Grand menhir - Naja Snake.doc

(85 KB) Pobierz

GRAND MENHIR

Albus był bardzo zmęczony. Klątwa, nałożona na pierścień Salazara, powoli wysysała z niego siły. Zakon tracił ludzi. Trzeba było wreszcie powiedzić Harry’emu o horkruksach. Minister znów się z nim pokłócił. Co prawda nikt już nie udawał, że nic się nie dzieje, ale postawa władz pozostawiała wiele do życzenia. Ksenofobia, rasizm i hipokryzja kwitły. Każdego odmieńca należało pozbawić praw, wrzucić do Azkabanu, unicestwić. Wilkołaki – wystrzelać. Szlamy – uczynić kastą sług. Olbrzymy – a Avadą w paskudę! Zapomniano już, że magia ze swojej natury domaga się różnorodności, nie da się zamknąć w żadnych ramach, rozsadza wszelkie konwenanse. Albus westchnął. Świat magii zbliżał się do najgorszej wersji świata mugoli. Miał być sterylny, milutki, grzeczny i przewidywalny. Krótko mówiąc – miało nie być w nim magii. Powinien funkcjonować jak mugolska maszyna, szybko, efektywnie i bez zgrzytów. Każdy trybik, który nie spełniał swojego zadania, należało usunąć.
Tyle, że trybiki były żywe i myślące. Nie każdy chciał być częścią systemu - jak choćby Joseph Wolfshaken, bardziej znany jako Beowulf graf von Grindelwald.

Dumbledore machnął różdżką. Ze starej biblioteczki wysunęła się duża, czarna księga, przefrunęła przez pokój, trzepocząc kartkami i miękko wylądowała na kolanach Albusa. Tytuł, wytłoczony czerwonym, wyszukanym gotykiem, brzmiał “Rytuały ochronne ludów starożytnych”. Dumbledore westchnął. Gdyby przeczytał tę księgę wcześniej... Gdyby wcześniej zaczął poważać moc prastarej magii, wielu siepaczy Grindelwalda skończyłoby w Azkabanie.
Chociaż, czy uwięzienie pod strażą dementorów było dla nich sprawiedliwą karą? Czy czarownica, która dołączyła do Grindelwalda po to, by pomścić rodzinę, zamordowaną przez nazistów, naprawdę zasługiwała na to, by bez końca oglądać okaleczone trupy? Czy wilkołak, choćby i morderca, powinien wciąż przypominać sobie błysk szczęk i parę żółtych ślepi tego, kto go zaraził? Czy naprawdę było słuszne, by w jego uszach wciąż rozbrzmiewały obelgi, rzucane przez rodzinę i sąsiadów?
A Beowulf? Co on widziałby w Azkabanie?
Czy ten moment, kiedy jego rodzina, wielce religijna i mugolska, wyrzuciła go z domu za magię? Gdy uznała go za pomiot Szatana?
A może ten, gdy po raz pierwszy usłyszał “ty szlamo”?
A może krótkie “Jude muss raus”, kiedy wyproszono go z kawiarni?
Albo tę noc, kiedy pogryzł go wilkołak?
To miałby oglądać?

A może – może bez końca rozgarniałby popiół, szukając czegokolwiek, co pozostało po jego siostrze?..

Ale Beowulf nigdy nie dał się złapać i nie pozwolił, by schwytano jego ludzi. A wszystko to dzięki prastarej magii.

Albus ostrożnie rozłożył księgę. Ze starej ilustracji spojrzała na niego para bezczelnych oczu.
- Pamiętasz? – wysyczał Beowulf – Pamiętasz? Entliczek, pentliczek... – zaśmiał się nieprzyjemnie.
Albus zacisnął zęby.

Entliczek, pentliczek
Czerwony stoliczek,
Na kogo wypadnie...

Beowulf von Grindelwald zanosił się szyderczym śmiechem. Beowulf, imię, w którym był i wilk, i niedźwiedź, imię legendarnego wojownika, pogromcy potworów. Beowulf głęboko wierzył w to, że liczy się tylko siła i potęga. Zresztą, cóż w tym dziwnego? Żyd, szlama, wilkołak, lata trzydzieste – czyż trzeba więcej słów, by to wytłumaczyć? Słabych zgniatała wtedy ślepa machina Historii. Dlatego też on, pochodzący z nizin społecznych, sprawił sobie pseudoszlacheckie nazwisko, stał się Boewulfem z Grindelwaldu.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Ludy germańskie i skandynawskie szanowały wilkołaki. Bez wilka nie byłoby ich mitologii i sag, wilk przewijał się bez przerwy w ich magii. Pierwsi animagowie przybierali wilczą postać. Wilk był ich zwierzęciem-strażnikiem, pierwowzorem Patronusa. Wilcze rzeźby chroniły domostwa dawnych germańskich magów. Wilk towarzyszył im na wojnie, a z jego krwi wyrabiano eliksir, dający walczącym siłę, szybkość i wytrzymałość. Jego krwią malowano też wojenne runy na burtach drakkarów i bramach twierdz.
Później położenie wilkołaków zaczęło się powoli pogarszać. Najpierw mugole, a potem, niestety, także czarodzieje, zaczęli się odcinać od Natury, zamknęli się w murach miast. Instynkt stał się synonimem grzesznych, złych i niebezpiecznych pragnień. “Dzikie” oznaczało już tylko “prymitywne”. Nawet magia miała być “biała”: szybka, bezpieczna, łatwa do opanowania, przewidywalna. I wtedy pojawił się Joseph, bojownik o prawa wilkołaków, orędownik starych tradycji, specjalista od runów i magii uprawianej przed wynalezieniem różdżki. Albus, równie zaangażowany w politykę i badania naukowe, polubił pyskatego i pewnego siebie Wolfshakena. Ich przyjaźń kwitła, choć poglądy mieli często krańcowo odmienne. Albus podchodził sceptycznie do bezróżdżkowej magii. Wróżbiarstwo było dla niego zajęciem dla wariatek i oszustek, przepowiednie – bełkotem, który każdy interpretował, jak chciał. Eliksiry... Cóż, cierpliwość i dokładność, tak ważne w tym fachu, nigdy nie były cnotami Gryffindoru. Dobry warzyciel musiał uwzględniać dziesiątki czynników, zważać na fazę księżyca i pozycję gwiazd, wiedzieć, jak oddziałuje metal kociołka z każdym ze składników, pamiętać, jak te składniki wpływają na siebie nawzajem... W alchemii dwa plus dwa równało się pięć bądź trzy, ale nigdy cztery. Mieszanina nigdy nie była prostą sumą części składowych. Przepis na eliksir był jak kostka rubika albo mugolska łamigłówka zwana sudoku – przesunięcie tylko jednego elementu wpływało na pozostałe i mogło zrujnować wszystko, albo i doprowadzić do wspaniałego odkrycia. Tak jak w szachach, trzeba było myśleć na wiele ruchów do przodu i dokonywać wyborów. Poza tym duża liczba eliksirów, skądinąd ważnych i potrzebnych, wymagała użycia paskudnej magii. Eliksir tojadowy mógł uwarzyć tylko ten, kto zabił wilkołaka. Eliksir spokojnego snu wymagał krwi warzyciela. Kilka mikstur hamujących krwotoki też ją zawierało, a w dodatku musiała być to krew człowieka, którego właśnie uderzono Cruciatusem.
Stara magia, ta sprzed wynalezienia różdżki, była jeszcze bardziej dzika, krwawa i nieokiełznana. Niewielu się na niej znało, a niektórzy badacze przypłacili swoje eksperymenty życiem. Beowulf stracił prawą rękę, a przy eliksirach paskudnie się poparzył; tym niemniej pozostał entuzjastą i mieszania w kociołku, i prastarych tradycji. Żadna perswazja nie mogła go odwieźć od biegania po Stonehedge, Carnac czy Persepolis i dokonywania pomiarów, czy od majstrowania przy eliksirze wielosokowym. To pierwsze skończyło się wybuchem różdżki, to drugie – wielomiesięcznym pobytem w ciele wilka.
Było jednak coś, co łączyło obu czarodziejów: razem usiłowali doprowadzić do tego, by czarodziejski świat wystąpił przeciwko mugolskim reżimom. Bezskutecznie. Ministerstwa nie widziały powodu, by ingerować w obcy im świat. Niby dlaczego czarodzieje mieliby umierać za mugoli? Rozpoczęła się wojna, a magowie, bezpieczni za zaklęciami ochronnymi, udawali, że to ich nie dotyczy. Nawet ci, którzy mieli mugolskich krewnych, najczęściej troszczyli się tylko o własną rodzinę. To było do przewidzenia. Nawet czarodzieje mugolskiego pochodzenia często uważali się za wybranych, lepszych od niemagicznego tłumu. Nierzadko byli też odrzucani przez rodziny, które uznawały magię za chorobę psychiczną, a nawet śmiertelny grzech. Magiczny sierociniec był pełen dzieci, którym powiedziano, że są pomiotem Szatana i pójdą do piekła, jeśli nie zaczną żyć normalnie. Z tego powodu niejeden mag mugolskiego pochodzenia stawał się zaciekłym wrogiem mugoli.
Tym niemniej byli i tacy czarodzieje, którzy nie chcieli patrzeć bezczynnie na największą rzeź w historii. Joseph był jednym z nich i to najbardziej radykalnym. Proponował brutalne rozwiązanie siłowe. Albus potrafił jednak studzić jego zapędy, aż do owego feralnego dnia.

Miriam, siostra Josepha, została ofiarą machiny śmierci. Joseph prawie nie kontaktował się z rodziną, więc zbyt późno dowiedział się o jej aresztowaniu i choć natychmiast pospieszył z pomocą, zastał już tylko stygnący popiół. Dzień później Wolfshaken przemienił się w Beowulfa grafa von Grindelwalda i przelał krew po raz pierwszy, a potem nikt nie mógł być już pewien dnia ani godziny. Śmierć o wilczych zębach mogła dopaść starego czekistę, wypoczywającego na zasłużonej emeryturze w Odessie; oczekiwała w ciemnym zaułku Warszawy na gorliwego gestapowca; potrafiła przyjść po marmurowych schodach po bankiera, dopadała generała w jego sztabie. Grindelwald nie zabijał tych, którzy nakręcali maszynkę wojny; może zdawał sobie sprawę, że to wywołałoby jeszcze gorszy chaos – a może po prostu był już zbyt szalony, by pojąć ich winę. Atakował tych, których widział z krwią na rękach, a więc najczęściej prostych robotników w fabryce śmierci. Mugole nie interesowali go jednak szczególnie; mordował przede wszystkim czarodziejów. Rozszarpał sędziego Międzynarodowego Czarosądu, który orzekł, że pomoc mugolom stoi w sprzeczności z Dektretem o Tajności Magicznego Świata; przedsiębiorcę, który nie zatrudniał wilkołaków; arystokratę, który wypowiedział się publicznie o wyższości czarodziejów czystej krwi. Każdy, komu przypisał winę za swoje prawdziwe czy urojone krzywdy, stawał się celem. Magiczny świat zaczął się bać. W końcu prawie każdy powiedział kiedyś “wilkołak to zwierzę”, wielu arytokratow pogardzało “szlamami”, a antysemityzm nie należał do rzadkości. Nie mówiąc już o tym, że sama bierność wobec wojny też była, w oczach Beowulfa, śmiertelnym grzechem. A czyż Pismo nie mówi, że karą za grzech jest śmierć?

Beowulf znalazł wielu zwolenników. Niektórzy magowie stracili mugolskich krewnych. Pragnęli zemsty, uznając bierność władz za przyczynę swojego nieszczęścia. Wielu miało poczucie krzywdy: ten, bo ze względu na pochodzenie nie otrzymał awansu, ów, bo odebrano mu czarnomagiczne artefakty, będące prastarym dziedzictem rodu. Wielu było po prostu pełnych uprzedzeń i zawiści. Wkrótce sam Beowulf nie panował nad rzezią, którą rozpętał i najwyraźniej wcale się tym nie przejmował. Zemsta stała się jedynym celem jego życia.
Czarodziejski świat obrócił się, rzecz jasna, przeciwko niemu. I kiedy wydawało się już, że władze wreszcie znalazły sposób, by zidentyfikować stronników Grindelwalda, Beowulf znów zaatakował, zabijając wielu wpływowych polityków, jak i postronne, niewinne osoby, które miały pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.

Entliczek, pentliczek
Czerwony stoliczek,
Na kogo wypadnie...

Albus dopadł go dzień później w Normandii, w Etretat. Von Grindewald zaśmiał się ochryple, zaintonował “Entliczek, pentliczek...” i deportował się z trzaskiem, który zabrzmiał jak wystrzał. Wilkołaki rzadko się teleportują; jest to dla nich bardzo niebezpieczne. Mag tak potężny, jak Beowulf mógł to jednak zaryzykować. Nie mógł jednak przemieścić się daleko i pozostawiał za sobą wyraźny ślad w strukturze magii.
Albus natychmiast podążył za nim. Zdążył jednak zauważyć kilka kropel krwi, wsiąkajacych w olśniewająco białe, kredowe skały. Teleportacja naprawdę szkodziła wilkołakom. Sekundę później Dumbledore wylądował na Omaha Beach, tak niedawno czerwonej od krwi. Potknął się, kątem oka zauważył wymierzoną w niego różdżkę.
- Oppungo!
Mewy rzuciły się na niego z wrzaskiem, a Beowulf znów się teleportował.
Albus schwytał delikatną nić magicznego śladu i deportował się. Dziwił się, że wilkołak w ogóle przed nim uciekał. Nie miał szans zgubić pogoni, a każdy skok go osłabiał. Dlaczego von Grindelwald nie próbował go zabić? Zwykłe Diffindo poderżnęłoby mu gardło. Beowulf zdążyłby nawet z Avadą. Najwyraźniej jednak tego nie chciał. Albusowi jakoś nie chciało się wierzyć, że to ze względu na dawną przyjaźń.
Chwilę później, słynne ruchome piaski i jeszcze słynniejszy “galopujący przypływ” koło Mont St. Michel znów wystawiły go na Avadę Beowulfa. Ten ponownie nie wykorzystał okazji. Najwyraźniej zamierzał go dokądś zaprowadzić. Pytanie tylko, dokąd i po co. Albus mógł oczywiście zaprzestać pościgu, ale był na to zbyt gryfoński.
Kolejnym przystankiem ich gonitwy było St. Malo, stare, pirackie gniazdo.
Potem był Cap Fréhel, z którego kiedyś razem podziwiali Côte d’Emeraude, Szmaragdowe Wybrzeże. Z ust Beowulfa ciekła krew, oddychał z trudem, ale mimo to zdołał ciąć paskudnym zaklęciem. Albus zaklął w duchu. Wilkołaki były niezmiernie wrażliwe na drgania magii. Beowulf wyczuwał miejsce, w którym jego przeciwnik zaczynał się aportować i zanim Dumbledore zdążył się w pełni zmateralizować, von Grindelwald był już w połowie zaklęcia. Gdyby chciał, prawdopodobnie już by go zabił. Rozsądek podpowiadał Albusowi, że wilkołak wciąga go w pułapkę; gryfońska brawura i ciekawość pchały go wciąż dalej i dalej.
Kolejna głośna aportacja – znów niebezpieczna. Gdyby Albus wylądował dwa metry na lewo, runąłby z klifu. Granitowe ściany Côte Rosé wybuchały symfonią barw, od bladoróżowej po ciemny fiolet. Beowulf przysiadł na ziemi i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Wyglądał jak szczeniak, zachęcający przyjaciela do wspólnej zabawy.
- Entliczek, pentliczek… - zaśpiewał.
Albus wiedział, że powinien był go w tym momencie zabić, albo przynajmniej obezwładnić. Tym niemniej, wewnętrzny Gryfon znów zwyciężył. Noblesse oblige.
- O co ci chodzi? – zapytał.
Beowulf przekrzywił głowę jak nasłuchujący pies.
- Ja... – urwał. Zaczął się trząść, z jego oczu zniknęła iskra rozumu. Krew kapała mu z nosa.
Dumbledore nie wykorzystał okazji, by rzucić klątwę. Wciąż nie potrafił strzelić w kark dawnemu przyjacielowi, choćby i szalonemu mordercy. Gryfon nie dobija rannego.
Trzask!
Grindelwald przeskoczyl na Pointe du Raz. Tym razem poczęstował Dumbledore’a solidną porcją zaklęć wiążących. Zabolało to paskudnie, bo pierwsze z nich trafiło, zanim Albus zmaterializował się do końca. Minęło dobre piętnaście minut zanim się uwolnił - wystarczająco dużo, by zgubić trop.
Nie. Każdy, kto miał choćby najbledsze pojęcie o geografii Francji i starożytnej magii wiedział, dokąd zmierzał szalony wilkołak. Albus był zły na samego siebie. Nie przeczytał nigdy podarowanych mu przez Beowulfa “Rytuałów ochronnych ludów starożytnych”. Gdyby to uczynił, pewnie wiedziałby, co planuje von Grindelwald. Jedno było pewne: wilkołak planował użyć któregoś z tych ceremoniałów, by ratować własną skórę. Wierzył najwyraźniej, że to da mu najmocniejszą i długotrwałą ochronę. Albus pojął też, czemu nie próbował go zabić. Po prostu niektóre rytuały wymagały świadka, czasem członka rodziny, czasem przyjaciela, czasem wroga.
A może Beowulf chciał go zabić właśnie tam, by za pomocą krwi wroga przywołać dawno uśpione siły?
A może – był w końcu świetnym alchemikiem – potrzebował krwi przeciwnika do jakiegoś eliksiru, który trzeba było przygotować w specjalnym miejscu?
Bez względu na przyczynę, cel von Grindelwalda był jasny.
Dumbledore przypomniał sobie zdjęcie z podręcznika, skoncenrtował się i sekundę później jego stopy zagłębiły się w miękkiej trawie.
Choć był tu wcześniej tylko raz, niemalże siłą zaciągnięty przez Beowulfa, od razu rozpoznał Carnac. W końcu nie każda wioska we Francji mogła się poszczycić trzema tysiącami megalitów. Mugole od dawna zastanawiali się, po co ich przodkowie zadawali sobie tyle trudu, zwlekając na jedno miejsce potężne kamienie i do tego stawiając je na sztorc. Niektórzy mówili, że było to obserwatorium astronomiczne (co jednak nie wyjaśniało, dlaczego studiowanie ruchu gwiazd było dla przodków aż tak ważne), inni snuli dywagacje na temat kultów religijnych (choć nie wiedzieli, o co w nich chodziło). Później, już po wojnie, niektórzy zaczęli się w tym dopatrywać znaków dla kosmitów (dziwne tylko, że Obcy, lecąc przez pół Galaktyki, potrafili odnaleźć Ziemię, ale lądowiska już nie). Czarodzieje wiedzieli zaś, że precyzyjnie poustawiane głazy służyły wzmacnianiu magicznej mocy. Było oczywiste, że nie wszędzie czary działają tak samo mocno, a w czasach, gdy nie znano nowoczesnej różdżki, dobór miejsca był o wiele bardziej istotny niż obecnie. Zresztą i dziś trudne i skomplikowane rytuały przeprowadzano tylko w dobrze wybranym miejscu i czasie, by zoptymalizować ich działanie.

Dumbledore zacisnął zęby. Koniec żartów. To robiło się naprawdę niebezpieczne.
- Catena! – krzyknął.
- Protego – mruknął von Grindelwad niemalże nonszalancko, odbijając zaklęcie pętające i skrył się za głazem.
- Wychodź i walcz jak mężczyzna! – krzyknął Albus – Kryjesz się za kamieniami...
Gruda ziemi podskoczyła nagle do góry i uderzyła go w twarz. Zaklęcia mentalne były tak trudne do odbicia... Beowulf wybiegł zza menhiru i skrył się za sąsiednim. Dumbledore chciał się odwrócić i z przerażeniem stwierdził, że nie może się ruszyć. Rzucił zaklęcie, ale ziemia nie chciała go puścić, wręcz przeciwnie, nawet trawy zaczęły go oplatać jak setki małych ośmiornic. To nie było zaklęcie mentalne. Beowulf obudził moc, drzemiącą w Carnac.

Menhiry, za którymi się krył, drgnęły nagle. Ich czubki wyciągnęły się w pyski, kamienne powieki otworzyły się, ukazując żółte ślepia, łapy, od tysiącleci wrośnięte w ziemię, rozprostowywały się powoli. Wkrótce pięć głazów przemieniło się w gigantyczne wilki. Albus pojął, że nie zdoła ich pokonać, ale nie zamierzał tanio sprzedać swojej skóry. Uniósł różdżkę, czekając na ruch przeciwników.
- Nie przeczytałeś mojej książki – stwierdził Beowulf, a w jego głosie nie było szyderstwa, tylko smutek – Kamienie ożywają, jeśli je nakarmić – potarł zakrwawioną dłonią głaz, który zadrżał, szarpnął się i przemienił w karego konia. – A to, co cię trzyma, to kérions, coś podobnego do waszych chochlików kornwalijskich. - A teraz… Expel…
- Protego!
Albus poczuł bół w dłoni, jakby wbiły się w nią ostre szpony. Wypuścił różdżkę. Puchacz, który go zaatakował, podniósł ją i podał Beowulfowi, a potem wylądował na ziemi i zmienił się z powrotem w głaz.
- Dałeś się nabrać. Nie zachowałeś czujności – stwierdził spokojnie wilkołak.
- Czego chcesz? Zabij mnie wreszcie! – warknął Albus.
- Nie. Teraz poczekamy.
- Na co?
- Aż wzejdzie księżyc.
Beowulf usiadł, opierając się plecami o menhir. Albus próbował się uwolnić, ale psotne kérions trzymały go mocno. Jeden z wilków warknął ostrzegawczo, więc Albus zdecydował, że lepiej jest poczekać.
Spojrzał na Beowulfa. Wilkołak wyglądał naprawdę kiepsko. Jego włosy posiwiały i zwisały w smętnych strąkach. Twarz miała niezdrowy, szary odcień, przybyło mu zmarszczek i bardzo schudł.
- Czego się gapisz, wilkołaka nie widziałeś? – warknąl Beowulf.
- Jesteś chory – dawna przyjaźń znów przeważyła nad niechęcią.
- Cóż za spostrzegawczość. Wilkołaki nie żyją długo. Zresztą… – zawahał się. – Wiesz, byłem niedawno u was – zakaszlał – i słyszałem Kobziarza.
- Wierzysz w to? – Dumbledore naprawdę miał dość ludzi, którzy przejmowali się przepowiedniami.
- Cóż – Beowulf znów skrzywił głowę psim gestem. – Na Pointe du Raz widziałem Anoku. Wyglądał tak paskudnie, jak opowiadali. I bardzo dobrze. Jestem zmęczony.
- Nie musisz umierać. Mógłbyś...
- Dać się aresztować? – Beowulf wpadł mu w słowo. – Żeby dementor zabrał mi duszę? Nie jestem naiwny, nikt nawet by mnie nie wysłuchał. Zresztą, nie do was należy sąd nad aniołem śmierci.
- Oszalałeś.
- Ja? Spójrz na ten świat! To wy oszaleliście. Wmawiacie sobie, że jesteście potęgą, a nie potrafiliście powstrzymać zwykłych mugoli! Tak, wy nie wiecie, co robić. Wasza potęga jest ułudą. Nie wiecie, co robić, więc postanowiliście nie robić nic! – krzyknął ze złością.
- Przecież chcieliśmy, nie pamiętasz?
- Ty tak, i dlatego jeszcze żyjesz. Starych rodów też nie oskarżam, bo oni niewiele wiedzą o mugolach. Arystokratę można łatwo zastrzelić, bo nie wie, co to broń palna. Oni nie mają pojęcia o mugolskich zwyczajach czy technice, więc i tak byliby bezsilni. Nie znają i nie rozumieją ich świata, więc czemu mieliby interweniować? Oskarżam was, kundle! Wy wiedzieliście, wy rozumieliście i co? Chowacie łby w piasek. Dobrze, pochylajcie je, wtedy łatwiej je ścinać! – zarechotał.
- Czarodzieje czystej krwi mają wielkie wpływy.
- Ale nie aż takie, by się nie dało nic zdziałać. Zresztą sam wiesz, że niektórzy z nich chcieli pomóc. Ci mugolskiego pochodzenie często też, ale oni nie mieli koneksji i wpływów. Najgorsze są kundle, Albusie. Większość już wstydzi się swoich mugolskich korzeni, a z drugiej strony pogardza starymi tradycjami. To przez takich jak oni to miejsce zarosło trawą i stało się atrakcją dla mugoli. Tak, Albusie, kundle są najgorsze. Próbują udawać czystokrwistych, ale nie mają pojęcia o magicznych zwyczajach. Pogardzają mugolami, choć mają w sobie ich krew. Kundle.
Umilkł znowu i znieruchomiał. Kary koń spokojnie zaczął skubać trawę. Dopiero po wschodzie księżyca Beowulf podniósł się, wyczarował sobie siodło i powoli, z wysiłkiem dosiadł rumaka. Potem szybkim machnięciem różdżki podciął sobie żyły w nadgarstku. Syknął, ale wykonał kolejne zaklęcia. Krew zaczęła spadać powoli ciężkimi kroplami. Beowulf objeżdżał menhiry, krople jego krwi zaczęły tworzyć skomplikowany wzór. Malował też krwią znaki na głazach. Wilki i kérions zmuszały Albusa by towarzyszył temu dziwnemu rytuałowi. Dumbledore nie miał pojęcia, jak długo to trwało, ale zauważył, że von Grindelwald zaczyna chwiać się w siodle. Tracił krew co prawda powoli, ale bez przerwy. Dumbledore wiedzial jednak, że wilkołaki są niezwykle odporne na obrażenia, więc nie spodziewał się, że Beowulf zaraz spadnie z konia.. Przemierzyli tak wiele mil, aż wreszcie, już nad ranem dotarli do Locmariaquer. Albus domyślał się od dawna, że szalony wilkołak doprowadzi go właśnie tutaj, pod Grand Menhir. Potężny, ponad dwudziestometrowy głaz był największym z okolicznych.
Beowuld niezgrabnie zsunął się z siodła.
- A teraz – oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu – będziemy walczyć – wręczył Albusowi różdżkę.
- Nie.
- A zabić ci brata? – syknął wilkołak. Najwyraźniej nie żartował.
- Naprawdę oszalałeś.
- Jestem trupem, Albusie. Martwi mają prawo do szaleństw. Zaczynamy.
- Joseph...
- Beowulf. Walcz, albo umrzesz.

Ukłon. Różdżki w górę. Kary koń uderzył kopytem o dolmen.
- Catena!
- Libero! – wilkołak ledwie odbił zaklęcie. Był już bardzo osłabiony. Mimo to, kpiący uśmieszek nie schodził z jego twarzy. – Nie weźmiesz mnie żywcem! – wrzasnął – Ignis infernalis!
- Aqua! – kula ognia zderzyła się z mocnym strumienim wody i zgasła z sykiem. – Drętwota!
Nie zabić. Złapać. Wciąż nie umiał pozbawić życia. Nie jego, nie Josepha o śmiejących się oczach.
Wilkołak zrobił unik, zaklęcie rozprysło się na głazie.
- Zabij, albo ja to zrobię! – zawył Beowulf, a w jego głosie zabrzmiała wilcza nuta. – Ferrumsortia!
Setki małych, lśniących ostrzy wystrzeliło z jego różdżki.
- Protego!
Mimo zaklęcia, kilka z nich trafiło, choć nie z pełną siłą. Jedno wbiło się złośliwie głęboko w goleń. Dumbledore zachwiał się, ale nie stracił zimnej krwi. Kolejną Drętwotę rzucił już bez słów, by zaskoczyć przeciwnika. Zaklęcie minęło wilkołaka o włos.
- Felix Felicis to bardzo pożyteczny eliksir – zaśmiał się Beowulf. – Wszystko idzie, jak po maśle!
- Właśnie widzę – mruknął Albus. Jeśli Beowulf mówił prawdę – a po co miałby kłamać – to Dumbledore musiał się liczyć z poważnymi kłoopotami. Srebrny sztylet, tkwiący za pasem von Grindelwalda, błysnął złowrogo. Długi i wygięty, do złudzenia przypominał wilczy kieł.
- Crucio! – wrzasnął Beowulf.
Niewybaczalnych nie da się odbić. Można jedynie zejść im z drogi albo czymś się zasłonić. Albus odskoczył, noga zabolała paskudnie, wilkołak wykorzystał ten moment:
- ACCIO! – ryknął na całe gardło. Albus poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Wpadł na Beowulfa, a ten złapał go mocno obiema rękami. Jego różdżka potoczyła się po ziemi.
- Ende – zachichotał – Mówiłem, że podgryzę ci gardło, jeśli nie będziesz walczył jak mężczyźnie przystoi. Entliczek, pentliczek...
Dumbledore był Gryfonem i miał mocne nerwy, ale teraz i sam Merlin by się przeraził. Oczy Beowulfa błyszczały niepohamowaną żądzą mordu, palce zaciskały się coraz mocnej na rękach Albusa. Użycie różdżki w tej sytuacji nie wchodziło w grę. Po pierwsze, niektóre zaklęcia wymagały precyzyjnego ruchu różdżki. Po drugie, wiele z nich dosięgłoby obydwu magów.
- Entliczek, pentliczek...
Albus zacisnął dłoń na sztylecie Beowulfa, wyszarpnął go i wbił w bok wilkołaka.
Twarz von Grindelwalda wykrzywiła się z bólu; zwolnił uścisk. Albus cofnął się o krok, wciąż trzymając w dłoni srebrny sztylet.
- Merlinie... – szepnął z przerażeniem – Co ja zrobiłem...
Beowulf stał oparty o Grand Menhir. Spojrzał na Albusa i spróbował się uśmiechnąć, choć wyszedł mu tylko wymuszony grymas.
- Felix Felicis nigdy nie zawodzi – wyszeptał. – Moja księga... Strona sto... osiem...
Menhiry zaczęły drgać, powietrze wypełniła niesamowita, dzika melodia, a potem wszystko ucichło. Koń i wilki znów zasnęły kamiennym snem.


***


Albus Dumbledore był zmęczony. Nie cieszyły go ordery i odznaczenia, ani fety na jego cześć. Nikt jednak nie przejmował się jego przygnębieniem. Wszyscy zrzucali je na karb obrażeń, które odniósł podczas walki z Bestią. Albus obojętnie przyjmował gratulacje od Bardzo Ważnych Osobistości. Wiedział, że większości z nich wcale nie zależało ani na nim, ani na innych ludziach, a jedynie na własnych posadach. Cieszyli się, bo ktoś uwolnił ich od problemu, którego nie umieli rozwiązać.
Uśmiechnął się z goryczą, widząc swoją twarz na karcie dołączonej do czekoladowej żaby. “Pokonał”. Tak, obłąkanego i chorego maga, który i tak był już strzępem człowieka. “Niemieckiego czarnoksiężnika”... Ci ludzie nawet nie znali jego narodowości i mało ich obchodziło, czy piszą prawdę.

Ministerstwa gorliwie rozpoczęły polowanie na zwolenników von Grindelwalda, ale ci podejrzanie łatwo wyślizgiwali im się z rąk. Rozpoczęto więc czystki, by odnaleźć szpiegów, przeszkadzających w śledztwie – i żaden ministerialny pracownik, jak Europa długa i szeroka, nie był pewien jutra.
Opowiadano też, że wilkołaki Grindelwalda żyją w Teutońskim Lesie, w wąwozie, w którym Arminius wyciął w pień trzy rzymskie legiony. Nikt ich jednak nie widział, nie znaleziono nawet ich tropów, czy jakichkolwiek innych śladów bytności magicznych istot. Potem spłonęło archiwum, pełne dowodów przeciwko zwolennikom Beowulfa. Śledztwa utykały w martwym punkcie, nitki podejrzeń urywały się nagle, świadkowie nabierali wody w usta, albo spadali z pegazów. Ponure fatum zawisło nad śledczymi, zaczęto szeptać o klątwie Grindelwalda.

Wtedy Dumbledore przypomniał sobie ostatnie słowa Beowulfa i wyciągnął z biblioteczki “Rytuały ochronne ludów starożytnych”. Problem polegał tylko na tym, że Beowulf mówił po niemiecku, a tam cyfrę jedności podaje się zaraz po cyfrze setek. Dziesiątki są na ostatnim miejscu, a więc należało szukać strony sto ileśtam ósmej.

Pierwszy tekst dotyczył zaklęć lojalności; omówiono tu najstarsze przysięgi i pierwsze magiczne kontrakty, spisywane jeszcze na brzozowej korze albo ryte w kamieniu.
Drugi tekst był intrygujący. Dotyczył on magii ofiary. Beowulf wysuwał przypuszczenie, że poświęcenie własnego życia mogłoby uchronić nawet przed Avadą i co więcej – unicestwić atakującego. Albus uznał te spekulacje za zbyt daleko idące, choć nie wątpił, że tkwi w tym ziarno prawdy. Wiele silnych rytuałów wymagało poświęcenia ze strony rzucającego, jak choćby przyjęcia na siebie bolesnego zaklęcia.
Później omawiano zaklęcia małżeńskie. Albus skrzywił się z niesmakiem. Nie, żeby był pruderyjny, ale niektóre opisane tam rytuały były obrzydliwe.
Wreszcie trafił na tekst o zaklęciach i rytuałach ochronnych.

...Im większy zasięg zaklęcia, tym jest ono trudniejsze do wykonania. Zaklęcie Fideliusa, wynalezione prawdopodobnie w VIII wieku na terenach Bawarii obejmuje swoim działaniem najwyżej jeden budynek o niewielkiej powierzchni. Za jego pomocą można chronić domy i dwory, lecz nie jest ono w stanie objąć swoim zasięgiem zamku, ulicy czy wsi (patrz str. 254). Powodem jest, moim zdaniem, za słaba magia ofiary – Strażnik musi jedynie dochować sekretu.
Zaklęcie nienanoszalności, zdolne chronić całe magiczne miasta, wymaga rytuału krwi (str. 175), który, choć bolesny, nie naraża jednakowoż życia stosujących go magów.
Najtrudniejsze i wymagające największej ofiary są zaklęcia chroniące wybrane osoby bez względu na miejsce ich pobytu. Dotychczasowe obserwacje dowodzą, iż:
- zaklęcia te wymagają śmierci bądź poważnego okaleczenia Strażnika
- działają najsilniej w miejscach związanych ze Strażnikiem (dom, wioska)
- wykazują skuteczność w przypadku bezpośredniego starcia Chronionego z przeciwnikiem (wywołują u tego ostatniego silny ból, ranią go bądź zabijają, sprawiają, że magiczne przedmioty i zwierzęta pomagają Chronionemu)
- zanotowano przypadek (Szwecja, II wiek p.n.e.), że dusza Strażnika powracała na pomoc Chronionemu
- w sytaucji bezpośredniego zagrożenia mogą być rzucone bez uprzedniego przygotowania i rytuałów, aczkolwiek wcześniejsze wykonanie ich jest możliwe i zalecane
- do rytuału majlepiej wybrać miejsce przesiąknięte starą magią, jak magiczne cmentarze, pola menhirów
- rytuał nie musi się wiązać z natychmiastową ofiarą. Może ona zostać dokonana później, choć dopiero po niej zaklęcie uzyskuje moc...

Albus zamknął księgę. Teraz już wiedział, że klątwa Grindelwalda nie jest tylko wymysłem rozhisteryzowanych dziennikarzy i że najbliżsi wpółpracownicy Beowulfa najprawdopodobniej unikną kary.

Co więcej wiedział też, jak będzie bronił Hogwartu, jeśli szkoła kiedykolwiek będzie poważnie zagrożona.
Ostatecznie było to potężne miejsce, a rytuał można było podzielić w czasie. Dokończy go dopiero wtedy, gdy będzie to konieczne.
Jeszcze tego samego dnia zaczął obliczać, jakie runy będą mu potrzebne. Potem przyrządził eliksir i po kryjomu zaczął je wypisywać na starych murach.
Wiele, wiele lat później, kiedy rytuał trzeba było domknąć, nie czuł strachu. Wiedział, że dał dzieciom Hogwartu najlepszą tarczę z możliwych.

KONIEC

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin