta się nie poruszały: Masz pracę do wykonania.
- Nie rozumiem – powiedziałam, a mój oddech unosił się mgiełką w zimnej
nocy, chociaż jej tak nie robił.
- Daj im inne jedzenie do zjedzenia.
Zmarszczyłam brwi.
- Nie rozumiem.
- Odwróć się – powiedziała, a tym razem jej usta poruszyły się, ale nadal jej
oddech nie barwił nocy. Wydawało się, że mówiła, ale nie oddychała, lub jakby jej
oddech był tak zimny jak zimowa noc. Starałam się przypomnieć sobie, czy jej
ręka była ciepła, czy zimna, ale nie mogłam. Wszystko, co pamiętałam, to
poczucie spokoju i słuszności. – Odwróć się – powiedziała znów i tym razem
posłuchałam.
Biały byk stał na środku polany – przynajmniej na to wyglądał na pierwszy
rzut oka. Jego ramiona stały się tak wysokie, jak ja byłam wysoka. Musiał mieć
więcej niż dziewięć stóp 1 długości. Jego ramiona były ogromnie szerokie, pokryte
muskułami wyginającymi się za jego pochyloną głową. Podniósł ją, ujawniając
pysk wypełniony długimi, ostrymi kłami. To nie był byk, ale ogromny dzik, to, co
zaczęło się od małej świnki. Kły, jak ostrza z kości słoniowej, lśniły, jakby patrzyły
na mnie.
Spojrzałam do tyłu, ale wiedziałam, że starowinka odeszła. Byłam sama w
zimowej nocy. No dobrze, może nie tak sama, jak chciałam być. Spojrzałam do
tyłu i zorientowałam się, że olbrzymi dzik nadal tam stoi, nadal patrzy na mnie.
Teraz śnieg pod moimi nagimi nogami był zimny. Moje ramiona pokryła gęsia
skórka i nie byłam pewna, czy drżę z zimna, czy ze strachu.
Zauważyłam teraz na dziku białe, grube włosy. Nadal wyglądały tak miękko.
Ale jego ogon odstawał wyprostowany od ciała, a swój długi pysk wyciągnął ku
niebu. Kiedy oddychał, jego oddech zamieniał się w mgiełkę w powietrzu. To było
1 Ok. 2,74 m
Zgłoś jeśli naruszono regulamin