Ironia - oreiX.doc

(47 KB) Pobierz
oreiX

oreiX

http://hpforum.ok1.pl/viewtopic.php?p=2588&sid=a502640e16da4b273eabc1dc8bde2bb1#2588
Ironia.

To wszystko aż razi ironią.

Doprawdy…

To miał być wielki finał. Nie ciche przejście ze stanu wojennego w stan pokoju.

Wielki finał powinien być… WIELKI.

Pełen krzyków, śmierci i krwi. Latających klątw, pokazów mocy. Pełen chwały jednej strony. Poświęcenia bohaterów. Obietnic wiecznej pamięci poległych. Pełen żalu i radości w każdej z dusz zwycięzców… Finał powinien być pełen tego wszystkiego, czym wojna kończyć się powinna.

Wojny zwykle kończą się z hukiem - jak to mówią mugole.

Szczególnie taka wojna, powinna się tak skończyć! Na Merlina!
Ponad ćwierć wieku walki, lęku, poświęcenia, wyrzeczeń, strachu… Ponad dwadzieścia pięć lat cholernej wojny z tym… z tym Gadem! Wojny, gdzie po obu stronach - jasnej i ciemnej mocy - ginie tyle ludzi. Gdzie walczy się o wszystko albo o nic. Gdzie na czele i jednej, i drugiej strony stoją tak potężni magowie.

Tam Voldemort. Tutaj - o ironio - Potter.

I chociaż zawsze wydawało się, że przywódcą naszej, tej dobrej strony, jest Dumbeldore, ostatecznie chłopak dowiódł, że to On zawsze nim był.

Był nim mając roczek, kiedy pozwolił całemu czarodziejskiemu światu odetchnąć na piętnaście lat spokojem, nabrać sił.
Był nim mając jedenaście lat, kiedy przeszkodził w Jego powrocie.
I był nim mając dwanaście lat, kiedy zabił trzydziestometrowego bazyliszka.
I mając trzynaście lat - wygrawszy z ponad setką dementorów.
I mając czternaście - podczas turnieju trójmagicznego.
I mając piętnaście, i szesnaście - zmagając się z rzeczami, wobec których poległby nie jeden dorosły czarodziej. Był nim przez całe swoje życie.
I był nim mając siedemnaście lat. Wtedy stało się to tylko unaocznionym, oczywistym faktem.

Zabił Voldemorta. O matko ironii… On - Jego. Nie wierzyłem w to. Nie potrafiłem uwierzyć w te ckliwe bajki o potędze miłości zawartej w dzieciaku. Ale zabił.

Na wielkość Merlina! Nastolatek - największego czarnoksiężnika od wieku!

Wśród krzyków walczących. Gdzie wszystko pełne było chaosu, w którym walczono o życie i prawo do przetrwania. W deszczowy wieczór, podczas bitwy o Hogwart.

Bitwy przerażającej, na ogromną skalę, gdzie śmierć zebrała swe krwawe żniwo, a zło nasyciło się w najpyszniejszy sposób. Gdzie brat zabijał brata. A syn walczył z ojcem. Gdzie przyjaźń stawała się złudą, a zdrada - faktem.

I bla bla bla… Jakie to ckliwe…

Zabił go.

Po latach oczekiwań, nie zawiódł i wypełnił swe przeznaczenie w wielkim stylu.
Ze spokojem, opanowaniem, wybaczającym i godzącym się na wszystko uśmiechem.

W cichości ruchów. Bezgłosie słów. W martwocie emocji.

Zabił... wybaczającym, zielonym spojrzeniem. Nie zielonym promieniem…

Po prostu wybaczył…

Zostaliśmy wyśmiani przez los, życie, przeznaczenie…

I był to najbardziej niedorzeczny, i ociekającym ironią koniec wojny, jaki mogłem sobie wyobrazić. Ironia tego przerosła mnie o głowę, wbiła mnie w podłoże, śmiejąc się ze mnie… ironicznie.

Największy Czarnoksiężnik od stu lat. Ten, którego imienia bał się niemal każdy czarodziej. Morderca setek ludzkich istnień. Ktoś, kogo mroczna potęga przyprawiała o drżenie na samo jej wspomnienie.

Zginął w ciszy. Stojąc naprzeciwko nastolatka, z którym przegrał.

Voldemort, będąc naprzeciwko Pottera, po prostu osunął się na ziemię. Żaden z nich nie wykrzyczał jakichkolwiek słów. Nie było zapierającej dech w piersiach walki, ani mrożącego krew w żyłach pokazu mocy. Ich usta i sylwetki były nieruchome.

W tym momencie, na który tylu czekało, za który tylu umarło… Nie było wielkości chwili, świetności, potęgi. Była milcząca chwała Pottera, który stał tam, w tym przeklętym deszczu, nad ciałem swego największego wroga.

I naprawdę, wolę myśleć, że Czarnego Pana szlag jasny trafił, bo nie wytrzymał przeciążenia ironii i śmieszności całej tej chorej sytuacji. Szczerze, wolę taką wersję wydarzeń. Nie chce dopuścić do siebie faktów, które mówią same za siebie. Cholerny Harry Potter zabił Tego Którego Imienia Nie Wolno Było Wymawiać - spojrzeniem. Jasne…A Merlin żyje…

Ten cholerny chłopak stał tam, otoczony jakąś jasną poświatą, moknąc i dając do zrozumienia wszystkim, że to On, siedemnastolatek, a nie największy czarnoksiężnik od wieku zwyciężył.

Ehe, jasne, jasne…

***

Tygodnie mijały. A wielkiego szumu wokół zbawiciela czarodziejskiego świata końca nie było. Prasa prześcigała się nad wychwalaniem zalet Złotego Chłopca. Uczniowie otaczali go największym szacunkiem. Nauczyciele traktowali jak bóg jeden wie kogo. Tylko ja się nie zmieniłem. Nie miałem zamiaru.

Obserwowałem go.

Coraz bardziej uciekał przed światem. Był cichy, milczący, ale wydawał się szczęśliwy. Z wiecznym, lekkim uśmiechem, uważnie śledził wszystko, co się działo wokół niego. Spokój i cisza wręcz emanowały od jego postaci. I czegoś wyraźnie zaczynało mi w nim brakować. Zaczynał mnie intrygować.

I nie mogę nie wspomnieć o ironii pewnej sytuacji. Kiedy po trzech tygodniach od tamtego wydarzenia, przyszedł na pierwszą lekcję ze mną, przywitałem go oczywiście paroma zwykłymi uwagami, wkładając w nie jak najwięcej sarkazmu i drwiny. A on?

Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się delikatnie do mnie, mówiąc coś co brzmiało: "Dzięki Merlinowi za Snape’a”- za co dostał sekundę później szlaban. Oczywiście. Na co tylko roześmiał się radośnie - za co rzecz jasna odjąłem punkty Gryfindorowi, racząc go przy okazji paroma uwagami w moim stylu. I wtedy coś się zmieniło. Od tamtej lekcji.

Sprawiał, że zacząłem go uważnie śledzić wzrokiem. Odkrycie jego innej strony, wręcz mnie oszołomiło. Widziałem rzeczy, na które wcześniej byłem ślepy. Pokazywał mi siebie takiego, jakiego nigdy nie potrafiłem dostrzec. Jego uśmiech zawsze był nieśmiały. Urocze, wręcz rozczochrane włosy. Oczy, tak zielone, pełne pasji i namiętności. Gładka skóra koloru porcelany. I cała sylwetka, bijąca delikatnością ruchów, gibkością ciała. Odkrywał się dla mnie.

Szybko zrozumiałem. Harry-Cholerny-Chłopiec-Który-Nie-Chciał-Umrzeć-Potter mnie uwodził. Mnie.

Niech go szlag!

Ten durny Gryfon pchał się mi w ręce! On - mnie!

***

W końcu nie wytrzymałem.

Jestem cierpliwą osobą.

Jestem bardzo złym, zgorzkniałym, niemiłym, odpychającym człowiekiem.

Jestem bardzo wrednym, ironicznym, sarkastycznym i mściwym profesorem.

Jestem też nieatrakcyjnym, zamkniętym w sobie, czterdziestoletnim mężczyzną.

Jestem niewyżytym facetem, któremu żywcem w łapy pcha się bardzo atrakcyjny, zielonooki brunet.

I po prostu w końcu nie wytrzymałem.

Dostał szlaban w piątek wieczór. U mnie.

W momencie, w którym drzwi zamknęły się za nim, przycisnąłem go do ściany i wściekły zapytałem, do czego zmierza swoim zachowaniem. W odpowiedzi pocałował mnie. W usta.

I wtedy przegrałem. Z nim. Z sobą. Z czasem… I z ironią tej chorej sytuacji.

Potter całował mnie, Severusa Snape.

Chwilę później zaniosłem go do moich kwater. Rzuciłem na łóżko i zacząłem rozbierać, całując zachłannie każdy odkryty skrawek tej miękkiej skóry. Przerywając czynność jedynie wpijaniem się chciwie w jego usta. Tak idealne. Tak słodkie i czerwone. I w tym momencie moje.

W międzyczasie pozbyłem się moich szat. Pragnąłem poczuć jego skórę na swojej. W końcu nakryłem go sobą. Czułem go w otulającej nas ciszy.

I odmawiam myślenia o niedorzeczności tejże sytuacji. O ironii….

Próbując uspokoić się trochę, skupiłem się na nim. Oddychał szybko, poruszając się pode mną w sposób, który budził całe moje ciało, zmuszając je do przypomnienia sobie tej rozkoszy, tej przyjemności, tego niewiarygodnego uczucia. Budził we mnie wszystkie te, tak odległe wspomnienia, tych emocji, kiedy to czuje się nagie ciało, ocierające się o swoje własne.

Wciskałem go w materac swoim ciężarem. Patrzyłem w jego jeszcze bardziej niż zwykle zielone oczy. Były tak blisko jak nigdy wcześniej. Moje dłonie badały dokładnie jego ciało. Sunąc leniwie po miękkiej skórze, chciałem poznać każdy zakamarek. Dotknąłem powoli jego spuchniętych ust i wbrew sobie zapytałem cicho: Dlaczego?

Wtedy on pocałował mnie delikatnie i równie cicho odpowiedział: Potrzebuję Cię… poza tym, dlaczego nie? – I pocałował mnie znowu, lecz dużo bardziej pożądliwie i głęboko.

Harry Potter potrzebuje mnie. Czy ja coś wspominałem o ironii…?

Pobudził mnie tym. Znowu. A czas stał się nieistotnym faktem. Teraz, kiedy miałem pod sobą jego. Dla siebie i dla niego. Nieważne…

Wszystko zlało się w jedno. Nawet nie zorientowałem się, kiedy byłem już głęboko w nim. Po sam trzon mojego, jak nigdy wcześniej twardego członka. Krzyk ugrzązł gdzieś w moim gardle, nie mogąc się wydostać. Wrażenie było nieziemskie i tak zapomniane. Byłem otoczony jedwabistym gorącem. I byłem tak głęboko. Poruszałem się wolno, lecz zdecydowanie, próbując dostać się jeszcze dalej do jego wnętrza. Twarzą w twarz. Jego jęki sprawiały, że nie mogłem utrzymać kontroli nad własnym ciałem. Jego dotyk na moim ciele parzył. On sprawił, że nie byłem sobą. Wbijałem się w niego szybciej, ciągle nie mogąc przypomnieć sobie jak się oddycha. Łapczywie kradłem pocałunki. I jedynie czego chciałem to być głębiej, dalej, bliżej.

Spełnienie prawie mnie zabiło. A krzyk, który w końcu wydostał się na zewnątrz sprawił, że ochrypłem. I ciągle w nim byłem. W bezgłosie otaczających nas emocji. I ironii sytuacji.

Odzyskanie świadomości zajęło mi dużo czasu. Więcej niż jemu. Kiedy tylko wrócił do siebie, zaczął przeczesywać palcami moje mokre od potu włosy. Całował moją twarz, zamknięte powieki. I był taki cichy, spokojny i odprężony. Był.

***

Ta sytuacja powtórzyła się wiele razy. Nie rozumiałem go nigdy. Dlaczego właśnie ja? Ale zawsze był. Do ukończenia szkoły. I później. Był w moim życiu.

I szybko odkryłem, że wcale mi nie przeszkadza. Zjawiał się w ciszy. Milcząco pozwalał mi na wszystko. Spokojem wypełniał mnie i moje życie.

Zaakceptowałem to. Ponieważ nie był już głośnym, denerwującym dzieciakiem. Ponieważ polubiłem jego spokój. I nawet ta przeklęta ironia faktu, że ja Severus Snape jestem z Potterem mi nie przeszkadza. Już nie.

Po za tym, jeżeli niedorzeczność tej sytuacji jeszcze mnie nie zabiła, to już pewnie tego nie zrobi…

I jak kiedyś powiedział, potrzebuje mnie abym go równoważył. Aby mój mrok tłumił jego zbyt jasne światło.

Nie przeszkadza mi to. A wiesz dlaczego Harry?

Ponieważ ty, w ten cichy sposób, równoważysz mój mrok swoim światłem.

I to jest dobre.

Dla nas obu.

I nie, to nie miało zabrzmieć ironicznie.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin