Huberath Marek S. - Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka.doc

(206 KB) Pobierz

Autor: Marek S. Huberath

Tytul: Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka

 

Z "NF" 3/92

 

I  Było przykre, ciemnawe popołudnie listopada. Przynajmniej

przestało padać. Na razie. Jak co dzień Alfred Dyjak

przemierzał Śląską zwykłym, szybkim krokiem, nieznacznie

pochylony do przodu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę z

brązowego skaju, nieco rozerwaną wzdłuż zamka

błyskawicznego. Z rozpiętej torby wystawała butelka mleka z

aluminiowym kapslem zabezpieczonym plastykową nakładką. Czuł

się źle i wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej obce i

wrogie niż zwykle. Nie lubił siebie ani otoczenia, w którym

się obracał: ludzi, przedmiotów. Kac po wczorajszym

wieczorze wzmagał tę niechęć.

   Mijając mały sklepik, zdobył się na spostrzeżenie, że

obecnie nie sprzedają w nim płyt gramofonowych, lecz nadali

mu zabawną nazwę "Drewno".

   Trochę wcześniej o mało co nie został przejechany przez

pomarańczowego malucha i właśnie teraz to sobie uświadomił.

Brodaty kierowca wychylił się i krzyknął. Dyjak sądził, że

kierowca powinien być wąsaty, a fiat żółty. Po chwili

zapomniał o tym. Przeciągnął językiem po suchych wargach.

   Był wykończony, jakby nie spał od niepamiętnych czasów;

przynajmniej wszystkie lekcje przebiegły spokojnie. Dyjak

uczył starsze dzieci tak zwanych robót ręcznych, czyli

parodii pracy rzemieślnika, zaś najmłodszych nieszczęśników

- tak zwanego nauczania początkowego, czyli wszystkiego po

trochu. Udręka była wzajemna, gdyż ostatnio szkoła otrzymała

w darze mikrokomputer "Meritum", który trafił pod opiekę

Dyjaka, uznanego szkolnego specjalisty od techniki.

Niestety, instrukcje zostały napisane niezrozumiale i Dyjak

nie mógł sobie z nimi poradzić. To poniżało go; tym bardziej,

że niektórzy z jego znienawidzonych podopiecznych umieli już

biegle obsługiwać nieznośną maszynę.

   Jego wyobraźnię opanował natrętny, wyrazisty obraz. Dyjak

poczuł rzadkie powietrze, zimne i czyste; jak w górach -

przypomniał sobie ostatnie wczasy spędzone w Zakopanem i

instynktownie wchłonął nozdrzami ciężkie i wilgotne

powietrze jesiennego miasta. Chodniki były jeszcze mokre po

deszczu.

   Istniały dwie współbieżne rzeczywistości: to chłodne i

zatęchłe popołudnie i tamto również chłodne, lecz

rozświetlone i rześkie. W mroźnym, rozrzedzonym powietrzu

lekko opadało niewielkie, brunatne ziarno, owalne i

pobrużdżone. Wydawało się tak lekkie, że gdyby dmuchnął,

zmieniłoby tor swego lotu. Blask zmieniał ziarno, wolno,

lecz zauważalnie: pęczniało i rozkładało pomarszczone dotąd

powłoki. Wkrótce przestało spadać; szybowało na niedużych i

smukłych skrzydełkach z pożyłkowanej i przeświecającej

błony.

   Dyjak przyśpieszył, dokładnie stawiając stopy. Uważał, że

na chodniku są miejsca, na które powinien stawać, by było

dobrze. Chciał przeczekać niezrozumiałe, natrętne obrazy.

Obiekt widziany oczyma duszy próbował sterować swoim lotem:

nieporadnie zakręcał, zwalniał lub przyśpieszał, jakby uczył

się manewrowania.

   Wizja znikła, ale to go nie ucieszyło, gdyż nadal czuł

się podle. Doszedł do skrzyżowania; zauważył, że drzewa na

skromnym pasku zieleni dzielącym jezdnie Alej prawie

zupełnie straciły liście. Wszedł do sklepu spożywczego. W

kolejce stały dwie starsze kobiety z siatkami. Dyjak unikał

nieoczekiwanych ruchów, bojąc się naruszyć delikatną

równowagę świata. Spokojnie stanął w kolejce. Wygląd tego

sklepu zależał od Dyjaka. Gdy przyszła jego kolej, zdążył

jeszcze powiedzieć:

   - Proszę wino Regal - i rzeczywistość załamała się. Sklep

stał się ciemną, pustą, zrujnowaną salą. Szyby potłuczone; z

sufitu zwieszały się girlandy jakichś łachów czy pajęczyn.

Na półkach pył, kawałki gruzu. Wokół panował półmrok. Dyjak

zacisnął szczęki, aż zęby zgrzytnęły; przymknął powieki.

Chciał, aby to zniknęło i wiedział, że zależy to od jego

wysiłku. Po chwili otworzył oczy, ale ponury obraz znikał

opornie. Powoli, naprzeciw niego, za odtwarzającą się ladą

pojawił się widmowy kształt. Przypominał szkielet, ale

wkrótce potem stał się kobietą w białym chałacie i czepku na

rudawych i pokręconych włosach. Sprzedawczyni podała mu

butelkę. Zawahał się.

   Za dużo piję... cholerne zwidy - pomyślał, jednak sięgnął

do kieszeni swoich marmurkowych dżinsów, z których był

dumny; wyciągnął kilka zmiętych banknotów. Odliczył i

położył je na ladzie. Marudził jeszcze chwilę, więc

sprzedawczyni spojrzała nań wyczekująco. Dyjak przeciągnął

spoconą dłonią po przerzedzonej blond czuprynie. Zaprzeczył

ruchem głowy. Nie chciał kupować niczego więcej. Wsadził

butelkę z Regalem do torby, obok butelki z mlekiem i wyszedł

ze sklepu. Starał się nie rozglądać, w zabobonnej obawie,

aby wizja nie powróciła.

 

II  Poszedł Alejami ku Prądnickiej. Po drodze wstąpił do

sklepu z narzędziami. Chciał kupić kilka kołków rozporowych,

aby w swoim mieszkaniu zawiesić na betonowej ścianie nowe

dzieło. Przez mgłę przypominał sobie, że jego hobby to

malowanie obrazów. Najtańszymi farbami olejnymi i zawsze w

tym samym formacie, ponieważ zawsze rozpinał płótno na

rysownicy kreślarskiej. Gdy farby wyschły, trudno było

oderwać obraz od deski, gdyż oleje przesiąkały i płótno

przyklejało się.

   Mroczne wnętrze sklepu wyglądało zwyczajnie: krótka, a

pomimo to stłoczona kolejka rolników z pobliskiego placu

warzywnego i bazaru na Kleparzu.

   Ustawił się w kolejce, oczekując na następną porcję

udręki. Za nim stanął zwalisty mężczyzna o czerwonej,

nabrzmiałej twarzy i chuchał mu w kark odorem przetrawionej

wódki. Dyjak podrapał się po prześwitującym ciemieniu.

Wiedział, że natręctwo powróci.

   Tym razem wizja nie była przykra, emanowały z niej nieokreślona

życzliwość i ciepło. Znów ten uskrzydlony przedmiot; znowu

zmieniony: dłuższy, z niedużymi stabilizatorami - jak

samolot. To skojarzenie przywiodło przed oczy panoramę wokół

lecącego przedmiotu. Gdzieś nisko, ginąc w mętnym błękicie,

płynęły fantastycznie postrzępione, białawe kształty.

   Dyjak raz w życiu leciał samolotem: do Warny. Wtedy

przypatrywał się chmurom. Te wyglądały podobnie. W samolocie

do Warny jadł szynkę z plastykowej rynienki, a stewardesa

miała oczy zbyt blisko siebie. Teraz czuł nieznośny odór

oddechu stojącego za nim mężczyzny. Wiszące lub leżące na

półkach narzędzia wydawały się nierealne: zbyt równe,

błyszczące; zbyt dobrze wykonane.

   Tracę poczucie rzeczywistości... powinienem zgłosić się

do lekarza - kolejny raz przetarł dłonią spocone czoło.

   Pasek rozluźnił się i torba spadłaby mu z ramienia, ale

zdołał ją przytrzymać. Jedynie klasówki, które niósł do

domu, do poprawy, sypnęły się na podłogę. Schylił się i

pozbierał je z zabłoconego lastryka. Zdumiał się: to były

wyłącznie podpisane, puste kartki, niektóre pobrudzone

błotem. Gorączkowo przeglądał kartkę za kartką. Wszystkie

puste, bez wyjątku, nawet te podpisane przez najlepszych

uczniów.

   Co to? Bunt? - zakołatało. - Przecież tematy nie były

zbyt trudne...

   - Dla pana?... - zamyślenie Dyjaka przerwał głos

sprzedawcy w granatowym chałacie. Sprzedawca był wysokim i

przeraźliwie chudym brunetem o siwiejących skroniach.

   Dyjak podrapał się w bok. Miał na sobie szarą bluzę z

wypukłymi, naszywanymi kieszeniami i nadrukowanym na prawej

kieszeni czarnym orłem z rozpostartymi skrzydłami i napisem

"Montana" oraz "Hamburg, Berlin, Paris, New York" poniżej

orła. Był dumny z bluzy, chociaż nieco mniej niż z dżinsów,

ponieważ była z butiku, a dżinsy z importu. Sprzedawca

patrzył na niego z ledwie zauważalną odrobiną wyższości,

wynikającą z przekonania, że taki facet jak Dyjak nie

potrafi nawet fachowo nazwać tego, co chce kupić.

   - Proszę rurkę do umywalki... taką w kształcie litery s -

powiedział Dyjak, potwierdzając opinię sprzedawcy.

Przeciągnął dłonią po przerzedzonej czuprynie. Bateria

ciekła. Należało dokupić do niej nową rurkę. Dyjak odruchowo

spojrzał na dłoń: były dwa włosy.

   - Chodzi panu o wylewkę?... - w głosie sprzedawcy nuta

wyższości zabrzmiała wyżej o ton. Nazwa była umiarkowanie

cudaczna, ale nieźle oddawała rolę rurki, więc Dyjak

przytaknął skinieniem głowy. Zdołał przyzwyczaić się do

najdziwniejszych nazw różnych akcesoriów, choć nie był

pewien, czy to sprzedawca nie wymyśla tych nazw wyłącznie po

to, by gnębić klientów.

   Znowu ogarnęło go znajome uczucie. Przeląkł się, że wrócą

halucynacje. Sprzedawca zawijał wylewkę w brązowy papier

pakunkowy. Dyjak przypomniał sobie o kołkach rozporowych.

   - Na stoisku narzędziowym - sprzedawca wskazał głową na

drugą kolejkę. Dyjak stanął w niej zrezygnowany. Wiedział,

że nie wytrzyma i natrętne wizje wrócą. Kolejka była długa.

Starał się zająć myśli, aby nie wpaść w sidła wyobraźni.

Poprawił i nieco głębiej wetknął wylewkę pomiędzy mleko i

wino Regal. Nie pomogło. Obraz przed oczyma zafalował i

sklep zniknął. Dyjak stał w miejscu otoczonym spiętrzonymi

belkami; pod fioletowym niebem, takim jak o zachodzie

słońca. Wokół gruz, ziemia i te belki. Wprawdzie nie widział

ludzkich szczątków, ale obrazy rozpadu były bardzo przykre.

   Powrót do realności zaczął się od czyjegoś głośnego

kichnięcia. Znów stał w mrocznym sklepie, zatłoczonym

mężczyznami o czerwonych twarzach i sękatych, masywnych

dłoniach. Poczuł się niezbyt dobrze i oparł o stojący obok,

mocno przerdzewiały kaloryfer.

   Cholerne majaki... Piję za dużo, o wiele za dużo... -

pomyślał i już pojawił się nowy obraz: skrzydlaty przedmiot

wolno szybował nad szarą powierzchnią ziemi, przypominającą

nieregularną, ale wyraźną szachownicę. Na prostokątnych lub

kwadratowych, szarych polach wznosiły się niewielkie,

nieregularne ruiny. Te kwadraty poprzedzielane wąskimi,

prostymi liniami ulic kojarzyły się z widokiem znanym i

czasem oglądanym w telewizji.

   Lecący przedmiot w kolejnych wizjach był coraz większy i

bardziej rozbudowany. Jeśli nawet nie miał napędu, to

potrafił precyzyjnie sterować swoim lotem. Dyjak darzył ten

przedmiot sympatią, ale i lekkim respektem. Wizja stopniowo

traciła na intensywności.

   Przy drugim stoisku sprzedawała starsza, tęga kobieta w

granatowym chałacie.

   - Sześć kołków rozporowych fi siedem... - powiedział z

wystudiowaną obojętnością. Teraz i wylewkę mógłby kupić jak

fachowiec. Zapłacił za kołki i wcisnął je do torby obok

poprzedniego zakupu. Wyszedł ze sklepu.

   Przyszło mu do głowy, że właściwie zamiast od razu

wsiadać do tramwaju przy Kleparzu mógłby najpierw zajrzeć do

księgarni na rogu Długiej i Szlaku. Myśl ta wywołała w jego

mózgu niechęć i sprzeciw, głowa aż chciała pęknąć. Odczucie

pojawiło się nieoczekiwanie i gwałtownie jak uderzenie

pałki. Dopiero gdy Dyjak zrezygnował ze swego zamiaru,

nacisk ustąpił.

   To nie jest moja myśl. Zupełnie, jakby w mojej głowie

siedział ktoś obcy...

   Przejechał dłonią po karku. Namacał coś lepkiego i

spojrzał na dłoń. - Osmarkał mnie skurwiel - pomyślał z

odrazą i strzepnął rękę. Wyciągnął chustkę do nosa.

Pośpiesznie pościerał szarawy śluz, w którym widać było

czarne kropki - skondensowane zanieczyszczenia wdychanego

powietrza. Zwinął mokrą chustkę w ciasny tłumok i schował do

kieszeni. Podrapał się w ciemię. Za paznokciami znalazły się

porcje tłustego łupieżu. Obojętnie mijał tłum stojący na

przystanku autobusowym. Czuł, że jego trasa stanowi

wytyczoną linię, a pomimo to poszedł nieco inaczej niż mówił

wewnętrzny nakaz. Potrącił wysoką dziewczynę w jaskrawo

niebieskiej, ortalionowej kurtce i o długich szaroblond

włosach. Stała z niewiele wyższym od niej mężczyzną w

jasnobeżowej kurtce, trzymającym białą, plastykową teczkę.

Potrącona dziewczyna syknęła z bólu.

   - Chyba pierdoła idzie i śpi... - usłyszał nieżyczliwą

uwagę mężczyzny.

   Dyjak przeczuwał nadejście kolejnych wizji. Wpatrywanie

się w wilgotną powierzchnię bruku nic nie mogło zmienić.

Każda myśl, że jednak mógłby wstąpić do księgarni,

wywoływała udrękę. Mogłem dostać po mordzie za tę dziewczynę

- zdążył pomyśleć i znów wpadł w sidła swoich schorowanych

myśli.

   Znajomy przedmiot krążył bardzo nisko. Omijał wyniosłości

o nieregularnych kształtach, brunatne, porowate, spękane.

Zakręcał pomiędzy nimi, czegoś poszukiwał, badał. Widok tych

pagórków był przykry: przypominały ruiny, chociaż bez

drapieżnej, świeżej ostrości - znacznie łagodniejsze,

wygładzone przez czas.

   Dyjak zacisnął zęby, aż zazgrzytały. To pomagało. Wysiłek

woli mógł osłabić natrętne obrazy. Dyjak przeklinał

wczorajszą popijawę, przeklinał siebie i swoją słabość. Od

dawna zamierzał skończyć z nałogiem, bezskutecznie.

Odruchowo poprawił pasek na ramieniu.

   Zza zakrętu, z Prądnickiej wyjechało długie, nieporadne

cielsko autobusu. Z piskiem gumy w przegubie oraz wysilonym

rzężeniem silnika wtaczało się w Aleje. Pomyślał, że tłumek

na przystanku zostanie wchłonięty; może wsiądzie dziewczyna,

którą potrącił i towarzyszący jej mężczyzna. Dyjak stał na

przejściu dla pieszych, oczekując na zmianę świateł. Zaczęło

nieco mżyć i oziębiło się jeszcze. Zapiąłby zamek kurtki,

przypominającej krojem kurtkę mężczyzny na przystanku, ale

chciał, żeby czarny orzeł na jego bluzie był widoczny.

Dlatego jedynie skulił się z zimna i zgarbił. Wkrótce

światła zmieniły się na zielone i Dyjak z tłumem innych

ludzi przekroczył ulicę, brudną i mokrą. Zatrzymały go

kolejne światła, przy pierwszej nitce Alej. Strumień

samochodów szybko się skończył. Jezdnia była pusta, chociaż

nadal paliło się czerwone światło. Jakaś dziewczyna, niska

brunetka w obcisłych spodniach do pół łydki,

przypominających kalesony, przebiegła ulicę. Dyjak

bezmyślnie ruszył za nią.

   Naraz dotarł do niego dźwięk milicyjnego gwizdka. Stali

za budkami telefonicznymi, niewidoczni z przejścia. Dopiero

teraz, gdy nie było już odwrotu, wyszli z ukrycia. Jeden z

nich skinął ręką na Dyjaka. Drugi pogroził palcem

przechodzącej dziewczynie, która odwróciła się. 

   - Pani, to co?... daltonistka?... - rzucił za nią.

Dziewczyna odpowiedziała szerokim uśmiechem uszminkowanych

ust, ale nawet nie zwolniła.

   Obaj milicjanci byli młodzi, wysocy i barczyści.

Spoglądali na drobnego Dyjaka z góry.

   - Dowodzik, proszę... - powiedział jeden z nich.

   Dyjak z pośpiechem wyciągnął czarny portfel i wyjął z

niego sfatygowany dowód osobisty, jeszcze starego typu, z

twardą okładką. Milicjant odpisywał dane personalne.

   - Pan chyba dyrektor szkoły? - powiedział z

protekcjonalną wesołością ten, co notował.

   Dyjak niepewnie zacierał ręce.

   - No, niezupełnie - wybąkał.

   - To co, płacimy teraz, czy na kolegium? - zapytał z

udaną surowością drugi z milicjantów, a ten, co notował,

parsknął śmiechem.

   - Kobiety to mają szczęście - powiedział Dyjak. Miał

jeszcze w zanadrzu stwierdzenie, że szedł jako drugi, za tą

dziewczyną.

   - Takie już jest życie - zauważył milicjant, który

notował.

   - No, wie pan... - plątał się Dyjak - nie mam przy sobie.

W szkolnictwie płacą niewiele.

   Milicjant skończył notować i oddał mu dowód. Obaj

zasalutowali, zawrócili na pięcie i skryli się za budkami

telefonicznymi, aby łowić następców Dyjaka.

 

III  Przy drugiej nitce Alej nie próbował przebiegać.

Zaczekał na zielone światło. Gdy przypomniał sobie o

planowanym wstąpieniu do księgarni przy Szlaku, ból głowy

wrócił. Ale nie zmieniło to jego decyzji. Zewnętrzny nacisk

nasilał się. Ktoś obcy lub coś obcego, co wdarło się do

głowy Dyjaka, domagało się, aby nie szedł do księgarni. Może

poprzednio właśnie to coś zmuszało go do trzymania się

ściśle wytyczonej, choć niewidocznej linii.

   Przeszedł jezdnię i zaraz za kałużą i zniszczoną ławką

miał zamiar skręcić w lewo i stanąć na przystanku, by czekać

na tramwaj jadący do centrum. Tak chciało to obce w jego

głowie, które może zwało się kac... Dyjak zmusił swe nogi do

ruchu, przeszedł przez tory tramwajowe i skierował się w

Długą, ku księgarni. Presja ustała nagle, tak jak się

pojawiła. Zwyciężył. Czuł się lekko i rześko.

   Pieprzone męki pijaka... - pomyślał, a jego postanowienie

niepicia umocniło się. Minął przystanek w kierunku

przedmieść. Jak zwykle, tłumek oczekiwał na tramwaj. Od

czasu jak przedłużyli linię na Osiedle Trzydziestolecia,

tylu ich tu stoi, że trudno przejść - pomyślał z niechęcią.

Lawirował pomiędzy stojącymi. Nie chciał kogoś potrącić.

Znikła linia, której winien się trzymać. Obce zostało

pokonane, a ta wolność była owocem zwycięstwa.

   Zatrzymał się przy kiosku, by kupić żyletki. Obejrzał

uważnie witrynę, szukając czasopism, które zwykle czytywał.

Kioskarka podała mu małe, jasnobrązowo-ciemnobrązowe

opakowanie Polsilverów Iridium. Zapłacił i niedbale schował

resztę do kieszeni, żyletki wrzucił do torby, naciągnął

kołnierz na kark i ruszył szybkim krokiem, bo znowu zaczęło

siąpić. Minął mur oddzielający zapuszczony i rozległy ogród

przytułku od szarej, zabłoconej ulicy. Przeciął ulicę

Helclów. Każda przecznica manifestowała się w mózgu swą

nazwą. Dyjak z wysiłkiem weryfikował w pamięci ich

poprawność. Myliły się te nazwy, choć przecież była to jego

codzienna trasa.

   Pomyślał o swoich rojeniach i przywołane wróciły. Wizja

była tak sugestywna, że zatracił poczucie rzeczywistości.

Ukazało się fioletowe niebo pogodnego, mroźnego wieczoru.

Znów sceneria zmurszałych ruin lub przykrytych pyłem

pagórków. Atmosfera spokoju i ciszy miejsca, do którego chce

się uciec. Znany mu z poprzednich wizji, skrzydlaty

przedmiot czy może żywe stworzenie, kroczył po ziemi na

kilku wysokich i cienkich, piszczelowatych odnóżach, z

zaznaczającymi się grubszymi przegubami. Już nie przypominał

małego samolotu, lecz owada, jętkę lub złotooka ze złożonymi

nad grzbietem skrzydłami i skrzydełkami sterującymi. Na boki

od podłużnego korpusu wystawał szereg szypułek czy

wyrostków. Niektóre z nich, te przypominające brunatne

liście, kierowały się ku światłu; inne wysuwały się do

przodu, gdy kroczył. Tak ogromny owad mógłby się wydać

odrażający, lecz Dyjak wiedział, że jest przyjazny i to

pozwalało nie odczuwać obrzydzenia.

   Zrozumiał, że to coś w rodzaju udzielonej mu kolejnej

lekcji. Zgodnie z domysłem, wizja rozmyła się i zniknęła.

Dalej szedł brudną i zabłoconą ulicą. Minął kapliczkę

stojącą w miejscu, gdzie łączą się obie nitki ulicy Długiej, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin