Grange Jean-Christophe - Purpurowe rzeki.doc

(1311 KB) Pobierz

 

Jean-Christophe GRANGE

Purpurowe rzeki

Z francuskiego przełożyła WIKTORIA MELECH

WARSZAWA 2003

Tytuł oryginału: LES RMERES POURPRES

Copyright © Editions Albin Michel S.A. Paris 1998

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2003

Copyright © for the Polish translation by Wiktoria Melech 2003

Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

 

 

Dla Virginie

 

1

- Ga-na-mos! Wygraliśmy!

Pierre Niemans, z nadajnikiem VHF w dłoni, obserwował z góry tłum opuszczający Parq des Princes. Tysiące rozgorączkowanych głów, białych kapeluszy, jaskrawych szalików, tworzących różnobarwny i podekscytowany strumień ludzi. Eksplozja konfetti. A raczej może legion oszalałych demonów. I trzy sylaby, ciągle te same, skandowane wolno i dobitnie: „Ga-na-mos!".

Komisarz, stojąc na dachu przedszkola, które znajdowało się naprzeciw parku, kierował ruchami CRS, trzeciej i czwartej brygady republikańskiej służby bezpieczeństwa. Mężczyźni w granatowych mundurach, w czarnych kaskach, z dającymi im osłonę tarczami z poliwęglanu. Klasyczna metoda. Dwustu ludzi po obu stronach każdego wyjścia, grupa komandosów tworząca taki „parawan", żeby kibice obu drużyn nie przeszli obok siebie, nie zbliżyli się ani nawet siebie nie widzieli...

Tego wieczoru, z okazji meczu Saragossa-Arsenal, jedynego w tym roku, kiedy walczyły ze sobą w Paryżu drużyny niefran-cuskie, zmobilizowano ponad tysiąc czterystu policjantów i żandarmów. Kontrola tożsamości, rewizja osobista, żeby tylko zapanować nad czterdziestoma tysiącami kibiców, przybyłych z obu krajów. Główny komisarz policji, Pierre Niemans, był

jednym z odpowiedzialnych za tę akcję. Lubił tego rodzaju czynności, które nie należały do jego zwykłych obowiązków. Żadnego śledztwa, żadnego postępowania sądowego. Jak na wojnie.

Kibice dotarli do pierwszego poziomu - można ich było dostrzec poprzez betonową kratownicę stadionu, powyżej wejść H i G. Niemans spojrzał na zegarek. Za cztery minuty znajdą się na zewnątrz, zaczną wylewać się na ulicę. Jeżeli przerwą kordony policyjne, dojdzie do zamieszek. Niemans odetchnął głęboko. W powietrzu tego październikowego wieczoru wyczuwało się napięcie.

Minęły dwie minuty. Niemans odruchowo odwrócił się i zobaczył w głębi plac Porte-de-Saint-Cloud. Całkowicie opustoszały. Pośrodku, niczym totemiczne symbole niepokoju, wznosiły się trzy fontanny. Wzdłuż alei stały ciasno obok siebie samochody CRS. Przed nimi ludzie z kaskami przyczepionymi do pasów, z pałkami obijającymi się o uda, machali dla rozgrzewki rękami. Brygady rezerwowe.

Zgiełk wzmagał się. Tłum posuwał się między płotkami z ostro zakończonych palików. Niemans uśmiechnął się mimo woli. Tego właśnie było mu potrzeba. Tłum zakołysał się. Ponad ogólny harmider przebiły się dźwięki trąbek. Pomruk wprawiał w drżenie wszystkie fragmenty żelbetowej konstrukcji. „Ga-na-mos! Ga-na-mos!". Niemans nacisnął klawisz nadajnika i powiedział do Joachima, dowódcy kompanii: „Tu Niemans. Wychodzą. Skierujcie ich ku samochodom, na bulwar Murata, w stronę parkingów, do wyjść z metra".

Ze swojego wysokiego stanowiska ocenił sytuację: ryzyko z tej strony było minimalne. Tego wieczoru kibice hiszpańscy byli zwycięzcami i dlatego zachowywali się mniej agresywnie. Anglicy opuszczali stadion z przeciwnej strony, wyjściami A i K, przy trybunie Boulogne - trybunie dzikich zwierząt. Niemans zamierzał rzucić tam okiem, czy operacja przebiega bez zakłóceń.

Nagle, w świetle latarni, ponad tłumem przeleciała butelka.

10

Komisarz ujrzał wznoszącą się pałkę, cofające się ściśnięte szeregi, upadających na ziemię ludzi. Wrzasnął przez nadajnik: „Joachim, skurwysynu! Powstrzymaj swoich ludzi!". Rzucił się do schodów służbowych i zbiegł w pośpiechu osiem pięter w dół. Gdy wypadł na ulicę, nadbiegli już w dwu szeregach policjanci z CRS, gotowi siłą powstrzymać chuliganów. Nie-mans zagrodził drogę policjantom, zaczął machać rękoma. Wzniesione do góry pałki były zaledwie kilka metrów od jego twarzy, gdy z prawej strony wyskoczył Joachim, w kasku na głowie. Podniósł przyłbicę i rzucił mu wściekłe spojrzenie:

-  Mój Boże, Niemans, czy pan oszalał? Po cywilnemu, naraża się pan na...

Komisarz zignorował jego uwagę.

-  Co ma znaczyć ten bajzel? Niech pan powstrzyma ludzi, Joachim! Bo inaczej za trzy minuty będziemy tu mieli rozruchy.

Korpulentny, czerwony na twarzy kapitan ciężko dyszał. Jego maleńki wąsik, według mody z ubiegłego wieku, podrygiwał za każdym urywanym oddechem. W nadajniku VHF rozległ się głos: „Wezwanie do wszystkich jednostek... Wezwanie do wszystkich jednostek... Skrzyżowanie na Boulogne... Ulica Commandant-Guilbaud... Ja... Mamy problem!". Niemans spojrzał na Joachima tak, jakby to on był odpowiedzialny za cały ten chaos. Nacisnął guzik nadajnika: „Tu Niemans. Idziemy do was". Potem tonem rozkazującym polecił kapitanowi:

-  Biegnę tam. Przyślijcie jak najwięcej ludzi. I opanujcie sytuację tutaj.

Nie czekając na odpowiedź, komisarz pobiegł odszukać stażystę, który był jego kierowcą. Przemierzył plac długimi krokami, widząc, jak kelnerzy z piwiarni des Princes, w popłochu opuszczają żaluzje. W powietrzu panowała atmosfera

' strachu.

Odnalazł w końcu ciemnowłosego chłopaka w skórzanej kurtce, przytupującego dla rozgrzewki obok czarnego samochodu. Uderzając w maskę wozu, krzyknął:

-  Szybko! Skręt na Boulogne!

11

Wskoczyli do samochodu jednocześnie. Opony zadymiły, gdy gwałtownie ruszyli. Stażysta chciał skręcić w lewo od stadionu, żeby jak najszybciej dojechać do wejścia K ulicą obstawioną przez policję, ale Niemans, w przebłysku intuicji, wysapał:

- Nie, objedź dokoła. Rozjuszony tłum zagrodzi nam tu przejazd.

Samochód zawrócił gwałtownie, rozpryskując kałuże wokół armatek wodnych, gotujących się już do akcji. Przejechał pędem aleję Parc-des-Princes, między szarymi wozami służb porządkowych. Ludzie w kaskach, biegnący w tym samym kierunku, uskakiwali na bok, nie patrząc na nich. Niemans wystawił na dach koguta. Stażysta skręcił w lewo przy liceum Claude'a Bernarda i objechawszy rondo, pojechał wzdłuż muru stadionu. Za chwilę mieli minąć trybunę Auteuil.

Kiedy Niemans zobaczył pierwsze kłęby dymu, unoszące się w powietrzu, wiedział, że miał rację: zamieszanie objęło już plac de l'Europe.

Samochód przeciął białawą mgłę, roztrącając przy tym pierwsze ofiary, które uciekały co sił w nogach. Bitwa rozgorzała tuż przed trybuną prezydencką. Mężczyźni w krawatach, kobiety w odświętnych strojach biegli, potykając się, z twarzami zalanymi łzami. Część usiłowała przedostać się do bocznych ulic, inni, przeciwnie, wbiegali na powrót po schodach, do wejść na stadion.

Niemans wyskoczył z wozu. Na placu wrzała bezładna bójka. W tłumie kibiców z trudem można było rozróżnić jaskrawe stroje zwolenników drużyny angielskiej i ciemne sylwetki policjantów CRS. Niektórzy z tych ostatnich czołgali się po ziemi - niczym broczące krwią ślimaki - podczas gdy inni, stojący dalej, obawiali się użyć karabinów z gumowymi pociskami, żeby nie postrzelić rannych kolegów.

Komisarz zdjął okulary i osłonił twarz szalem. Podszedł do najbliższego policjanta i wyrwał mu pałkę, wymachując jedno-

12

cześnie swą trójkolorową legitymacją. Para osiadająca na wizjerze kasku przesłoniła osłupiałą minę chłopaka.

Pierre Niemans pobiegł w kierunku bijących się. Kibice Arsenalu walili pięściami, drągami, podkutymi obcasami, a policjanci z CRS cofali się, osłaniając leżących już na ziemi kolegów. Kłębiące się ciała, zmiażdżone twarze, rozbite o asfalt szczęki. Trzask pałek, wyginających się od silnych uderzeń.

Komisarz zanurzył się w ciżbę.

Grzmocił pięścią, walił pałką. Dorwawszy jakiegoś potężnego typa, zaczął go okładać bez opamiętania. Po żebrach, w podbrzusze, po twarzy. Niespodziewanie typ zerwał się z rykiem na nogi, unikając kolejnego kopnięcia. Dźgnął swoim drągiem w gardło napastnika. Wtedy krew uderzyła Nieman-sowi do głowy, w ustach poczuł metaliczny smak. Przestał myśleć logicznie, stracił panowanie nad sobą. Dla niego była to prawdziwa wojna.

Nagle ujrzał dziwną scenę. Sto metrów od niego jakiś mężczyzna, ubrany po cywilnemu, już^dość poturbowany, szarpał się z dwoma przytrzymującymi go chuliganami. Niemans dojrzał smugi krwi na jego twarzy i to, z jaką nienawiścią okładali go tamci dwaj. Sekundę potem zrozumiał wszystko: ranny i ci, którzy go zaatakowali, mieli na bluzach symbole rywalizujących ze sobą klubów.

Dla nich to zwykłe porachunki.

Tymczasem ofiara zdołała wymknąć się swoim napastnikom i pobiegła w boczną ulicę Nungesser-et-Coli. Napastnicy rzucili się w pogoń za uciekającym. Niemans odrzucił pałkę i ruszył w ślad za nimi.

Zaczął się pościg.

Niemans, oddychając miarowo, biegł cichą uliczką, zmniejszając dystans do prześladowców, którzy byli już blisko swojej ofiary.

Skręcili na prawo i wkrótce dotarli do pływalni Molitor, otoczonej dokoła murem. Tutaj bandziory dopadły swoją ofiarę. Kiedy Niemans dobiegł do placu Porte-Molitor, na końcu

13

peryferyjnego bulwaru, nie mógł uwierzyć własnym oczom: jeden z napastników wyciągnął maczetę.

W niebieskawym świetle ulicy komisarz dostrzegł, jak ostrze maczety tnie człowieka, który upadł na kolana, podrygując przy każdym ciosie. Napastnicy podnieśli ciało i przerzucili je ponad balustradą.

- Stać! - krzyknął komisarz, wyciągając jednocześnie rewolwer. Oparł się o jakiś samochód i trzymając oburącz kolbę, wycelował na wstrzymanym oddechu. Pierwszy strzał. Pudło. Bandzior z maczetą odwrócił się zaskoczony. Drugi strzał. Znowu pudło.

Niemans pobiegł, z bronią w dłoni przy udzie, gotów do walki. Był wściekły: bez okularów dwa razy nie trafił do celu. Wbiegł na most. Bandzior z maczetą schował się w krzaki rosnące wzdłuż bulwaru. Jego kumpel stał nieruchomo, oszołomiony. Komisarz przyłożył mu lufę do gardła, a potem pociągnął za włosy aż do słupa ze znakiem drogowym. Przykuł go jedną ręką. Dopiero wtedy spojrzał na jezdnię.

Ciało ofiary spadło na asfalt, gdzie kilka samochodów przejechało po nim, a potem zderzając się, spowodowały ogromny korek. Stłoczone rozbite auta, pogięte blachy... ponad tym wszystkim unosił się przeraźliwy dźwięk klaksonów. W świetle reflektorów Niemans zauważył, że jeden z kierowców zatoczył się przy swym wozie, zasłaniając rękami twarz.

Komisarz zwrócił wzrok w głąb bulwaru. Dostrzegł zabójcę, z kolorową opaską na ramieniu, który znikał w krzakach. Niemans ruszył jego śladem, chowając do kabury broń.

Bandzior, uciekając między drzewami, co pewien czas spoglądał w jego kierunku. Pierre Niemans nie chował się: ten człowiek powinien wiedzieć, że główny komisarz policji zamierza dobrać mu się do skóry. Niespodzianie morderca przeskoczył skarpę i zniknął. Odgłos kroków na żwirowanej alejce pozwolił Niemansowi ustalić kierunek jego ucieczki: park Auteuil.

14

Pobiegł za nim. Nocne światło odbijało się w szarych kamykach żwirowej alejki parkowej. Okrążając szklarnie, ujrzał sylwetkę wdrapującą się po murze. Rzucił się za nim i stwierdził, że znajdują się na terenie kortów Rolanda Garrosa.

Furtki pomiędzy nimi nie były zamknięte i zabójca bez trudu przebiegał z jednego kortu na drugi. Niemans otworzył furtkę i znalazł się na korcie. Przeskoczył przez siatkę. Pięćdziesiąt metrów dalej uciekinier zwolnił, najwyraźniej tracił siły. Pokonał jeszcze jedną siatkę i wbiegł na schody między ławkami. Niemans zaczął się wspinać w ślad za nim, lekko, zwinnie, był tylko trochę zadyszany. Będąc zaledwie kilka metrów od uciekającego, zobaczył cień skaczący w próżnię ze szczytu trybun.

Uciekinier właśnie przedostał się na dach jakiegoś domu i natychmiast zniknął po drugiej stronie. Komisarz cofnął się dla nabrania rozpędu i skoczył za nim. Wylądował na tarasie wysypanym żwirem. Pod nim były'trawniki, drzewa. Wokół cisza i spokój.

Ani śladu mordercy.

Stoczył się na wilgotną trawę. Istniały tylko dwie możliwości: budynek główny, z którego dachu właśnie zeskoczył, lub spora drewniana budowla w głębi ogrodu. Wyciągnął swój MR73 i oparł się o drzwi, które otworzyły się pod jego ciężarem.

Komisarz zrobił kilka kroków i zatrzymał się zaskoczony. Znalazł się w holu wyłożonym marmurem, z kamienną półokrągłą płytą, na której wyryte były słowa w nieznanym mu alfabecie. W ciemności widniała pozłacana balustrada schodów prowadzących na wyższe piętra. Z cienia wyłaniały się weluro-we obicia, cesarska czerwień, połyskujące wazy... Niemans domyślił się, że wtargnął do ambasady któregoś z krajów azjatyckich.

Nagle rozległ się jakiś hałas na zewnątrz. Morderca był w innym budynku. Komisarz przeciął park, depcząc trawniki, i dotarł do budynku z drewnianym dachem. I tym razem drzwi otworzyły się bez trudu. Niczym cień wśliznął się do mrocznego wnętrza. Była to stajnia, podzielona na boksy z ażurowymi

15

ściankami, gdzie stały małe koniki z krótko przystrzyżonymi grzywami.

Koniki drżały. Migotała słoma. Pierre Niemans ruszył do przodu z bronią w ręku. Minął jeden boks, drugi, trzeci... Jakiś głuchy dźwięk z prawej strony. Odwrócił się. To tylko stuk kopyta. Krzyk. Znowu obrót. Za późno. Błysk ostrza. Niemans uskoczył w ostatnim momencie. Maczeta musnęła go po ramieniu i wbiła się w zad konia. Koń gwałtownie wierzgnął i żelazna podkowa rąbnęła bandytę w twarz. Komisarz wykorzystał tę chwilę, rzucił się na mordercę i zaczął okładać go kolbą rewolweru.

Bił go i bił... gdy wreszcie przerwał, spojrzał na krwawiącą twarz swojej ofiary. Z poranionych policzków sterczały kości. Gałka oczna zwisała na kilku włóknach. Morderca nie ruszał się, na głowie wciąż miał kapelusz w barwach Arsenalu. Niemans ponownie chwycił rewolwer i trzymając oburącz zakrwawioną kolbę, włożył mu lufę do ust. Odciągnął kurek i zamknął oczy. Już miał strzelić, gdy rozległ się przenikliwy dzwonek.

To odezwał się w jego kieszeni telefon komórkowy.

Trzy godziny później, w nowej dzielnicy Nanterre-Prefecture, w budynku Komendy Głównej Policji ostre światło padało na biurko Antoine'a Rheimsa siedzącego w cieniu. Naprzeciw niego, również poza kręgiem światła, widoczna była wysoka sylwetka Pierre'a Niemansa, który właśnie przedstawił zwięzły raport na temat pościgu w Boulogne.

-  Co z tym człowiekiem? - zapytał sceptycznym tonem Rheims.

-  Z Anglikiem? Jest w stanie śpiączki. Ma liczne złamania na twarzy. Zadzwoniłem do szpitala Hótel-Dieu: zamierzają zrobić mu przeszczep skóry.

-  A ofiara?

-  Rozjechany przez samochody na przedmieściu Porte Molitor.

-  Mój Boże! Co się tam właściwie stało?

-  Porachunki między angielskimi chuliganami. Wśród kibiców Arsenalu byli kibice Chelsea. Korzystając z zamętu, pobili się między sobą. Jeden z nich użył maczety.

Rheims pokiwał głową z niedowierzaniem. Po chwili ciszy zapytał ponownie:

-  A ten twój? Jesteś pewien, że to uderzenie kopytem doprowadziło go do tego stanu?

17

Niemans nie odpowiedział i odwrócił się do okna. W białym blasku księżyca, po fasadach sąsiednich budynków przesuwały się fantazyjne cienie, ponad ciemnozielonymi wzgórzami parku Nanterre przepływały obłoki.

-  Nie rozumiem cię, Pierre.  - Odezwał się znowu Rheims. - Po co wdajesz się w takie historie? Pilnowanie stadionu!

Niemans nadal milczał.

-  To nie na twoje lata - podjął Rheims. - Ani nie wchodzi w zakres twoich obowiązków. Nasza umowa była jasna: żadnej pracy w terenie, żadnej więcej przemocy...

Niemans odwrócił się do swego przełożonego.

-  Przejdźmy do rzeczy, Antoine - rzekł. - Dlaczego wezwałeś mnie tutaj w środku nocy? Kiedy do mnie dzwoniłeś, nie mogłeś wiedzieć, co się dzieje w parku. A więc, o co chodzi?

Pozostający w cieniu Rheims ani drgnął. Szerokie ramiona, siwe kręcone włosy, twarz jak z kamienia. Komisarz wydziału kierował od kilku lat Centralnym Biurem do spraw Zwalczania Handlu Ludźmi - OCRTEH - skomplikowana nazwa na określenie po prostu brygady obyczajowej. Niemans poznał Rheimsa znacznie wcześniej, zanim osiadł on na tym spokojnym stanowisku rządowym, spotkali się, kiedy obaj jako zwykłe gliny patrolowali ulice w słońcu i w deszczu, szybcy i skuteczni. Niemans pochylił krótko ostrzyżoną głowę i powtórzył:

-  O co chodzi? Rheims westchnął

-  Chodzi o morderstwo.

-  W Paryżu?

-  Nie, w Guernon. W departamencie Isere, niedaleko Gre-noble. Miasteczko uniwersyteckie.

Niemans przysunął krzesło i usiadł, zwrócony twarzą do przełożonego.

-  Zamieniam się w słuch.

-  Ciało znaleziono wczoraj po południu. Zawieszone mię-

18

dzy skałami, nad rzeką, która płynie obok kampusu. Wszystko wskazuje na to, że zbrodnię popełnił psychopata.

-  Co wiesz o ciele? Czy to kobieta?

-  Nie. Mężczyzna. Młody. Chyba bibliotekarz. Ciało było nagie. Nosiło ślady tortur: rany cięte, szarpane, oparzenia... wspominano też o uduszeniu.

Niemans oparł łokcie o biurko. Obracał w rękach popielniczkę.

-  Dlaczego mi to wszystko mówisz?

-  Bo mam zamiar cię tam wysłać.

-  Co takiego? Przecież policja z Grenoble zatrzyma zbrodniarza w ciągu tygodnia i...

-  Pierre, nie udawaj idioty. Dobrze wiesz, że to nie takie proste. Takie sprawy nigdy nie są proste. Rozmawiałem z sędzią. Chce specjalisty.

-  Specjalisty od czego?

-  Od zabójstw. I obyczajówki. Podejrzewa motyw seksualny. W każdym razie coś w tym rodzaju.

Niemans wychylił się do światła i poczuł ciepło lampy halogenowej.

-  Antoine, nie» mówisz mi wszystkiego.

-  Sędzią jest Bernard Terpentes. Mój stary kumpel. Obaj pochodzimy z Pirenejów. Ta sprawa go niepokoi, kapujesz? Chce załatwić ją jak najszybciej. I uniknąć plotek, mediów, wszystkich tych głupot. Za kilka tygodni zaczynają się zajęcia na uniwersytecie, trzeba zamknąć dochodzenie przed tym terminem. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.

Niemans wstał i podszedł ponownie do okna. Popatrzył na latarnie, na ciemny park. Czuł jeszcze w skroniach napięcie ostatnich godzin: uderzenia maczetą, przedmieście, pościg przez korty Rolanda Garrosa. Uświadomił sobie po raz setny, że telefon od Rheimsa uchronił go przed zabiciem człowieka. Pomyślał o napadach niekontrolowanej agresji, które odbierały mu świadomość, poczucie czasu i miejsca, do takiego stopnia, że zdolny byłby popełnić zbrodnię.

19

-  Więc jak? - spytał Rheims.

Niemans odwrócił się i oparty o framugę okna odrzekł:

-  Mija już czwarty rok, odkąd nie prowadzę tego rodzaju spraw. Dlaczego właśnie mnie to proponujesz?

-  Potrzebny mi człowiek doświadczony. Wiesz, że ci z centrali mogą wysłać swoich ludzi w każde miejsce we Francji. - W mroku było słychać, jak bębni palcami o blat biurka. - Korzystam więc ze swojej niewielkiej władzy.

-  Wyciągasz asa z kieszeni?

-  Wyciągam asa z kieszeni. Dla ciebie to wycieczka. Dla mnie przysługa, którą oddam staremu przyjacielowi. Przynajmniej nikogo w tym czasie nie pobijesz.

Rheims wyjął kartki z faksu, który połyskiwał na jego biurku.

-  Pierwsze wnioski żandarmów. Bierzesz czy nie? Niemans podszedł do biurka i wyciągnął rękę po ciepłe

jeszcze kartki.

-  Zadzwonię do ciebie. Po wiadomości ze szpitala Hótel--Dieu.

Niemans opuścił wkrótce ulicę Trois-Fontanot i udał się do swojego mieszkania na ulicy La-Bruyere, w dziewiątej dzielnicy. Był to duży apartament, niemal pusty, z woskowanym parkietem. Wziął prysznic, opatrzył rany - a raczej zadrapania - i popatrzył na swe odbicie w lustrze. Krótko ostrzyżone włosy, połyskujące siwizną, okrągłe szkła okularów w metalowej oprawce. Uśmiechnął się do siebie. Nie chciałby spotkać na pustej ulicy kogoś z taką gębą.

Wrzucił trochę ubrań do sportowej torby, między koszule wsunął remingtona kaliber 12 oraz pudełko naboi i magazynek do swojego manhurina. Potem wziął pokrowiec i włożył do niego dwa garnitury wraz z kilkoma krawatami o fantazyjnych deseniach.

Po drodze Niemans zatrzymał się przed otwartym całą noc McDonaldem na bulwarze Clichy. Połknął w pośpiechu dwa

20

royal cheese, nie spuszczając wzroku z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Była trzecia nad ranem. W brudnej, słabo oświetlonej migającymi neonami salce kręcili się zwykli bywalcy. Murzyni w zbyt obszernych łachach. Prostytutki z warkoczykami w stylu jamajskim. Narkomani, bezdomni, pijacy. Wszyscy oni należeli do świata, w którym sam kiedyś przebywał - świata ulicy. Niemans porzucił go dla pracy w biurze, dobrze płatnej i budzącej szacunek. Dla każdego innego gliny wejście do urzędów centralnych było awansem. Dla niego oznaczało zepchnięcie w kąt - wprawdzie pozłacany, ale on czuł się tym upokorzony... Spojrzał jeszcze raz na otaczające go szare istoty. Były to zjawy z jego lasu, który kiedyś przemierzał niczym myśliwy.

Niemans jechał bez zatrzymywania, na długich światłach, nie zważając na radary ani na ograniczenia szybkości. O ósmej rano skręcił na autostradę prowadzącą do Grenoble. Przejechał przez Saint-Martin-d'Heres, Saint-Martin-d'Uriage i na wysokości podnóża Grand Pic de Belledonne skręcił na Grenoble. Wzdłuż krętej drogi przesuwały się na przemian lasy iglaste i tereny przemysłowe. Jak zwykle na prowincji przyroda mimo swego piękna nie była w stanie zamaskować wrażenia ogólnej brzydoty.

Komisarz minął pierwsze znaki wskazujące kierunek do miasteczka uniwersyteckiego. W oddali, w zamglonym świetle pochmurnego poranka, rysowały się wysokie szczyty gór. Na kolejnym zakręcie dostrzegł leżące w dolinie miasteczko: betonowe bryły wysokich nowoczesnych budynków, otoczone długimi trawnikami. Niemans pomyślał, że przypomina to ośrodek sanatoryjny, który dzięki swym rozmiarom mógłby uchodzić za normalne miasto.

Zjechał z drogi krajowej i skierował się ku dolinie. Po zachodniej stronie szosy zobaczył płynące w dole rzeki, które się ze sobą splatały, srebrzyście połyskując wśród ciemnych górskich zboczy. Niemans zwolnił: wstrząsnął nim dreszcz na widok lodowatych strumieni wody spływających z góry, które

21

pieniąc się, znikały w zaroślach, żeby za moment znowu się pojawić z głośnym szumem, białe od piany.

Postanowił zboczyć trochę z drogi. Skręcił, przejechał pod sklepieniem modrzewi i sosen, skropionych poranną rosą. Po chwili znalazł się na długiej polanie, okolonej wysokim czarnym murem skalnym.

Zatrzymał się. Wysiadł z samochodu i wyjął lornetkę. Obejrzał uważnie okolicę: stracił z oczu rzekę, ale szybko się zorientował, że strumień, dosięgnąwszy dna doliny, przepływał tuż za skalną ścianą. Mógł go nawet dostrzec w przerwach między kamieniami.

Nagle zauważył inny szczegół i nastawił ostrzej lornetkę. Nie, nie mylił się. Wrócił do samochodu, ruszył z rykiem silnika w stronę rzeczki. W jednym z uskoków skalnych znalazł fluorescencyjną żółtą taśmę, jakiej używała żandarmeria państwowa, z napisem:

PRZEJŚCIE WZBRONIONE.

Niemans zjechał po skalnym zboczu niżej, gdzie widać było krętą wąską ścieżkę. Wkrótce musiał się zatrzymać. Wysiadł z wozu, przeszedł pod taśmą i dotarł do rzeki.

Nurt rzeki hamowała tu naturalna przeszkoda. Potok, który, jak oczekiwał Niemans, powinien kipieć wzburzoną pianą, rozlał się, tworząc małe jeziorko o przezroczystej, spokojnej tafli. Jak twarz, z której zniknęły wszelkie objawy gniewu. Daleko na prawo rzeka kontynuowała swój bieg i zapewne przepływała przez miasto, którego szarawe kontury widniały poniżej.

Niemans nagle się zatrzymał. Na lewo od niego jakiś człowiek przykucnął nad wodą. Komisarz odruchowo sięgnął do kabury. Trącił przy tym kajdanki, które cicho brzęknęły. Tamten odwrócił się i uśmiechnął do niego.

-  Co pan tu robi? - zapytał ostro Niemans. Nieznajomy uśmiechnął się ponownie bez słowa i podniósł

się, otrzepując ręce. Był to młody mężczyzna o szczupłej twarzy i rzadkich blond włosach. W zamszowej bluzie i spodniach z kantami.

-  A pan? - odpowiedział zuchwałym pytaniem. Jego bezczelność rozbroiła Niemansa.

-  Jestem policjantem - odparł szorstko. - Nie zauważył pan taśmy? Mam nadzieję, że ma pan jakieś wytłumaczenie...

23

-  Eric Joisneau, policja z Grenoble. Przyjechałem, żeby zbadać teren. Trzej moi koledzy dotrą tu w ciągu dnia.

Niemans stanął obok niego na wąskim brzegu.

-  Gdzie są pańscy ludzie? - zapytał.

-  Dałem im pół godziny na śniadanie. - Wzruszył ramionami beztrosko. - Chciałem popracować tu w spokoju... panie komisarzu Niemans.

Niemans drgnął zaskoczony. Młody człowiek podjął pewnym siebie tonem:

-  Rozpoznałem pana od razu. Pierre Niemans. Sławny łowca morderców i dilerów narkotyków. Sławny we wszystkim, czego się tylko tknie...

-  Czy wszyscy inspektorzy są teraz tacy bezczelni? Joisneau skłonił się z ironiczną miną.

-  Proszę mi wybaczyć, komisarzu. Próbuję tylko odbrązo-wić idola. Jest pan gwiazdą, supergliną, który śni się wszystkim młodym inspektorom. Przyjechał pan tu z powodu morderstwa?

-  A jak myślisz?

Młody policjant skłonił się ponownie.

-  To będzie zaszczyt pracować u pańskiego boku. Niemans spojrzał pod nogi, na lśniącą powierzchnię gładkiej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin