Meissa.doc

(42 KB) Pobierz
Meissa

Meissa

 

Pokój tonie w mroku choć za oknami w puchar nocy wlewa się perłowy nektar pogodnego, czerwcowego świtu. Rozrzedza on granatowoczarny eliksir tam, gdzie padają weń krople świetlistej esencji. Dziwna godzina. Na ciemnej jedwabnej pościeli, na tle jej cichego syku towarzyszącego każdemu ruchowi, w gorących szkwałach pospiesznych oddechów łapanych między pocałunkami wirują splątane ciała. Cyklon namiętności przerzuca je od brzegu do brzegu. Otwieram oczy i chmura ciemnych włosów zakrywa mi horyzont. Miękkie dłonie obejmują moje plecy przyciskając mnie do jej gorącego, drgającego spazmami najwyższej rozkoszy ciała. Nasze noce wyglądały tak od dawna. Od kilku lat kochaliśmy się nieprzytomnie. Ale nie teraz. Bo teraz brzmi to, jak echo ostatnich akordów. Koncert zakończył się już dawno. Teraz żyjemy obok siebie i nawet szaleńcze zapamiętanie z którym oddajemy się sobie, jest wspomnieniem. Ogień wypalił się całkowicie i nic nie jest w stanie wzniecić go ponownie, bo strawił już wszystko co mieliśmy dla siebie.

Poznaliśmy się zwyczajnie w czasie jakichś ferii, gdy drzewa stały jeszcze nagie, a my nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić z czasem nagle uwolnionym z pęt planu zajęć. Natknęliśmy się na siebie podczas wędrówek po naszym osiedlu. Meissa... Zobaczyłem to imię na liście ludzi z naszego roku. Potem skojarzyłem je z burzą ciemnych włosów i głębokim spojrzeniem zielonych oczu, których źrenice rozszerzały się, gdy się zbliżałem. Fascynowała mnie i odurzała, gdy staliśmy blisko siebie nawet w tłumie ludzi. Obydwoje robiliśmy wszystko, żeby ten tłum nas zetknął, zderzył ze sobą. Magnetyzm ciał spychał nas ku sobie z siłą nie dającą się powstrzymać. Staraliśmy się zachować pozory, resztki twarzy każde przed sobą, bo otoczenie nie liczyło się w tym, ale bardzo szybko nasze ciała odnalazły drogi do siebie, by sycić się swą gorącą bliskością.

Nie wszystko układało nam się tak dobrze, jak kształty naszych ciał, sklejające się niby w jedną rzeźbę. Nierówności duszy były ostrzejsze i trudniejsze do wygładzenia niż sądziliśmy. Zwalczaliśmy w sobie te chropowatości zapierając się siebie i wierząc, że się uda. Fizyczną miłością odpędzaliśmy zarysowujące się na widnokręgu burze i brnęliśmy dalej po krawędzi, ogrzewając się ciepłem rozpalonych namiętnością ciał.

Ale szaleństwo zmysłów nie mogło stworzyć w nas pomostu nad dzielącą nas przepaścią. To było jak oglądanie w zwolnionym tempie trzęsienia ziemi. Po wstrząsach pojawiła się szczelina i rosła w sposób niezauważalny, aż okazało się, że na przeskoczenie jest za późno, a my stoimy nieodwołalnie na przeciwległych brzegach. Coraz mniej zwracaliśmy na siebie nawzajem uwagę. Próby nie zauważania podziału, który już się dokonał, były drażniąco oczywiste.

Fakt, że widywaliśmy się coraz rzadziej i coraz mniej rzeczy robiliśmy razem, tłumaczyliśmy zręcznie zwiększoną ilością zajęć na uczelni. Meii robiła dyplom, ja równolegle ze studiami podejmowałem pracę i łatwiej nam było zadzwonić niż podjąć trud wypracowania czasu na spotkanie, szczerą rozmowę, czy cokolwiek wspólnego. W międzyczasie samochód uległ poważnemu uszkodzeniu, więc wspólne jazdy też się skończyły. Kryzys był oczywisty i bardzo głęboki, ale można jeszcze było coś ratować.

Aż w sylwestra pojechaliśmy z grupą przyjaciół na narty do jakiegoś schroniska. Postawiliśmy pewne warunki wstępne i dzięki temu mieliśmy cudem zdobyty przytulny dwuosobowy pokoik z zsuniętymi łóżkami i materacami w poprzek. Często wychodziliśmy na narty dużo później niż reszta towarzystwa. Jako ostatni zjadaliśmy śniadanie ku wielkiemu niezadowoleniu obsługi. Ponieważ na wyjeździe funkcjonowaliśmy jakby lepiej, a negatywne emocje osłabły, korzystaliśmy z zabawy jak się dało. Sylwestrowej również.

Niesieni ogólną falą złożyliśmy sobie najlepsze życzenia, żeby nam się... jak najlepiej w Nowym Roku... I zapewniając się, że teraz na pewno będzie znacznie lepiej, tuż po dwunastej wycofaliśmy się dyskretnie do sypialni. Coś jednak było inaczej. Nie mógł to być efekt alkoholu, bo wszystkiego wypiłem dwie szampanki Dom Perignon, zajadając przy tym mnóstwo mego ulubionego tatara. Poza tym miałem dobry dzień, a głowę i tak mam dosyć mocną. Ale widziałem podwójnie. Zupełnie tak, jakbym miał wewnętrzny wzrok odbierający inną rzeczywistość. Widziałem i czułem, jak ciasno objęci wspinamy się po źle oświetlonych drewnianych schodach, mijamy drzwi łazienki, dużej, kilkunastoosobowej sali, aż wreszcie za zakrętem korytarza otwieramy nasze drzwi i szczególny zapach wnętrza skutecznie oddziela nas od wszystkiego co było i jest poza tymi drzwiami i obszarem wyznaczonym przez ten aromat.

Nie rozebraliśmy się. Zdarliśmy z siebie ubrania rozrzucając je w nieładzie. A po chwili nie pamiętałem już nic. Była tylko ona i jej oszałamiające ciało. Cały czas ta inna rzeczywistość towarzyszyła mi cieniem. W podziale między nami doszedłem do tego, że zauważałem wokół siebie inne kobiety. To nie było tak, jak na początku, że niemal każdą mijaną dziewczynę omawialiśmy z Meii, jak dzieło sztuki, krytykowaliśmy, ocenialiśmy. Teraz coraz więcej zachowywałem dla siebie i było to, jak bateria. Ładowało się powoli i żyło we mnie samodzielnie. Już dawno zauważyłem w sąsiedniej grupie dziewczynę. Blondynka, wysoka i gibka jak wierzba, obdarzona tą samą silą przetrwania, tak samo krucha. Rozmawialiśmy czasem i było to jak picie z górskiego potoku. Łapczywe połykanie zimnej, krystalicznej wody, której nadmiar przecieka przez palce. Podobieństwa dopełniało, że gdy z nad takiej wody uniesie się głowę, staje się wobec piękna gór. Ona była piękna, taką właśnie nie spętaną pięknością. Z pewnością pomagała swej naturalnej urodzie. Miała niezwykle długie, zawsze świetnie polakierowane na szkarłat paznokcie.

I teraz pierwszy raz zdradziłem Meissę. Mój wewnętrzny wzrok ukazywał mi coś całkiem innego. Oto nie byłem z Meissą. Po schodach wchodziłem z Agnieszką i szczególny zapach pokoju wchłaniał Agnieszki i moje szepty. Po prostu w ciele Meii kochałem się z Agnieszką. Wrażenie było tak silne, że aż musiałem otworzyć oczy, by zobaczyć ciemne włosy rozsypane na poduszce. Musiałem patrzyć bardzo dziwnie, bo Meii spytała czemu patrzę jakbym był zaskoczony jej obecnością. Skłamałem - zapewniłem, że ją kocham i że było mi tak dobrze, że zapomniałem wszystko. Pierwsza zdrada i pierwsze kłamstwo przeszły gładko. Uspokojona przytuliła się i zasnęła, a ja długo leżałem w ciemności myśląc o tym, jak to było możliwe i co z tym zrobić. Czułem to kłamstwo na wargach, jak palący piekielny stygmat i dziwiłem się, że od razu nie odkryła prawdy. Jednocześnie czułem smak pocałunków Agnieszki i to było przyjemne. W reszcie usnąłem, a Agnieszka była cały czas ze mną. To było pół roku temu. Teraz gorący czerwiec otumaniał zapachem lip i aromatem Meissy.

Od tego sylwestra prawie każdej nocy z Meii Agnieszka towarzyszyła mi. Czasem tylko migała na granicy świadomości, bardzo słabo obecna, a czasem czułem, że to ją, a nie Meissę biorę w ramiona. Nie umiałem sobie z tym poradzić w żaden sposób. Nie pomogło nawet to, że w połowie kwietnia Agnieszka wyjechała na trzy miesiące do Belgii. Nie pisaliśmy do siebie, nie dzwoniliśmy. Moja dziewczyna miała rywalkę, wobec której była bezsilna.

Na początku czerwca wziąłem jedenaście dni urlopu. Spakowałem plecak, pojechałem do Krościenka. Na dworcu rzuciłem monetę - orzeł wschód, reszka zachód. Wypadł orzeł. Skałka, Przechyba, Wielki Rogacz, ze szczytów do Piwnicznej, górami do Krynicy. Znów góry do Koniecznej, do Barwinka, kolejne szczyty i miejscowości migały w zawrotnym tempie. Po tygodniu złapałem stopa i dojechałem do Soliny. Wypożyczyłem Omegę. Jak wariat gnałem przez pół jeziora na pełnych żaglach przy rosnącym wietrze i fali. Przy 6 B dałem spokój. W jakiejś zatoczce rzuciłem kotwicę i czekałem, aż się wydmucha. Zaskoczyło mnie trochę, że nie leżałem na grzyba już po godzinie takiej jazdy. Jednak gdzieś musiałem zaryzykować, bo szaleństwo siedziało mi na plecaku i radośnie wymachiwało nogami w takt moich kroków. Noc cicha i spokojna nie dała nic z tego, czego oczekiwałem. Obie dziewczyny śniły mi się na zmianę przechodząc niezauważalnie jedna w drugą.

Dwa dni żeglowania trochę wyciszyło emocje, ale problem wisiał. Zwinąłem się i po niewyobrażalnie długiej jeździe pociągiem wysiadłem w Warszawie. Jeszcze z dworca zadzwoniłem do Meii. Ucieszyła się naprawdę, że już jestem i obiecała, że na pewno przyjdzie. Było przedpołudnie. Kupiłem po drodze krewetki, sałatki, kurczaka, szampan, mnóstwo innych detali. W domu cisnąłem plecak na balkon. Szybki prysznic i stanąłem przy kuchni. Kilka godzin zajęło mi przygotowywanie uczty powitalnej. Postanowiłem, że zaczynamy wszystko od nowa. Będzie inaczej i lepiej. Nad drzwiami wielki napis: "Agnieszka nie masz wstępu". Planuję, by zdjąć pięć minut przed siódmą. Meissa umówiła się na dziewiętnastą, a jest precyzyjna w tym jak szwajcarski zegarek. Całe mieszkanie wysprzątałem na błysk. Założyłem nową pościel. Ciemny jedwab wyglądał fantastycznie. Już widziałem nas tam z Meii splecionych, jak dwie nici w drucie kolczastym. Jesteśmy tylko dla siebie, a kolce skutecznie nas ochronią. Wykąpałem się jeszcze raz, przebrałem, ledwie zdążyłem usunąć transparent znad drzwi.

Meii była punktualna, jak się spodziewałem. Chyba sprawiła sobie nową kreację, bo tej brokatowej sukni w kolorze starego czerwonego wina jeszcze na niej nie widziałem. Wyglądała wspaniale i nie omieszkałem jej o tym powiedzieć. Podziękowała gorącym pocałunkiem. Popijaliśmy aperitif czekając, aż kurczak na rożnie dojdzie, prowadząc przy tym niewinną konwersację. Taki zawsze obowiązywał układ, że na szybko spraw ważnych nie załatwiamy. A to było bardzo ważne. Teraz zajęliśmy się jedzeniem.

Najpierw zakąski-krewetki w majonezie, koreczki śledziowe na serze z oliwką nabite na wykałaczki, ostrygi i szampan. Chrupiący okoń wprost z patelni, zupa rakowa. Kurczak z frytkami, sałatki. Na koniec zielona sałata i sery. Jako deser płonące lody, koniak i kawa. W zapadającym zmierzchu siedzieliśmy na balkonie sącząc drinki i dym. Meii preferowała mentolowe marlboro, ja, choć żółkły od tego palce i smog trzymał się straszny skręcałem druma w cieniutkich bibułkach. Meiss lubiła patrzeć jak spomiędzy palców ukazywał się zgrabny papierosik. Nic tak nie pachnie jak drum w pogodnym wieczornym powietrzu.

Potem łagodne pieszczoty pod strumieniami wody leniwe pławienie się w wannie. Moją świadomość wypełniała Meissa i było to dobre. A potem chłód jedwabiu i żar spragnionych ciał roznamiętniał nas kontrastem doznań. Wracaliśmy do źródeł uczucia i prawie czułem, jak szczelina po trzęsieniu ziemi zamyka się. Wirowaliśmy w skomplikowanym tańcu według naszej własnej choreografii. Gdzieś w międzyczasie doszedł mnie figlarny szept Meii, że wzięła na jutro wolny dzień. Było to rzucone w urywanych słowach między pocałunkami. Potem nasze ciała skleiły się i rzeźba znów była cała, jedna, niepodzielna.

Nagle, gdy oczekiwanie spełnienia stało się prawie bolesne, tuż tuż, ale jeszcze nie możliwe, bo trzeba przebyć ten krótki moment zawieszenia w mroku wypełniającym się niepostrzeżenie perłowym blaskiem, poczułem jak brzytwy paznokci tną mi skórę na plecach. Wybuchnąłem w niej, na niej, w niewyobrażalnym kosmosie jej ciała i otworzyłem oczy. Pode mną rozsypane na ciemnym jedwabiu poduszki jasne włosy zrzucone z wąskiej twarzy płomieniem dłoni o szkarłatnych paznokciach i wpatrzone we mnie rozszerzone źrenice w tęczówkach o barwie wody z górskich jeziorek.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin