5. Expecto Patronum - Toroj.doc

(145 KB) Pobierz
Trick or treat, czyli Halloween Severusa Snape'a

Expecto Patronum — czyli jasna strona duszy

(Slytherinada 5, Toroj)

 

 

 

Severus Snape zmierzał w kierunku zamku, wlokąc się przez strefę antyaportacyjną na miękkich nogach. Wiedział doskonale, że zatacza się jak pijany. Niestety, nie był w stanie nic na to poradzić. Połowa jego mięśni zrobiła sobie urlop i udawała, że nie istnieje, druga połowa natomiast protestowała dziko przeciw takiemu wykorzystywaniu. Snape miał bardzo niekomfortowe wrażenie, że znajduje się wewnątrz jakiejś zepsutej maszynerii.

Wreszcie dotarł do bocznej bramy Hogwartu. Klamka w kształcie dziczej głowy spojrzała na niego zbieżnym zezem i wychrząkała:

— Pooowiii-kwiii-eec przyjacieeelu i wejdź. Chrrchromk.

Flitwick, ustalający hasła, był wielbicielem mugolskiej literatury.

Severus oparł się o wrota, walcząc z migreną.

— Chochliki — mruknął.

— Prrrooosię — odrzekła uprzejmie klamka, po czym drzwi otworzyły się gwałtownie. Snape omal nie wleciał do środka głową naprzód. W ostatniej chwili uchwycił się futryny. Poltergeist Irytek, unoszący się pośrodku korytarza, zaniósł się diabelskim chichotem i zaśpiewał fałszywie:

— Urżnął się Snappy, niebożę,
Na nóżkach ustać nie może.
W Świńskim Łbie się piło,
A teraz mu niemiło...!

— Zamknij się, Iryt! — warknął słabo Snape, przyciskając palce do obolałej skroni. Śpiew poltergeista przypominał wycie szyszymory chorej na wątrobę. Na szczęście było już około trzeciej w nocy, więc te popisy mogły zwabić co najwyżej duchy, zabłąkane skrzaty lub koty (sztuk jedna). Z podłogi wyłoniła się głowa Krwawego Barona. Duch Slytherinu obrzucił Mistrza Eliksirów uważnym spojrzeniem, po czym majestatycznie wywindował się do góry, znikając w suficie. Irytek błyskawicznie zredukował się do postaci czerwonej piłki i zrejterował, odbijając się od podłogi, na której zostawały plamy ektoplazmy.

Kwatery nauczycielskie oczywiście posiadały własne niewielkie łazienki, ale Severus potrzebował czegoś więcej niż prysznic, więc powlókł się na pierwsze piętro, przeklinając w duchu rozkład zamku i brak windy.

Łazienka dla męskiej części ciała pedagogicznego była elegancko urządzona w stylu pseudogreckim. Po ścianach pełzały mozaikowe ośmiornice i rozgwiazdy. Krany miały kształt delfinów, a spory basen wpuszczony w podłogę pysznił się szafirowymi kafelkami. Napełnił się dość szybko. Severus ściągnął z siebie przepocone ubranie, rozrzucając je niedbale po podłodze, po czym z głębokim westchnieniem ulgi zanurzył się w gorącej wodzie. A raczej niemalże do niej wpadł. Jego obolałe mięśnie nareszcie zaczęły się rozluźniać. Wstrzymując oddech, zanurzył także skołataną głowę. Nad nim kołysała się lekko lustrzana powierzchnia wody, oświetlona łagodnym, żółtawym światłem lamp. Unosił się bezwładnie w wodzie, czując jak cierpienie powoli odchodzi. Ogarniał go spokój, wręcz błogostan... Świetlisty obłok brał mężczyznę w łagodne objęcia. Przed oczami tańczyły mu srebrne pęcherzyki...

Został wyrwany z tego stanu półsnu bardzo gwałtownie. Coś chwyciło go za włosy i mocno szarpnęło do góry. Mistrz Eliksirów ocknął się nad powierzchnią wody, prychając i plując. Ktoś mocno poklepał go po policzku.

— Drogi chłopcze, jak koniecznie chcesz się utopić, to zrób to, jak mnie już nie będzie na świecie. Ogromnie nie lubię znajomych pogrzebów. — Głos niewątpliwie należał do Albusa Dumbledore'a. (Nie wspominając o tym, że tylko on mówił do Snape'a „chłopcze”.)

Stary czarodziej w purpurowym szlafroku klęczał na brzegu wielkiej wanny.

— Baron zawiadomił mnie, że wróciłeś. Ciężko było..? — Ostatnie słowa zabrzmiały raczej jak stwierdzenie, niż pytanie. Dumbledore wyżął zamoczoną brodę.

— Mhm — potwierdził Severus ponuro, opierając głowę na krawędzi basenu. — Bydlak szalał, bo nie udał się ten atak na placówkę Ministerstwa w Lyonie. Rozdawał Cruciatusy jak cukierki w Halloween.

Dumbledore parsknął króciutkim śmieszkiem, ale natychmiast spoważniał.

— Wybacz Sev, ale wciąż nie mogę zapomnieć o twoich ulepszonych kremówkach. Ile dostałeś?

— Trzy... Łeb mi pęka.

Dumbledore pokiwał ze zrozumieniem siwą głową, wyciągnął z kieszeni buteleczkę z eliksirem przeciwbólowym oraz filiżankę, po czym troskliwie napoił młodszego kolegę lekarstwem.

— Przysłać Poppy? Mogłaby zrobić ci masaż.

— Nie! — jęknął Severus. — Zobaczy mnie nagiego dopiero po mojej śmierci. A i tego nie gwarantuję.

— Przyniosłem ci piżamę — przypomniał sobie Dumbledore, sięgając po zawiniątko, leżące na ławce.

Snape spojrzał i z wrażenia nieco się podtopił. Piżama była z błękitnej satyny, a na kieszeni miała naszytego białego króliczka.

— To...nie...moja... — wykaszlał, odgarniając mokre włosy z oczu.

— Właśnie miałem wrażenie, że to nie twój kolor — rzekł dyrektor ugodowo. — Ale naszywka z pralni się zgadza: S. Snape. Z pewnością to taki niewinny uczniowski dowcip. Ciekawe, czyj?

— Jak znam życie, to WW.

— Wuwu?

— Skrót od Weasley & Weasley.

— Reducto! — rozkazał Dumbledore, dźgając różdżką królika, który błyskawicznie się ulotnił; po czym tak długo powtarzał zaklęcie Dunkel, aż cała piżama ściemniała do barwy niebiesko-kobaltowej.

— Przedtem była popielata — mruknął Snape. — Ale może być. Po tych... innych problemach, te szkolne wydają się miłym odprężeniem.

 

***

 

Nie, Severus nie był sentymentalny. Był natomiast pamiętliwy i wredny, a podejrzliwość pielęgnował w sobie jak cnotę (nie bez racji). Bynajmniej nie sentymentalizm zaprowadził go do dormitorium Slytherinu, w płaszczu narzuconym na piżamę.

W chłopięcych sypialniach jak zwykle panował nieład: na podłodze pojedyncze skarpetki i opakowania po czekoladowych żabach. Severus oglądał swoich podopiecznych w widmowym świetle różdżki. Malfoy przewracał się niespokojnie we śnie. Ciekawe, jak by zareagował, dowiedziawszy się, że Uśmiechnięty Morderca znów zabił tej nocy? Czy wiedział? Czy zdawał sobie sprawę, czym tak naprawdę zajmuje się jego ojciec?

W sypialni najstarszych Snape zdjął podręcznik transmutacji z twarzy Marcusa Flinta, którego zmorzył sen podczas wkuwania do egzaminu semestralnego.

U pierwszaków posłyszał chlipanie w poduszkę — urwało się natychmiast, gdy Severus stanął w progu. Nieomylnie podszedł do właściwego łóżka i uchylił kołdry.

— Boli cię coś? Głowa? Brzuch?

— Nnie... — wyszeptał chłopiec, skręcając się jak robak, którego wyciągnięto spod kamienia.

— To się przestań mazgaić — mruknął nauczyciel, narzucając mu z powrotem kołdrę na głowę.

Severus nie miał zamiaru roztkliwiać się nad stęsknionymi za domem malcami. To była rola Poppy.

W sypialni dziewczynek cisza, spokojne oddechy. Lestrange znów odkryta. Czy to całe Fogbell leżało przy kole polarnym? Snape ostrożnie przykrył małą, starając się przypadkiem jej nie dotknąć.

Do piątoklasistek wetknął tylko głowę przez uchylone drzwi: aura wczesnej kobiecości, wszędzie pełno ciuchów i zapach kosmetyków, nic ponad normę. Prócz mugolskiego plakatu na ścianie przy łóżku Alexy Toran. Spoglądał z niego blondas o typie urody Malfoya seniora, w czarnym uniformie ze srebrnymi błyskawicami na kołnierzu. Pod spodem biegł napis gotykiem: „SS schaut auf dich”*. Snape nie wiedział, co ma ten mugol wspólnego z jego inicjałami, ale nie podobało mu się to i postanowił poważnie porozmawiać z właścicielką.

Klamki siódmoklasistek nawet nie dotknął, tylko przycisnął ucho do drzwi. W środku słychać było szepty i przyciszone chichoty. Zapukał trzy razy, drewno zadudniło echem niczym wieko trumny, a hałasy wewnątrz umilkły jak ucięte nożem.

„Może nie zawsze schaut, ale hört na pewno”, pomyślał Severus, kończąc obchód i kierując się do własnej kwatery.

 

* SS schaut auf dich (niem.) — SS patrzy na ciebie. Hört — słucha

 

***

 

— Nie — powiedział Severus, a potem powtórzył kilkakrotnie, coraz bardziej stanowczo: — Nie, nie, nie! Nic z tego.

Dumbledore popatrzył na niego ze spokojem ponad półksiężycowatymi szkłami okularów.

— Słyszałem cię wystarczająco dobrze za pierwszym razem, Severusie.

— Czy pan uważa, że ja jeszcze za mało się udzielam? — denerwował się młodszy mężczyzna.

— Nie uważam, ale sam rozumiesz... są pewne priorytety — odrzekł dyrektor. — Jeśli jesteś niezadowolony z warunków umowy, możemy ją zmienić w każdym momencie.

Snape przygarbił się nieznacznie.

— Jestem zadowolony, nie mam innego wyjścia. Ale to nie fair. Dlaczego akurat ja? — mruknął.

— Właściwie mógłbym wydelegować Minervę — zastanowił się głośno Dumbledore. — Jest w świetnej formie, z pewnością sobie poradzi.

Snape wyrzucił obie ręce w górę, w geście poddania.

— Wygrał pan! — rzekł z goryczą. — Nikt nie będzie mnie wymieniał na aktywną sześćdziesięciolatkę. Wypraszam sobie. Ale potem uduszę tę smarkulę! — Tu po raz kolejny skierował wzrok na trzymany w ręku kawałek pergaminu, odczytując dziecinne, krągłe pismo:

„Drogi panie ministrze, nazywam się Sirith Herma Lestrange i chodzę do pierwszej klasy w Hogwarcie. Mój tata siedzi w Azkabanie i nie widziałam go już rok. Bardzo za nim tęsknię a on nie pisze listów i ciągle o nim myślę. Bardzo chcę zobaczyć mojego tatę bo mama nie żyje i mam tylko jego. Bardzo pana proszę żeby się pan zgodził żebym go odwiedziła. Tata nazywa się Bernard Lestrange i to nieprawda że kogoś chciał zabić. Bardzo go kocham. Pozostaję z szacunkiem Sirith Herma Lestrange.”

Pod spodem widniał nabazgrany dopisek: „Akceptuję. K. Knot”

Severus sapnął z irytacją.

— Jakim cudem ten smętny kretyn się na to zgodził?

Dumbledore podsunął mu świeżutki numer „Proroka Codziennego”.

— Artykuł na drugiej stronie, pod tytułem „Sieroty Azkabanu”. Wysłała list do ministerstwa, a jednocześnie kopię do Proroka. To dziecko jest kute na cztery nogi.

— Niech pan ją zwerbuje do Zakonu — zaproponował Severus zgryźliwie. — Będzie cennym nabytkiem, pod warunkiem, że pozbędzie się alergii na przecinki.

— Mam nadzieję, że wojna nie potrwa aż tak długo, bym musiał to robić — odparł Dumbledore.

Artykuł był krótki, za to ociekał łzawą słodyczą, a kończył się dramatycznym apelem, by pozwolono rodzinom kontaktować się z więźniami, zwłaszcza tymi, których nie skazano za zabójstwa. Przedrukowano też liścik zdesperowanej dziewczynki.

— Nie uduszę jej — zdecydował wreszcie Snape ponuro, składając gazetę. — Wypatroszę, posypię solą, uwędzę, wypcham i postawię w gabinecie ku przestrodze innych gagatków.

— Miło mieć jakieś hobby — posumował jego przełożony, sięgając do pudełka z landrynkami. — Dropsa? Jak widzisz, nasz kochany Korneliusz nie miał innego wyjścia, gdyż zostałby okrzyknięty potworem bez serca na forum publicznym. Na dodatek Bernard Lestrange rzeczywiście nikogo nie zabił. Przypadkowy zapłon różdżki, w wyniku którego na jednego z klientów spadł żyrandol. Przeżył. Klient, nie żyrandol. Był to najgłupszy i najbardziej pechowy napad na bank w tej połowie stulecia.

— A nie w całym stuleciu?

— Nie. Podobno niejaki Deburgeau w latach trzydziestych podczas rabunku zażądał pokwitowania dla żony. Zgarnęli go, kiedy kasjer wypełniał druczek.

— Zawsze uważałem, że żabojady mają coś z głową — mruknął Snape pogardliwie. — Czy może mi pan wyjaśnić, co ja właściwie mam robić w Azkabanie, prócz eskortowania tej obrzydliwej dziewuchy? I dlaczego to musi być koniecznie, jak pan mówi, ktoś silny i doświadczony?

— Dlatego, że ten ktoś nieoficjalnie powinien porozmawiać z dementorami — wyjaśnił Dumbledore.

Severus z bladego zrobił się zielonkawy, jak serwatka. Nieco drżącymi rękami poklepał się po kieszeniach i wyciągnął pomiętą paczkę papierosów. Przypalił jednego, po czym zaciągnął się aż do dna płuc i zaniósł kaszlem. Dumbledore obserwował go przez chwilę w milczeniu, na jego twarzy malował się smutek.

— Umrzesz w końcu na raka oskrzeli.

— Chciał... bym. Obie... cujesz? — wykrztusił Severus.

— Voldemort wrócił, a wśród dementorów panuje poruszenie. — Dumbledore znów podjął temat. — Niewątpliwie już się z nimi skontaktował. Jestem pewien, że zechcą się do niego przyłączyć, być może atakując naszych. A że nie jesteśmy w stanie wyciągnąć na ten temat niczego od panów w maskach, więc należy spróbować z drugiej strony. Dementorzy na razie słuchają rozkazów urzędników ministerstwa, ale mówić będą z tym, kto nosi... hm... znak, Severusie. I lepiej żeby to był ktoś biegły w oklumencji.

— Zastanawiam się, czy te kreatury w ogóle potrafią mówić.

— Potrafią, to w końcu nie zwierzęta, a ćwierćdemony. Dwa razy w życiu słyszałem głos dementora. Nie było to przyjemne doświadczenie.

— I ja mam tam iść z dzieckiem??

— Kiedy mała Lestrange będzie rozmawiać z ojcem, ty będziesz miał około pół godziny na załatwienie sprawy. Los sam nam zesłał wiarygodny pretekst. Nikt nie będzie się zastanawiał, co robisz w tym ponurym miejscu.

— Prócz mnie samego — mruknął Snape, przypalając nowego papierosa od poprzedniego. Dumbledore dyskretnym machnięciem różdżki oczyścił powietrze z dymu. — Najbliższa sobota, tak?

Dyrektor skinął głową. Severus pożegnał się i wyszedł, odprowadzany zatroskanym spojrzeniem.

— Tak mi przykro, chłopcze — szepnął stary czarodziej, kiedy za Mistrzem Eliksirów już zamknęły się drzwi.

 

***

 

Po raz pierwszy w życiu Snape żałował, że w sobotę rano jego znak zachowywał się spokojnie. Wezwanie od Bydlaka automatycznie zwolniłoby go z wizyty w Azkabanie — miejsca, którego miał nadzieję nie oglądać już nigdy. Groźby Bydlaka, oglądanie egzekucji i wysłuchiwanie zamaskowanych mężczyzn, którzy chełpili się nowymi morderstwami — wielki Merlinie, zachowywali się jak wynaturzony klub graczy w polo! — to wszystko było potworne, ale jednak odrobinę lepsze, niż zetknięcie się z pożeraczami dusz.

Wokół Hogwartu ustanowiono strefę antyaportacyjną, więc oboje z Lestrange musieli skorzystać z zewnętrznej sieci Fiuu w Hogsmeade, a to z kolei oznaczało półgodzinny spacer. Styczniowe niebo zasnute było stalowo siwymi chmurami, z których lekko prószył trocinowaty śnieżek. Na szczęście drogę obłożono zaklęciami meteorologicznymi, więc szło się łatwo. Lestrange, wystrojona w swój gwiazdkowy prezent, maszerowała dziarsko, podskakując nawet od czasu do czasu.

— No i z czego się tak cieszy? — burknął Snape pod nosem.

— Przecież zobaczę tatę, no nie ?! — odpowiedziała natychmiast, zadowolona, że nauczyciel w końcu się odezwał.

— Nie wiadomo, czy cię w ogóle pozna — odparł sucho. — Azkaban zmienia ludzi.

— Dlaczego nie miałby mnie poznać? — zdziwiła się nieco.

Severus spochmurniał jeszcze bardziej. Wściekał się na smarkulę, która wpakowała go w tę kabałę, a jednocześnie lekko ugryzło go sumienie, że niepotrzebnie był okrutny. Mała sama się przekona... Z drugiej strony, jej wyśmienity humor działał mu na nerwy i zdawał się być wyjątkowo nie na miejscu.

 

***

 

Sever był strasznie wkurzony — to widać. Nawet nie odpowiedział, kiedy Sirith powiedziała „dzień dobry”. A przez prawie całą drogę do Hogsmeade milczał, gapiąc się w ziemię. Między rondem kapelusza a wysoko postawionym kołnierzem peleryny widać mu było tylko nos, oczy i kawałek czoła, z głęboką zmarszczką między brwiami. Garbił się, przypominając Siri sępa, który zjadł coś bardzo nieświeżego. A kiedy w końcu otworzył usta, to tylko po to, by powiedzieć coś nieprzyjemnego. Jednak nie zdołał jej zepsuć humoru. Dlaczego tata miałby jej nie poznać? Przecież nie urosła aż tak bardzo przez ten rok i nawet okulary ma ciągle te same. W kieszeni Siri niosła paczkę z ciastkami, wyproszonymi w kuchni, a w sercu radość i nadzieję, oraz wdzięczność dla Alexy i Janusa, którzy podsunęli jej pomysł z „Prorokiem”.

Właściwa podróż zaczęła się w urzędzie pocztowym, gdzie weszli w zielone, ryczące płomienie publicznego kominka, w którym ciągle palił się magiczny ogień, a wokoło porozstawiane były pułapki na popiełki.*

— Dribbane! — wykrzyknął Sever, wciągając ją ze sobą w ogień. Świat zawirował i już po chwili znaleźli się w jakimś dużym pomieszczeniu z wieloma kominkami, zatłoczonym jak mugolski dworzec. Słychać było ryk zielonych płomieni i okrzyki, wywołujące docelowe stacje. Sever natychmiast pociągnął Sirith do kominka wielkiego jak osobny pokoik. Zdążyła tylko zobaczyć na gzymsie ozdobny napis: EDYNBURG. Następna stacja — jeszcze większa i bardziej zatłoczona. Sirith złapała nauczyciela za połę płaszcza, by się przypadkiem nie zgubić.

— Posterunek aurorski numer sto dwadzieścia osiem! — usłyszała nad głową i znów spowił ich lśniący, szmaragdowy wir.

Z gwarnego Edynburga przeszli raptownie do ponurej ciszy szarego pokoju w... gdzieś tam. Siri nie wiedziała dokładnie, gdzie leży Azkaban. Określenie „twierdza na wyspie” było mało precyzyjne.

W ponurym pomieszczeniu siedziało dwóch aurorów w czarno-popielatych uniformach.

— Cel wizyty? — spytał sucho jeden z nich.

— Minister pozwolił mi odwiedzić tatę w więzieniu! — wybuchnęła dziewczynka z podnieceniem, zanim Snape zdążył otworzyć usta. Auror uniósł brwi, po czym puknął palcem w osobliwy przyrząd, wyglądający jak wielki, szklany bąk. Sirith rozpoznała duży fałszoskop — jej ojciec używał podobnego, gdy trzeba było załatwić jakieś sprawy z „gorącym” towarem.

— Nazwiska proszę.

— Snape i Lestrange. Tu jest zezwolenie. — Sever podał dokument.

Urzędnik spojrzał na papier, na którym widniała pieczęć ministerialna, po czym wygrzebał z szuflady kolejny szklany drobiazg: tym razem dość gruby krążek.

— A pan to kto? — upewnił się jeszcze.

— Eskorta. Nie uważacie chyba, że dziecko ma tam iść samo? — odparł Sever chłodno.

Tymczasem drugi auror, sprawdziwszy coś w grubej książce, nakreślił jakiś znak nad szkiełkiem, po czym dotknął go różdżką, mówiąc:

— Kamcesta. Bernard Lestrange, cela numer dziewięćdziesiąt trzy.

Sirith z zainteresowaniem śledziła te machinacje. Lubiła uczyć się pożytecznych rzeczy. Kto wie, czy w życiu nie przyda się kiedyś mugolski wytrych albo jakieś niby głupie zaklęcie?

— Niebieski kolor pokazuje dobrą drogę, a czerwony ostrzega — wyjaśnił auror, popychając krążek w stronę gości. — Umie pan wytworzyć patronusa?

— Tak — mruknął Sever, a szklany bąk w tym momencie zabuczał krótko. Auror znów w niego zapukał i spojrzał bystro na profesora.

— Tak czy nie?

— Dawno tego nie robiłem — przyznał Sever z ogromną niechęcią. Tym razem fałszoskop siedział cicho. Auror westchnął, po czym wskazał na drzwi.

— Uważajcie tam na siebie. Aportacja nie działa wewnątrz więzienia. Martwa strefa kończy się tuż nad wodą.

 

* Popiełek — wąż, wylęgający się w zbyt długo płonącym magicznym ogniu; wg „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”.

 

***

 

Azkaban był tak samo odrażający, jak Snape go zapamiętał: kanciasta, brudnoszara bryła, spowita wieczną mgłą. Ku jedynej bramie więzienia wiódł długi most, spinający wyspę ze stałym lądem. Z każdym krokiem Severus czuł, jak opada go mrok. Fale, obijające się o drewniane filary mostu, zdawały się łkać z rozpaczy, a światło było martwe i szare jak brzuch zdechłej ryby. Mała Lestrange jednak zdawała się tego nie zauważać. Gnała do przodu, jakby za plecami miała kwintopeda*, a przed sobą cel w postaci góry złota. Severus musiał przyśpieszyć kroku i złapać ją za kołnierz płaszcza.

— Stój, przeklęty bachorze! Chcesz, żeby cię tu coś zeżarło?

Kiedy minęli bramę, Snape zatoczył przed sobą półokrąg ręką, w której trzymał kamcestnik. Szkiełko mrugnęło na niebiesko po prawej stronie. Galeria, korytarz, schody na piętro... Zastanawiające, że nie spotkali ani jednego dementora, choć ci na pewno gdzieś się czaili, bo atmosfera wydawała się aż gęstnieć od ich złowrogiej aury. Po obu stronach korytarzy ciągnęły się szeregi jednakowych drzwi, okratowanych w górnej części, opatrzonych wypełzłymi od słonej wilgoci numerami. Słychać było poruszających się więźniów. Ktoś płakał. Ktoś zawodził w ataku beznadziejnej rozpaczy: „Horacyyy... Horacyyyy...”

Snape włożył rękę do kieszeni i mocno zacisnął palce na różdżce.

Za zakrętem zaczęły się numery od siedemdziesięciu.

— Kogóż to me oczy zdumione widzą? — rozległ się niespodzianie czyjś głos — ochrypnięty, ale niewątpliwie kobiecy. W wizjerze mijanych właśnie drzwi Snape ujrzał śmiertelnie bladą, wychudzoną twarz, otoczoną splątanymi czarnymi włosami, w których było wiele siwych nitek. Postarzała się przedwcześnie, zbrzydła, lecz rozpoznał ją natychmiast. Przekleństwo! Bellatrix Lestrange. Opierała swobodnie łokcie o krawędź okienka, jakby był to zwykły parapet, a ona właśnie wyglądała do ogrodu zalanego wiosennym słońcem. Ciemne oczy Bellatrix były szalone, ale nie można było w nich dojrzeć otępienia, tak charakterystycznego dla więźniów. Cóż, jeśli Azkaban porównywano do piekła na Ziemi, to Bellatrix była niewątpliwie diabłem wcielonym. Właściwa osoba we właściwym miejscu, pewno czuła się tu jak w domu.

— Wróciłeś odgrzać wspomnienia, Sevi? — spytała Bellatrix urągliwym tonem. — A może oprowadzasz teraz szkolne wycieczki? — Przechyliła głowę, by lepiej przyjrzeć się Sirith, lecz Severus szybko zasłonił dziewczynkę.

— Prędko opuściłeś ten hotelik, o ile pamiętam. Łatwo cię było kupić, Sevi. Czy czujesz już na karku oddech śmierci, zdrajco? Pan powrócił!

Zachichotała jak harpia. Severus czuł, że mała Lestrange chwyta go kurczowo za płaszcz. Szczęściem nie odezwała się ani słowem. Snape popchnął ją dalej, słysząc, jak Bellatrix miota za nimi przekleństwa i groźby.

Następny zakręt, schody i wreszcie drzwi z numerem dziewięćdziesiąt trzy: okratowany wizjer, izba trzy na trzy kroki, a w niej więzień, leżący na zawilgłym sienniku. Jedyne okienko zaopatrzone było w grubą szybę z zielonkawego szkła, więc całe wnętrze celi wyglądało przez to jak upiorne akwarium, a twarz śpiącego człowieka miała trupią barwę.

— Tato! — krzyknęła Lestrange, zaciskając palce na prętach. — Tato! Obudź się, to ja!

Severus z posępną miną wydął wargi. Scenariusz był przewidywalny: dziewczyna będzie się darła, usiłując wyrwać ojca z letargu, podczas gdy facet jest już pewno tak otępiały, że nawet nie pamięta swego nazwiska. Potem dzieciak zacznie ryczeć, a Severusowi przypadnie niewdzięczne zadanie odrywania go od kraty. Jednak, ku zdumieniu Snape'a, nawoływany człowiek podniósł powieki i poruszył głową.

— Tata!!!! — wrzask dziecka osiągnął górne rejestry skali, przeszywając profesorskie uszy jak zardzewiały drut do robótek. Snape skrzywił się i przycisnął ucho palcem.

— Cisza! — szczeknął. — Więzień numer dziewięćdziesiąt trzy, wstać!

Tak jak przypuszczał, pechowy rabuś bankowy podniósł się natychmiast i postąpił w stronę drzwi. Tam, gdzie nie działała świadomość, brały górę wyćwiczone odruchy.

— Lestrange, to jest twoja córka i masz z nią mówić. Taki jest rozkaz.

Bure oczy Bernarda Lestrange nadal nie odzwierciedlały ani jednej myśli.

W sąsiednich celach panował spokój. Więźniowie śnili na jawie swoje koszmary, a krzyki były tu czymś na porządku dziennym.

— Zostawiam cię teraz — powiedział Snape do dziewczynki. — Nie podchodź do innych cel. Wzięłaś różdżkę? — Pokiwała głową. — Gdyby cię zaatakował, ogłusz go bez namysłu. Mieliście już podstawy samoobrony z profesorem Newmanem.

— Ale tat... — urwała w pół słowa i znów pokiwała głową. Widocznie już do niej dotarło, że „tata” nie jest tym samym człowiekiem, którego znała przedtem.

Severus poszedł dalej w głąb budowli. Znaleźć dementora! Merlinie, ostatnia rzecz, jaką naprawdę chciałby znaleźć w tej wylęgarni koszmarów. Pusto... Gdzie podziali się strażnicy? Zwykle patrolowali Azkaban — pojedynczo i dwójkami — sycąc się uczuciami więźniów niczym ogromne pijawki. Severus mimowolnie zadrżał. Skądś napłynęła znajoma fala lodowatego zimna i z pobliskiej niszy wyłonił się dementor. Był chyba głodny, gdyż syczał przeciągle, a w tym głosie dało się słyszeć coś na podobieństwo zniecierpliwienia.

— Stój!! — Snape uniósł różdżkę. Mroczna bestia zwolniła znacznie, lecz nie zatrzymała się.

— Czarny Pan pyta, czemu zwlekacie — rzekł Severus ochryple.

Potwór znów zasyczał. Snape, nie opuszczając różdżki, podciągnął rękaw. Mroczny Znak na jego ręku wyglądał jak siniec rozlany pod skórą. Dementor zatrzymał się wreszcie. Brudno czarny kaptur spowijał mu całą głowę — dementorzy nie potrzebowali oczu, by widzieć.

— Zadałem ci pytanie, sługo Pana!

— Wszystko... będzie... na czas — odezwała się bestia i Snape zrozumiał, co miał na myśli Dumbledore. Dementor każde słowo wydobył z siebie innym głosem.

Stwór ciągnął dalej:

— Już niebawem... — Kobiecy alt.

— Dołączymy... — Chrapliwy głos mężczyzny.

— Do niego... — Tym razem był to cienki głos dziecka.

— Ostatni! — Znów mężczyzna i słowo wyrzucone tonem rozkazu.

— Będą... — Ponownie dziecko. Severus poczuł, że się poci.

— Pierwszymi...

— Sługo Pana... — Ostatni zwrot, Snape mógłby to przysiąc, został wypowiedziany głosem tego nieszczęsnego młodszego Croucha.

— Kiedy? — wykrztusił.

— Dziś — odparł stwór, znów posuwając się nieznacznie w jego stronę.

— Ardent Magnum! — zawołał Snape, kierując różdżkę wprost w kaptur bestii. Między nimi raptownie uformowała się kula pomarańczowych płomieni, dementor cofnął się gwałtownie, sycząc z niechęcią. Strażnicy Azkabanu byli ślepi, lecz wyczuwali gorąco i unikali go. Severus odwrócił się i pognał z powrotem po własnych śladach.

— Nienawidzę cię, Albus! — wymamrotał. Dementorzy mówili. Owszem! Mówili głosami swoich ofiar! A on zostawił tam dziecko, zupełnie samo! Mimo, że w więzieniu panował przenikliwy chłód, Severusowi koszula lepiła się do pleców.

— Nienawidzę cię, Albus. Nienawidzę cię Albus. Nie-na-wi-dzę-cię-al-bus — powtarzał mechanicznie, oczami wyobraźni widząc już dziewczynkę leżącą na kamiennej podłodze, jak porzucona lalka: bezwładnie rozrzucone kończyny, oczy wpatrzone bezmyślnie w sufit.

 

***

 

Siri usłyszała najpierw pośpieszne kroki, odbijające się echem, a potem zza węgła wypadł Sever. Wyglądał jak wampir — był potwornie blady, a oczy miał na pół twarzy, jak dwa kawałki węgla wciśnięte w gips. Wystraszyła się.

— Co się stało? Gdzie pan był?

— Pilnuj własnego nosa! Zbieramy się stąd! — ofuknął ją, opierając się o ścianę, jakby nagle zasłabł.

— Siri, dobrze, że przyszłaś — powiedział ojciec, ściskając rękę dziewczynki. — Tu jest tak pusto...

— Tato, pogadam z Dumbledore’em, może załatwi ci lepszą papugę. Może cię stąd przeniosą gdzie indziej — pisnęła przez ściśnięte gardło. „Tylko nie płacz”, przykazała sobie surowo. Tata wyglądał okropnie. Przedtem był miłym, rozrywkowym facetem, a teraz wyglądał jak cień, chociaż od aresztowania minął tylko rok.

— Tata, zjedz ciastka. W tym pudle słabo karmią.

— Dobrze — szepnął. Z każdą chwilą budził się z odrętwienia i patrzył przytomniej.

— Dość tej sielanki — warknął Sever, oglądając się nerwowo. — Idziemy! — Chwycił Sirith za łokieć, ciągnąc za sobą.

— Cześć, tata! — zdążyła jeszcze powiedzieć.

— Do widzenia, Szczurek — odpowiedział, nazywając ją starym przezwiskiem. Przypomniał sobie!

— Opiekuj się moją córką! — zawołał jeszcze prosząco za gośćmi, przyciskając twarz do kraty.

— Jasne. Nikomu nie dam jej skrzywdzić — burknął Sever. — Sam ją zamorduję — dodał pod nosem tak cicho, że nawet Siri ledwo to dosłyszała. No tak, cały Sever!

Ciągnął ją za sobą w takim pośpiechu, że ledwo nadążała, ale nagle zatrzymał się.

— Czekaj — usłyszała. — Patrz pod nogi.

Okrył ją połą peleryny razem z głową, tak, że mogła widzieć tylko swoje buty i kawałek posadzki. Złapała profesora za ubranie, idąc wolno u jego boku. Sever pachniał składnikami do eliksirów, tytoniem i potem. Stąpał sztywno jak pies, który szykuje się do ataku. Ależ ten facet się bał... Czego? Siri domyślała się, że właśnie przechodzą obok celi tamtej wstrętnej baby i z jakiegoś powodu jej Opiekun nie chciał, żeby się widziały nawzajem. Było bardzo cicho. Po chwili Sever ściągnął z niej płaszcz.

— Szybciej.

Znów pośpieszny marsz, aż do bramy wyjściowej. Za moment mieli znaleźć się na moście, a potem wrócą do bezpiecznego Hogwartu. Sever pchnął ciężkie skrzydło wrót, a Siri serce na chwilę zamarło...

 

***

 

Mostem płynęła rzeka dementorów. Trudno było na pierwszy rzut oka oszacować ich liczbę, lecz Snape przypuszczał, że zgromadzili się tu wszyscy strażnicy z Azkabanu. Nic dziwnego, że ojciec tej małej tak szybko odzyskał formę, skoro wpływ dementorów osłabł. Szkaradne istoty płynęły bez pośpiechu w stronę lądu. Ich charkotliwe oddechy wiązały się z odgłosami morskiego przyboju w jedną monotonną i upiorną symfonię.

Severus zmełł w ustach przekleństwo. Dziś! Słowo „dziś” mogło znaczyć również: niebawem, za kilka minut, a nawet to się dzieje już teraz! Kilku ostatnich dementorów zawróciło, czując emanacje dwóch świeżych, soczystych duszyczek. W pierwszym odruchu chciał wepchnąć dziewczynkę z powrotem do twierdzy, jednak zdał sobie sprawę, że we wnętrzu Azkabanu będą mieli szanse porównywalne...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin