Golden Christie - Wampir z mgieł.rtf

(1978 KB) Pobierz
W obitej atlasem trumnie leżał Strahd Von Zarovich, wampirzy władca krainy, z zamkniętymi oczami, z bladą, przypominającą woskową maskę kościstą twarzą

W obitej atlasem trumnie leżał Strahd Von Zarovich, wampirzy władca krainy, z zamkniętymi oczami, z bladą, przypominającą woskową maskę kościstą twarzą. Ręce miał skrzyżowane na piersi; emanował spokojem. Wyglądał, zresztą zgodnie ze stanem faktycznym, na martwego.

- Dzięki niech będą Panu Poranka, że wciąż mamy dzień - mruknął kapłan. Jander przytaknął i odsunął ręce Strahda na boki, ułatwiając Saszy przyłożenie zaostrzonego kołka dokładnie nad sercem hrabiego. Kapłan zamierzył się młotkiem.

„Teraz cię mamy, draniu” pomyślał z satysfakcją Jander w nagłym przypływie nienawiści.

                                                                              

                                                                         

 

 

Ravenloft to mroczne piekło, do którego można trafić z każdego normalnego świata - ale wydostać się stąd, o, to już zupełnie co innego. Pechowcy, którzy znajdą się w Domenie Ciemności, przekonują się, że zamieszkują ją wampiry, wilkołaki, zombi i inne, gorsze jeszcze stwory.

 

 

Christie Golden

Wampir z mgieł

 

 

„KB”

 


Książkę tę dedykuję z miłością (i wdzięcznością) moim rodzicom, Jamesowi R. Goldenowi i Elizabeth C. Golden, którzy nie mogą uwierzyć w wampiry i elfy, ale zawsze wierzyli we mnie. Podziękowania należą się również Veldzie i Robertowi za to, że zawsze wszystko czytali i zwykle większość z tego podobała im się. Na koniec dziękuję TSR, że pozwolili nowicjuszce rzucić własne, mroczne cienie na Ravenloft oraz memu wydawcy, Jimowi Lowderowi, za cierpliwość, wskazówki i wsparcie.

 

 

Ten, który śmierci śmieje się w twarz, któremu nie zaszkodzą zarazy, zdolne uśmiercić całe narody; ach, gdyby istota taka służyła Dobru, miast od diabła pochodzić, ileż dobra mogłaby uczynić w tym naszym świecie.

Bram Stoker Dracula


 

 

        PROLOG

 

 

 

Ostatnie promienie gasnącego słońca, przefiltrowane przez witrażowe okna zamkowej kaplicy, kładły się na kamiennej podłodze plamami blednących barw. Jedyne dodatkowe światło pochodziło z niewielkiego kosza z żarzącymi się węglami na ołtarzu. Najwyższy z Wysokich Kapłanów Barovii nie przerywał pracy aż do chwili, kiedy przestał wyraźnie widzieć, wreszcie poirytowany niepotrzebną przerwą odłożył amulet i zapalił tyle świec, by móc kontynuować zajęcie.

Większość kaplicy pozostała w cieniu i kiedy ciepły blask stożkowatych płomyków oświetlił niski drewniany ołtarz, nie było to już miejsce odpowiednie dla świętych symboli i odprawiania rytualnych obrzędów - raczej warsztat zapełniony narzędziami. do precyzyjnej roboty w metalu: małe młoteczki, szczypce, gładkie, jubilerskie kowadełko, bryłki wosku na formy. Siwowłosy kapłan zapalił ostatnią świecę i pośpiesznie zajął się amuletem. Czuł w mózgu pulsujący, płaczliwy zew przedmiotu, nakazujący ukończyć pracę nad nim.

Najwyższy z Wysokich Kapłanów poświęcił mu już wiele tygodni, pracując z gorączkowym natężeniem, które nie pozwalało mu spocząć i teraz, gdy był bliski ukończenia dzieła. Nie czuł jednak zmęczenia. Energia zdawała się poruszać


krew w jego żyłach, kierując ruchami niezgrabnych, niewyszkolonych dłoni. Amulet sam się tworzył, powykrzywiane palce kapłana były zaledwie narzędziem.

Gdzieś, w jakiejś części swojej istoty, czuł się winny - zaniedbywał obowiązki kapłana lecz widok amuletu zapewniał go, że jest to poważniejsze zadanie, że wykuje coś więcej niż zwykłe świecidełko. Klejnot miał stać się bronią, jakiej jeszcze ten marny świat nie widział, wróg zaś, przeciw któremu go szykowano, był znacznie gorszy od goblinów - jego przybycie miało dopiero pogrążyć Barovię w ciemności.

Najwyższy z Wysokich Kapłanów przerwał, czując drżenie dłoni z wysiłku, przetarł przekrwione oczy i wrócił do pracy. Postępując zgodnie z płynącymi z głowy wskazówkami połączył dwie stare rzeczy tworząc jedno nowe dzieło. Kryształ kwarcu był darem ziemi. Platynę, w której go osadził, równie starożytną, jak sam kamień, jego ręce poznaczyły runami miłości, zamiast gwałtu. Cały wisior ukształtowany został na podobieństwo słońca z rozchodzącymi się promieniami i kiedy kryształ znalazł się w jego środku, rzeczywiście przypominał miniaturowe słońce.

Stary kapłan starannie wyciął ostatni run. Zamrugał oczami, by usunąć spływający do nich pot i przyjrzał się swemu dziełu. Pozostała mu do zrobienia jeszcze jedna rzecz. Zawiesił wisior na szyi, skrywając pod szatą, żeby nie było go widać. Klepnął sakiewkę, upewniając się, że napisany przed kilkoma dniami list wciąż jeszcze się tam znajduje i uśmiechnął się lekko. Czując, jak wypełnia go tajemnicza energia, spiesznym krokiem oddalił się od ołtarza i ruszył przez długie, rozjaśnione pochodniami korytarze zamku z szybkością i pewnością ruchów właściwą komuś o wiele młodszemu.

Jeden ze służących usłyszał go, kiedy wychodził przez podwójne drzwi kaplicy. Z trudem nadążając za jego krokami, zapytał:

- Co teraz, Wasza Błogosławienność?

- Konia - rzucił Najwyższy z Wysokich Kapłanów, nie zadając sobie nawet trudu, by spojrzeć na mężczyznę, który bez słowa pobiegł wypełnić polecenie. Zanim pan zamczyska wyruszył na wojnę, przykazał swym sługom być posłusznym we wszystkim Jego Błogosławienności. Chociaż służący uwijał się żwawo, kapłan spędził parę minut przechadzając się nerwowo pod pięknie rzeźbioną bramą zamku, zanim stajenny przyprowadził wierzchowca. Najwyższy z Wysokich Kapłanów właściwie wskoczył na siodło, szarpnął wodze kierując konia w odwrotnym kierunku i przy stukocie kopyt opuścił podwórzec. Zmierzał do kręgu, by dopełnić boskiej misji.

Nocne mgły gęstniały, a kapłan galopował drogą do lasu Svalich. Bryzgające spod kopyt kawałki błota oblepiały i jego, i zwierzę, ale niepomny na to popędzał rumaka, jak nakazywał amulet. Niecierpliwie zjechał z drogi, kierując się ku lasowi Svalich; nie znał skrótu, ale prowadził go amulet. Wreszcie dotarł do celu - kręgu ogromnych głazów, znajdującego się tuż za Barovią.

Próbował jednocześnie zeskoczyć z konia, wydobyć amulet i pobiec do środka kręgu, ale nogi zaplątały mu się w powłóczyste szaty i ciężko upadł. Podnosząc się pomyślał ponuro: po tym starym ciele nie można się niczego więcej spodziewać. Opadł na ziemię w środku koła, tuż obok dużego, płaskiego głazu, na którym z czcią złożył klejnot.

Ostatnie błogosławieństwo, pomyślał, i wszystko skończone...

Młody nowicjusz znalazł go następnego ranka w tym samym miejscu. Po śmierci twarz Najwyższego z Wysokich Kapłanów była spokojna i osobliwie wygładzona, a poszarzałe usta ułożyły się w niepewny, słodki uśmiech. W jednej dłoni trzymał wisior w kształcie rozbłyskującego słońca, w drugiej - list. Młodzieniec, z oczyma pełnymi łez, musiał kilkakroć zamrugać, zanim zdołał przeczytać ostatnie słowa, jakie nakreślił kapłan.

Oto boski dar dla utrudzonej krainy. Używajcie go dobrze i ze czcią, ale niech tajemnica przechodzi tylko z kapłana na kapłana. Narodzi się krucze plemię, a to ma być święty symbol tej rodziny. Moc jego jest podobna mocy słońca: niesie ciepło i światło. W nim ostatnia nadzieja na powstrzymanie Cienia, który padnie na to posępne królestwo.


 


JEDEN

 

 

„Duma Królowej” z Evermeet kołysała się łagodnie na atramentowych wodach portu Waterdeep. Swawolna nocna bryza poruszała olinowaniem katamaranu sprawiając, że uderzało o łódź, hałasując we względnej ciszy o późnej porze. Wiatr się nasilił i bandera z heraldycznym wizerunkiem złotego drzewa na tle ciemnoniebieskiego, wygwieżdżonego nieba wydęła się i załopotała gwałtowniej. W oddali pławy wydzwaniały przyjazne ostrzeżenia, a woń ryb i soli unosiła się ciężko w chłodnym, wilgotnym powietrzu.

Samotna postać bezpiecznie ukryta w alejce tęsknie spoglądała na katamaran. Światło Selune nadawało skórze i włosom złotego elfa perłowo białą barwę, a jego znoszona, niebieska tunika zdawała się szara, upodobniając się do płaszcza i spodni; w jej wyblakłym, srebrnym wykończeniu nadal lśnił mleczny odblask księżycowego światła.

Jander Sunstar był smukły i, jak na elfa, wysoki - miał bez mała sześć stóp wzrostu. Wyraźne, ostre rysy twarzy czasem tylko łagodniały w przypływie nostalgii. Elfie uszy zwężały się w zgrabne koniuszki, prawie ginąc w złotej powodzi włosów. Buty z szarej, miękkiej skóry, nie czyniące żadnego hałasu na nasiąkłych wodą deskach doku, sięgały do pół uda. Lewe biodro zdobił prosty sztylet w pochwie.

Srebrne oczy Jandera wypełniał smutek. Ileż to już dzie sięcioleci minęło od chwili, kiedy widział statek ze swej ojczyzny, wspaniałego Evermeet, krainy piękna i harmonii, której nigdy już nie dane mu będzie ujrzeć? Szczupłe, długie palce zacisnęły się kurczowo na płaszczu i naciągnęły go głębiej, by skryć właściciela przed wścibskimi spojrzeniami.

Nie mogąc dłużej znieść tego widoku, odwrócił się i cicho odszedł, opuszczając dok; udał się do centrum miasta, przez ludzi zwanego Waterdeep. Tb miejsce również jakiś czas było jego domem, dopóki żądza wędrówki nie ściągnęła nań jego przeznaczenia.

Teraz Jander już rzadko zapuszczał się do miasta; jak na jego gust stawało się zbytnio zatłoczone. Mieszkał w małej jaskini poza jego granicami, gdzie wciąż można było odnaleźć ciszę i drzewa. Tam dawał upust wrodzonemu elfom umiłowaniu piękna i natury, pielęgnując niewielki ogród kwitnących nocą kwiatów. Tej nocy jednak wielka potrzeba przygnała go do dzielnicy Doków. Przemierzał ją w całkowitej ciszy w morderczych zamiarach, a szare skórzane buty nie wydawały dźwięku. Ignorował tawerny, sklepy i magazyny, kierując się ku najgorszemu miejscu w mieście, gdzie najbardziej umęczone dusze Torii w nędzy i bólu wypłakiwały beznadziejność swego istnienia. Łopocząc płaszczem skręcił za róg. Głód podkreślał ostrość jego rysów.

W Waterdeep za pieniądze można było kupić lekarstwo niemal na wszystko. Znalazłby się kleryk leczący rany, znalazłby się i mag, którego czary zapewnią szczęście. Ale czasami bogowie nie wysłuchują modłów swych kapłanów, kiedy indziej zaś czary działają źle, przerażająco źle.

Kiedyś nieszczęśliwców, których choroby umysłowej nie dało się uleczyć za pomocą magii, zamykano w piwnicach bądź wypędzano na ulice. Wyjątkowo bezwzględni ludzie dokładali nawet starań, by ich niewygodni, szaleni krewni „zniknęli”. Teraz jednak, w cywilizowanym roku 1072, znalazło się miejsce dla nieuleczalnie obłąkanych.

Zbliżając się do dużej budowli z drewna i kamienia Jander skrzywił się, nawet tu, na zewnątrz, jego wrażliwe uszy cierpiały z powodu dobiegającej ze środka kakofonii. Przy


szło mu na myśl, że domy wariatów są miejscami bardziej przerażającymi od nawiedzonych zamczysk - tu naprawdę rozlegał się płacz potępieńców. Poszukiwanie pożywienia w takim miejscu nie sprawiało mu przyjemności, toteż czynił to tylko raz na kilka lat, kiedy straszliwego pragnienia nie dawało się już ugasić krwią zwierząt Przygotowując się w duchu na to, co go czekało wewnątrz, Jander podszedł do drzwi.

W przytułku były dwa główne duże pomieszczenia: dla mężczyzn i dla kobiet, w innych, mniejszych, przetrzymywano tych, którzy zachowywali się zbyt gwałtownie, by trzymać ich razem z innymi oraz nieliczne godne pożałowania istoty, tak zdeformowane, że ich płci nie sposób już było rozpoznać. Jander z zasady nie wchodził do pojedynczych cel. Mógł być wampirem, ale nie potrafił znieść takiego bólu i brzydoty.

Z początku nie był niczym więcej, jak pasemkami mgły, przeciskającymi się przez szczeliny drewnianych drzwi celi kobiet. Opar nabrał koloru błękitu, srebra i złota i w miejscu, które zajmowała bezkształtna mgła, stanęła postać, którą można by było wziąć za anioła.

Pochodnie, umieszczone w uchwytach dostatecznie wysoko, by pensjonariuszki nie mogły ich dosięgnąć, dawały dość światła. Zbyt wielu obłąkanych obawiało się ciemności, żeby takie miejsce pozostawało nie oświetlone. Słoma i gnijące sienniki zaścielały podłogę, w pomieszczeniu znajdowało się kilka nocników, ale niewiele pacjentek z nich korzystało. Co kilka tygodni wyznaczeni przez władze miejskie strażnicy opróżniali cele i zmywali je wodą przynoszoną w wiadrach, co w niewielkim stopniu wpływało na utrzymanie higieny.

Z kocią gracją Jander przesuwał się wśród leżących na podłodze wariatek, poruszając jasnowłosą głową na obie strony, ogarniając miejsce spojrzeniem srebrzystych oczu. Niektóre z kobiet odsuwały się na jego widok, kryjąc się po kątach i jęcząc, inne nie zwracały na niego uwagi, jeszcze inne wręcz łasiły się do niego - od tych ostatnich delikatnie się uwalniał.

Minęło niemal pół wieku od jego ostatniej bytności i te raz nie rozpoznawał żadnej z obłąkanych. Część z nich wyglądała całkiem zwyczajnie, jak stare kobiety, których umysł osłabł, by potem spokojnie rozmyć się do końca, ale zdarzały się i chodzące potworności - ofiary nieszczęśliwych wypadków, zaklęć, które zadziałały na opak, lub złej woli, kulące się i wyjące w udręce po kątach. Najsmutniejszy był widok tych prawie zdrowych, które przy niewielkiej pomocy mogłyby funkcjonować w normalnym świecie, ale ich krewni nie zadali sobie trudu, by się nimi zaopiekować.

Wzrost zaludnienia w Waterdeep spowodował, że zwiększyła się też liczba chorych na przeróżne schorzenia - w większości ludzi, choć tu i ówdzie udało się Janderowi rozpoznać przykucnięte sylwetki krasnoludów; bogom niech będą dzięki, że nie było żadnego elfa. $ rogu wilgotnej, zimnej komnaty jedna z kobiet pokrytą łuskami dłonią metodycznie szarpała krwawiący kikut ramienia. Miała również gadzie nogi, zakończone pazurami, jak u jaszczuroludzi, za to jej nic nie wyrażająca twarz była całkowicie ludzka. Inna znów leżała niemal u stóp wampira, osłaniając głowę ramionami, a kiedy Jander przestąpił ją, zmieniła pozycję. Elf aż się cofnął o krok: twarz, którą ujrzał, była zupełnie pozbawiona rysów, jeśli nie liczyć czerwonego rozcięcia ust.

- Oni nadchodzą, wiesz? - rozległ się jej wrzask. - Te oczy na szypułkach, wymachujące w twoją stronę i usta, usta... - Wariatka zaczęła niezrozumiale bełkotać i ssać palce. Jander zamknął oczy. Nienawidził tego miejsca; chciał teraz tylko szybko pożywić się i odejść.

Żywiąc się krwią przetrzymywanych tu istot nie wyrządzał im zbytniej szkody. Potrafił zmaterializować się we wnętrzu celi, uszczknąć dość płynu, by starczyło mu do następnego razu kiedy będzie spragniony ludzkiej krwi, i zniknąć. Rzadko wysysał tyle, żeby ofiara czuła się rankiem choćby osłabiona, a strażnicy nie mieli powodu, by bacznie oglądać szyje pacjentów. Dzięki temu nikt nie zauważał drobnych, nieznacznych śladów.

Z tyłu kamiennego pomieszczenia, na brudnym sienniku leżała bezwładnie jeszcze jedna kobieta. Na pierwszy rzut oka niewiele różniła się od stałych mieszkańców przybytku - jej długie, ciemne włosy były skudlone, a blade ręce i nogi brudne. Miała na sobie brzydką, brązową koszulę - ot, zaledwie kawałek materiału, standardowe odzienie w tym piekielnym miejscu, które dawało niewielką osłonę przed wilgotnym chłodem, wcale zaś nie chroniło przed obmacywaniem przez obłąkanych współtowarzyszy. Nagle kobieta, być może czując na sobie wzrok Jandera, spojrzała na niego.

Była tak niesamowicie piękna, że z ust elfa wyrwał się jęk bólu i zachwytu. Włosy, teraz skołtunione i brudne, kiedyś musiały mieć wspaniały, kasztanowy odcień. Wielkie oczy lśniły od łez, które nawet teraz, gdy się jej przyglądał, spływały po policzkach, żłobiąc ślady w pokrywającym je brudzie. Lekko drżące usta przypominały idealną, różową różę w porcelanowej twarzy. Od dawna już wampir nie widział tak pięknej istoty; z pewnością nie spodziewał się znaleźć jej tutaj. Urzeczony podszedł bliżej i klęknął przy kobiecie, która nie spuszczała z niego spojrzenia błyszczących, brązowych oczu.

- Bądź pozdrowiona - rzekł słodkim, melodyjnym głosem.

Dziewczyna nie odpowiedziała, przyglądając mu się tylko ogromnymi oczyma.

- Mam na imię Jander - dodał delikatnie. - a ty? Skąd jesteś?

Wtedy jej usta poruszyły się. Jander nasłuchiwał, w napięciu i z nadzieją, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Rozczarowany wstał z klęczek. Dziewczyna wciąż spoglądała nań ufnie. Bogowie, jakaż ona śliczna... Kto mógł ją tu zamknąć?

- Chciałbym cię stąd zabrać - powiedział smutno. - Ale nie mógłbym się tobą zająć w ciągu dnia. - Odwrócił się, a dziewczyna zaczerpnęła gwałtownie powietrza i wyciągnęła do niego ręce, znów z oczyma pełnymi łez.

- Panie! - zaszlochała, wznosząc ramiona. Jander nie wiedział, co robić. Minęło już całe pięć wieków, odkąd jakieś piękne stworzenie raczyło go dotknąć, a teraz ta promieniejąca, prześliczna dziewczyna wyciąga do niego ręce. Zawahał się, a potem usiadł przy niej i niepewnie przytulił.

- Ćśśś... - uspokajał ją jak dziecko. Nie wypuszczał jej z objęć, aż płacząc zasnęła, a wówczas położył ją z powrotem na sienniku. Potem wstał, uważając, by jej nie obudzić Głód zaspokoił w innej części komnaty.

Czuł na sercu lekkość, jakiej nie pamiętał od wielu długich, pustych lat. Udało mu się znaleźć coś pięknego w piekle i to coś się go nie obawiało. Musiał się nią zaopiekować. Wiedział już, że wróci następnej nocy.

Tak też zrobił, przynosząc prawdziwe jedzenie - mięso z ogniska jakiegoś podróżnego oraz chleb i owoce skradzione nieostrożnemu sklepikarzowi. Jander przekonał się, że wampiry mogą być znakomitymi złodziejami, aczkolwiek niewiele z nich musiało uprawiać tego rodzaju zajęcie.

- Witaj ponownie - pozdrowił dziewczynę. Podniosła wzrok, a jej wargi wykrzywił ostrożny, przelotny uśmiech. Serce podskoczyło w elfie, w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko, usiadł przy niej i podał jej jadło.

- To jedzenie - wyjaśnił. - Zjedz to. - Uczynił gest, jakby wkładał chleb do ust. Dziewczyna nadal nie rozumiała. Jander byłby sam ugryzł kawałek, tylko po to, żeby jej pokazać jak to się robi, ale jego organizm nie trawił już niczego prócz krwi.

Szuranie nóg, które usłyszał za plecami, podsunęło mu inną myśl. Stara kobieta wygłodzonym wzrokiem spoglądała na chleb.

- Patrz - rzekł do dziewczyny i oderwał kęs. Staruszka łapczywie chwyciła kawałek i zaczęła żuć. Ciemnowłosa kobieta uśmiechnęła się i przytaknęła ze zrozumieniem. Wstała zdecydowanie i zaczęła rozdawać przyniesioną przez niego żywność innym więźniom, spoglądając na niego przez ramię z promiennym uśmiechem.

Jander musiał się roześmiać, chociaż był na nią zły - potrzebowała jedzenia, była wycieńczona, nie powinna rozdawać tego, co jej przyniósł...

Poderwał się na równe nogi. Śliczna obłąkana poruszała się z wdziękiem wśród pacjentów, jakby dobrze wiedziała, co robi, dzieląc się z nimi jedzeniem. Zupełnie, jakby już kiedyś pielęgnowała ludzi, pomyślał Jander. Szybko podszedł do niej i odwrócił ją tak, by spojrzała mu w twarz.

- Na bogów - wyszeptał. - Nie urodziłaś się taka, prawda?

Uśmiechnęła się doń pogodnie, nie przerywając swojego zajęcia. Był wstrząśnięty, czuł, jak nagle wypełnia go szalona nadzieja. Jeśli kiedyś była zdrowa, może znów ozdrowieje? Czy byłby w stanie zawrócić ją z krawędzi obłędu?

Jedno wiedział na pewno: musi spróbować.

Zanim napotkał ten „kwiatuszek”, Jander zwyczajnie egzystował, od nocy do nocy, odżywiając się krwią zwierząt. Pielęgnował swój nocny ogród, czerpiąc pociechę z pracy w ziemi i przyglądając się, jak rośliny rosną. Odkąd stał się wampirem, żył z dala od wszystkiego, co za życia kochał najbardziej.

Ale dziewczynie z przytułku nie przeszkadzała jego wampirza natura. Widząc go, cieszyła się za każdym razem tak samo, chociaż wypowiadała zaledwie fragmenty słów, których nie rozpoznawał. Minęły tygodnie, ale wreszcie nauczył ją jeść to, co przynosił i nawet zaczęła przybierać na wadze.

Miało się już ku jesieni, kiedy którejś nocy, gdy siedzieli razem, kobieta nagle spięła się w sobie i wysunęła z objęć elfa. Grymas zmartwienia wykrzywił jej usta.

- Co się stało? - zagadnął Jander.

Zdawała się go nie słyszeć. Gwałtownie zerwała się na nogi, cały czas skupiona. Zaniepokojony pociągnął ją lekko za ubranie.

Dziewczyna wrzasnęła, co wywołało podobne, hałaśliwe odpowiedzi jej towarzyszy niedoli, łączące się w piekielne crescendo. Zaczęła ściskać i załamywać ręce, a każdy mięsień w wychudzonym ciele zdawał się być napięty pod wpływem najczystszego strachu. Popatrzyła obłąkanym wzrokiem dookoła, jakby szukając drogi ucieczki, wydała z siebie niski jęk, jak schwytane w pułapkę zwierzę, i rzuciła się na ścianę, drapiąc szorstki kamień paznokciami i desperacko waląc w nieustępliwą powierzchnię.

- Nie! - krzyknął Jander. Błyskawicznie znalazł się przy niej i odciągnął ją od ściany. Silnymi dłońmi ciasno oplótł nadgarstki dziewczyny, a ona jeszcze przez chwilę walczyła z nim, zawodząc żałośnie, po czym osunęła mu się w ramiona. Krwawe odciski dłoni znaczyły mur; czuł, jak ciepła wilgoć ścieka mu wzdłuż palców - porządnie poraniła sobie ręce i teraz dłonie i przedramiona miała lepkie od krwi.

Z oczami utkwionymi w odbite od czerwieni światło pochodni Jander oblizał wargi, czując budzący się głód. Oderwał wzrok i spojrzał dziewczynie w oczy - to, co ujrzał w ich głębi, mocno go poruszyło.

Coś zamigotało tam niczym płomień świecy. Trwało to tak krótką chwilę, iż z trudem uwierzył, że coś dostrzegł, ale jednak tak było. Przebłysk normalności, jasny jak słońce na wodzie, pojawił się i zniknął.

- Och, maleńka moja - rzekł łamiącym się głosem. - Co ci się stało?

Wtedy był świadkiem tajemniczego wybuchu jej szału po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni. Najboleśniej odczuwał sprzeczność między jej żałosnym stanem a pogodą ducha, jaką okazywała przez większość czasu. Potrafiła mieć się dobrze przez kilka dni, czasem nawet tygodni czy miesięcy, gdy nagle, bez ostrzeżenia, jej wewnętrzny spokój pryskał i ponownie chciała wydrapać sobie przejście w gołej skale, desperacko próbując uciec przed istniejącym wyłącznie w jej obłąkanym umyśle zagrożeniem.

Jander robił co mógł, aby chronić dziewczynę przed bólem, który sama sobie zadawała, przytrzymując jej ramiona z tyłu lub przyciskając je do boków, a czasem chwytając ją w uścisku tak ciasnym, że w ogóle nie mogła się poruszyć. Zawsze wreszcie uspokajała się i na powrót przemieniała w spokojny kwiat. Po jednym z takich wybuchów Jander trzymał ją w objęciach, czując odpływające z jej ciała napięcie. Pozwolił sobie oprzeć głowę na włosach kobiety, ciesząc się, że przestała walczyć, a ona odchyliła się nieco i spojrzała w górę, na jego twarz. Jej usta poruszyły się bezgłośnie. Jander napiął mięśnie, kiedy położyła dłoń na sercu i wyrzuciła z siebie dziwną kombinację dźwięków. Potrząsnął głową na znak, że nie zrozumiał, ona zaś powtórnie wybełkotała coś niezrozumiale, po czym nagle wyraźnie rzekła:

Anna. Elf osłupiał.

- To twoje imię? Anna? Przytaknęła, czujnie mu się przyglądając.

- Jestem Jander - odparł, i sam się zdziwił, jak bardzo chciał usłyszeć swoje imię wypowiedziane przez te słodkie, różowe usta. Ale myśli Anny znów skierowały się do wewnątrz, a cudowne oczy powlekła pozbawiona wyrazu szklistość. Tej nocy już się więcej nie odezwała.

Mieszkańcy przytułku ciężko przeżyli zimę. Jander ukradł kilka koców i starał się zapewnić Annie tyle ciepła, ile mógł. Najchętniej zostawiłby jej ciepłe okrycie, ale strażnicy, zauważywszy je, mogliby nabrać podejrzeń co do ich pochodzenia. Dopiero wiosną mógł świętować kolejne zwycięstwo.

Ledwie zmierzch poczerniał, wampir zmaterializował się w celi. w jego ogrodzie rozkwitały już kwiaty i uzbierał mały bukiet dla Anny. Może dzięki nim zdobędzie jeszcze jeden promienny uśmiech, jaki już kilkakroć dostrzegł. Ledwie mgła zgęstniała, przybierając jego smukły kształt, dziewczyna rozpoznała go i obdarowała na powitanie uśmiechem, który rozjaśnił jej twarz i sprawił, że znów wyglądała na zdrową. Wyciągnęła do niego ręce, niczym dziecko do ukochanego rodzica, którego nazbyt długo nie widziało.

Złożył jej w ramionach pachnący upominek.

- To dla ciebie, najdroższa - rzekł jedwabistym, pełnym delikatności głosem.

Anna zanurzyła twarz w kwiatach, a potem podniosła na niego swe wielkie, łagodne oczy.

- Sir! - krzyknęła uszczęśliwiona i rozsypała kwiaty po podłodze rzucając mu się na szyję.

Z radością odwzajemnił uścisk. Kiedy tak czule tulił ją do siebie, zdał sobie sprawę, że jego uczucie do niej uległo zmianie. Aż do tej chwili myślał o niej jak o zranionym leśnym zwierzątku, które potrzebuje delikatności i opieki. Tak też się o nią troszczył, przecząc prawdzie, której ujawnienia teraz nic nie mogło powstrzymać. Czy tego chciał, czy nie - Jander był zakochany.

Anna, jakby wyczuwając w elfie zmianę, objęła go jeszcze ciaśniej, jedną dłonią bawiąc się jego złotymi włosami na karku. Uczucia, dotąd martwe tak jak ciało Jandera, nagle rozbłysły nowym płomieniem; namiętność mieszała się z pragnieniem wampira, woń jej krwi była obezwładniająca. Elf poddał się szalejącym w nim emocjom i z jękiem złożył pocałunek na szyi dziewczyny. Kły wysunęły się szybko i zdecydowanie, ale delikatnie przebiły białą skórę: to miał być uścisk kochanka, nie drapieżnika, i choć przy pierwszym ukłuciu bólu Annie zaparło dech w piersi, nie odsunęła się od niego.

 

Jander miał się właśnie zmaterializować w domu obłąkanych, kiedy do jego uszu dotarły głosy. Rozpłaszczył się przy drzwiach, przypominając szaroniebieski cień, i z wytężoną uwagą nasłuchiwał dochodzącej ze środka rozmowy.

- Taka śliczna - ten głos był ciepły i delikatny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin