Victoria Holt - Oczy żbika.pdf

(1389 KB) Pobierz
126641671 UNPDF
Victoria Holt
Oczy Żbika
The Shadow of the Lynx
Przełożyła Ewa Tade
Nora
Rozdział 1
Stałam na pokładzie. „Carron Star” oddalał się od wybrzeża, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć,
że opuszczam Anglię, zrywam z dawnym życiem i w gruncie rzeczy płynę w nieznane. Wiatr
rozchylał poły mojej peleryny w szkocką kratę, odsłaniając prostą spódnicę z tego samego
materiału. Słomkowy kapelusz przytrzymywała związana pod szyją długa szarfa z jasnego
szyfonu. Siedemnastoletnia panna, wybierałam się w podróż na drugi koniec świata z mężczyzną,
którego jeszcze przed miesiącem nie znałam, nawet nie wiedziałam o jego istnieniu.
Ludzie stojący na brzegu powiewali chusteczkami i mimo bohaterskich uśmiechów wielu
ukradkiem ocierało łzy.
Do mnie nikt nie machał na pożegnanie.
Jakiś mężczyzna w średnim wieku, z bokobrodami, przyglądając mi się bezczelnie, przysunął
się do mnie blisko, zbyt blisko.
— Żadnych przyjaciół? — spytał poufale.
— Żadnych — odparłam.
— Sama w podróży?
Spoza moich pleców ozwał się głos:
— Moja podopieczna podróżuje ze mną.
Zielonkawe oczy Stirlinga lśniły drwiąco, jego głos żądał wyjaśnień, dlaczego nieznajomy
ośmiela się nagabywać jego podopieczną.
Mężczyzna oddalił się zakłopotany. Stirling milcząc, stał u mego boku oparty o balustradę, a ja
czułam rozlewające się po moim wnętrzu radosne ciepło: byłam bezpieczna. Wiedziałam, że w tej
oto chwili skończyła się niedola, która była moim udziałem przez ostatnie tygodnie, po utracie
tego, kogo kochałam ponad wszystkich i wszystko. Teraz Stirling stał obok mnie, mój opiekun —
jak sam siebie nazywał. Nie całkiem ściśle, co prawda, ale i tak byłam uszczęśliwiona.
Wtedy właśnie poczułam, że Stirling i ja jesteśmy sobie przeznaczeni.
* * *
Ale to jeszcze nie początek. Może powinnam zacząć od swoich urodzin, bo tak zaczynają się
wszystkie opowieści. Ale nie rzeczywistość, ona sięga po to, co było nieco wcześniej. Często
zastanawiałam się, jak wyglądało preludium do moich urodzin. Wyobrażałam sobie rodziców
razem. Nie było to łatwe, bo nigdy nie widziałam matki, ale nie przejmowałam się tym zbytnio.
Miałam ojca, Tomasza Tamasina, a mając takiego ojca, trudno trapić się brakiem matki.
„Poszła sobie”, jak on to określał, kiedy miałam rok. Lecz dopiero gdy skończyłam sześć lat,
zrozumiałam, co to znaczyło.
Cudownie było żyć z Tomaszem Tamasinem. Moim zdaniem, my dwoje w zupełności sobie
wystarczaliśmy. Nikt więcej nie był nam potrzebny do szczęścia. Nawet mama byłaby intruzem.
Mieliśmy kilka kolejnych gospoś, których obowiązkiem było troszczyć się o mnie, i póki nie
skończyłam sześciu lat, nie znałam słowa „porzucona”. Użyła go dopiero jedna z owych gospoś w
rozmowie z przyjaciółką, która przyszła ją odwiedzić. Mieszkaliśmy wówczas na północy
Londynu — przeprowadzaliśmy się nieustannie, bo tego wymagały wciąż nowe interesy ojca.
 
Siedziałam w ogrodzie pod szeroko otwartym oknem kuchennym i obserwowałam mrówki
maszerujące w tę i z powrotem po ścieżce z niesymetrycznych Płyt.
— Biedna kruszyna — mówiła współczująco gospodyni. — Potrzebuje matki.
— A on?
— Ach, on! — zaśmiała się.
— Opuściła go, prawda?
— Podobno. Jakaś panienka z teatru czy skądś.
— Aaa, aktorka!
— Żadna gwiazda w każdym razie. Kiedy odeszła, Nora nie miała więcej niż dwanaście
miesięcy. Coś nie tak musi być z kobietą, która porzuca takie małe dziecko. Powinien był się
ponownie ożenić.
— Powiedziałaś mu to?
— A idźże ty!
Porzucona! To ja byłam porzucona.
— Co to znaczy, że ktoś jest porzucony? — spytałam ojca, gdy wrócił do domu.
— Zostawiony sam sobie, osamotniony.
— Niemiło być porzuconym, prawda? Przytaknął.
— Ludzie porzucają kogoś tylko wtedy, gdy go nie lubią — orzekłam.
Przyznał, że pewnie tak jest, a ja nie powiedziałam, iż wiem, że zostałam porzucona, bo nie
chciałam go zranić. Zawsze uważałam, by go nie zranić, tak jak on uważał, by nie zranić mnie.
Zresztą miałam jego, co mnie obchodziło porzucenie.
Nigdy nie rozmawialiśmy o matce. Było tyle innych tematów! Jego plany zdobycia fortuny —
nie tyle zdobycia, co wydawania! Zawsze miał na podorędziu pomysł jakiegoś nowego wynalazku.
Lubiłam czasy wynalazków, bo miałam go wtedy w domu, pracował w swoim pokoju na samej
górze, a ja byłam szczęśliwa, że jest tak blisko. Siadywałam tuż obok stołu, przy którym pracował,
i rozmawialiśmy godzinami o tym, co zrobimy, gdy jego geniusz zostanie doceniony, a świat
zacznie czerpać z tego korzyści. „Nie wyłączając nas”, dodawał ze śmiechem, który dudnił niczym
spadająca woda, tak że i ja zaczynałam się śmiać. Wymyślił zamek sprężynowy, który jednak nie
działał tak, jak powinien był działać. Robił mechaniczne zabawki, których mechanizmy nie
całkiem chciały być posłuszne, z wyjątkiem jednej: chłopca na huśtawce obracającego się na
drążku. Ale i ona zacinała się czasem, gdy chłopiec wisiał głową w dół. Sprzedał jednak kilka
takich zabawek i potem mawialiśmy: „Pamiętasz chłopca na huśtawce?” To był wielki sukces, lecz
do fortuny, o którą chodziło, wciąż było daleko. Próbował sił w ogrodnictwie, i przez pewien czas
mieszkaliśmy na wsi, ale pociągały go eksperymenty, chciał uprawiać ciągle coś innego, pospolite
życie mu nie wystarczało.
„Kiedy będę bogaty…” mówił i zaczynaliśmy naszą ulubioną zabawę. Żeglowaliśmy w
marzeniach dookoła świata. Wynajdowaliśmy miejsce na mapie i mówiliśmy: „Tam popłyniemy”.
W tych wymyślonych podróżach byliśmy zawsze razem, przeżywaliśmy różne przygody,
spotykaliśmy potwory morskie budzące stokroć większą grozę aniżeli te, na które natknął się
Sindbad Żeglarz. Czasem spisywał owe marzenia i nawet sprzedał jedno czy dwa opowiadania
pewnemu czasopismu. „Zbiliśmy fortunę”, pokpiwał. Nie rozumiał, że był człowiekiem pióra.
Pisanie go nie zadowalało. Chciał bardzo szybko stać się bogaty.
Odziedziczył pewną niewielką sumę i odłożył ją na moje wykształcenie, dowodząc tym samym,
jak się o mnie troszczy. Był rozrzutny na rozmaite sposoby, starał się jednak mnie zabezpieczyć.
Chciał, żebym chodziła do najlepszych szkół. Mówiłam, że pragnę jedynie być blisko niego.
Zapewnił mnie, że tak będzie, lecz na razie on zajmie się zdobywaniem majątku, a ja muszę
chodzić do szkoły. Chodziłam więc do szkoły i uczyłam się pilnie, aby jak najprędzej mieć to za
sobą.
Wkrótce po moich piętnastych urodzinach zdecydował, że wyrusza po złoto. Miała to być
wielka okazja, prawie cud. Jego życie pełne było wielkich okazji, ale do tej pory wszystkie
okazywały się ułudą. Ta miała być inna, ta naprawdę miała nam dać bogactwo.
— Złoto! — mówił z ogniem w oczach. — Będziemy milionerami, Noro. Chciałabyś mieć
miliony?
Myślałam, że tak, że chciałabym bardzo, ale skąd to złoto wziąć?
— Jest w ziemi i czeka. Trzeba tylko po nie sięgnąć.
— To dlaczego nie każdy jest milionerem?
— Oto przemówiła moja praktyczna córeczka! Słuszne pytanie, odpowiedź zaś jest prosta:
ponieważ nie każdy jest taki sprytny jak my. My pojedziemy daleko, żeby je zdobyć.
— Dokąd?
— Do Australii. W Australii złoto jest na każdym kroku.
— Kiedy wyruszamy?
— Posłuchaj, Noro. Najpierw muszę pojechać sam. To nie miejsce dla dziewcząt, które
powinny się uczyć.
Przestraszyłam się. Głęboka rozpacz malująca się na mojej twarzy musiała go przerazić.
— Powinnaś zdać egzaminy z trzech podstawowych przedmiotów, musisz umieć mówić i
zachowywać się jak dama, skoro masz być milionerką.
Przypomniałam mu, że zdałam już egzaminy z trzech podstawowych przedmiotów, wiem też,
jak mówią i zachowują się damy, i stosuję te zasady zawsze, chyba że mnie ktoś wyprowadzi z
równowagi.
— Noro, jesteś jeszcze za młoda. Zostaniesz tu przez jakiś czas. Znalazłem dobrą szkołę, gdzie
będą się o ciebie troszczyć, póki nie wrócę. Będziemy mieć miliony, będziemy cieszyć się życiem.
Cokolwiek zechcesz robić, dokądkolwiek pojechać — żadnych ograniczeń! Możemy już zacząć
snuć plany. Bogactwo jest pewne — mamy je w kieszeni.
Jak zwykle, udało mu się mnie przekonać i nakłonić do nauki w Danesworth House.
— Tylko parę miesięcy, Noro, a potem… wszystkie pieniądze świata, wszystko, czego tylko
zapragniesz. Od czego chciałabyś zacząć?
— Mnóstwo ludzi szuka złota — powiedziałam. — A jeśli to ci zajmie całe lata?
— Wiesz przecież, że jestem jak król Midas…
— Mogłabym prowadzić dom, mogłabym ci gotować i dbać o ciebie.
— Co?! Moja córka, milionerka? Nie! Będziemy mieć kogoś, kto będzie o nas dbał. I nigdy
więcej rozstań. Żadnych intruzów. Przyjdzie taki dzień. Wszystko, co powinnaś teraz zrobić, to
poczekać trochę w Danesworth House.
Jak potrafił mówić! Sugestywnie, zniewalająco, tak żywo, że w naszej wyobraźni ziszczały się
wszystkie jego szalone plany.
Poszłam więc do szkoły, a on pożeglował przez morza. Każdego dnia wyczekiwałam listu z
wieścią, że los się do niego uśmiechnął i jesteśmy milionerami.
Szkoła była po prostu nieznośnie nudna. Nie bałam się tak jak większość uczennic ani panny
Emily, ani panny Grainger. To, co robiłam, robiłam dobrze. Nie przysparzałam kłopotów, nie
interesowały mnie uczniowskie figle. Żyłam oczekiwaniem na wezwanie. Wyobrażałam sobie, jak
to będzie. Może list: „Przyjeżdżaj do Australii natychmiast”. A może sam — on, który tak lubił
niespodzianki — przyjedzie do szkoły, żeby mnie zabrać. Wezwą mnie do gabinetu i tam, w tym
zimnym, pustym pokoju będzie na mnie czekał. Chwyci mnie w ramiona — ku pełnej zdziwienia
dezaprobacie panny Emily lub panny Grainger, z czego wszakże nie będzie sobie nic robił — i
zawoła:
— Pakuj się, Noro! Wyjeżdżamy! Jesteśmy milionerami!
Listy przychodziły regularnie. Wiedziałam, że choć zmęczony całodzienną pracą, wie, jak
czekam, jak wyglądam poczty.
Dostawałam listy wysyłane z różnych portów, do których zawijali. Ku mojej uciesze opisywał
towarzyszy podróży na swój zabawny sposób. Dręczyła mnie jednak myśl o niebezpieczeństwie
sztormu i nie zaznałam spokoju, póki statek nie dotarł na miejsce.
Barwnie i z największym optymizmem opisywał swoje pierwsze dni na nowym kontynencie,
lecz zdawałam sobie sprawę z niedostatków, które musiał znosić. Oczyma wyobraźni widziałam,
jak przygotowuje się do poszukiwań i gromadzi potrzebne sprzęty: kilofy, płuczki do złotonośnej
rudy, kociołek do gotowania wody, zapasy żywności. Widziałam pole, na którym pracuje —
odludne miejsce ogołocone z drzew, namioty. Wyobrażałam sobie poszukiwaczy siedzących przy
ognisku, opowiadających historyjki o znaleziskach i nadziejach. A on oczywiście najlepszy,
opowiada najbarwniej, pełen uroku gawędziarz, czaruje słowami. Dzięki niemu i ja widziałam
zaniedbanych mężczyzn o obolałych od pochylania się nad płuczkami plecach, patrzących jak
woda przecieka przez ziemię, która mogła kryć w sobie upragniony kruszec, widziałam ich
zawzięte twarze, na których maluje się pragnienie, żądza znalezienia złota. Wszyscy oni wierzyli,
że żółty proszek otworzy przed nimi bramy bogactwa.
Podobało mu się takie życie, wyczuwałam to. Byłby absolutnie szczęśliwy, mając mnie przy
sobie. Jestem głęboko przekonana, że gdyby nawet zdobył fortunę, dwakroć mniej cieszyłby się
życiem, niż gdy jej szukał. Powinnam była z nim być. Mogłabym gotować jedzenie, kiedy oni
kopali, mogłabym matkować całej kolonii. I nie chciałabym wcale, by znaleźli złoto, chciałabym,
by go wciąż szukali.
Mijały miesiące. Przeniósł się na inne pole. Na poprzednim nie znalazł nic poza odrobiną
złotego pyłu. Ale to nie szkodzi. Nowe pole jest bogate, z całą pewnością, no i zdobył już
potrzebne doświadczenie.
Jego optymizm nie słabł; wciąż był o krok od wielkiego odkrycia. Jeśli zaś o mnie chodzi, to
musiałam wydawać się dziwaczna moim koleżankom. Trzymałam się na uboczu. Nie interesowały
mnie szkolne wydarzenia, a ponieważ udawało mi się zadowalać nauczycieli, pozwalano mi żyć
własnym życiem. Byłam więc tą osobliwą Norą Tamasin, której ojciec pracował w kopalni złota w
Australii. Tyle przynajmniej o mnie wiedziano. Aż wreszcie ton listów uległ zmianie. Poznał
Żbika.
Żbik jest najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Od pierwszej
chwili cos nas do siebie ciągnęło. Postanowiłem przyłączyć się do niego. Zna ten kraj jak własną
kieszeń. Jest tu od trzydziestu czterech lat. Gdybyś go zobaczyła, zrozumiałabyś, dlaczego
nazywają go Żbikiem. Ma oczy, które widzą wszystko. Są niebieskie, ale nie błękitne, nie takie jak
tropikalne morze, o nie! Są jak stal albo lód. Nigdy nie widziałem człowieka, który potrafiłby tak
porażać wzrokiem. Jest ważną osobistością. Nazywa się Charles Herrick. Przyjechał do Australii
jako skazaniec, dzisiaj prawie wszystko w okolicy należy do niego. Tacy jak on trafiają się rzadko,
może jeden na milion. Teraz wszystko będzie inaczej. Wchodzę w interesy na dużą skalę. Koniec z
pracą na spenetrowanych polach. Wiele się zmieniło, i to dzięki Żbikowi.
Wiele o Żbiku myślałam. Byłam nawet trochę zazdrosna, bo pełno go było w listach ojca. Jakże
go podziwiał! Wtedy dopiero, poprzez tamte listy, zrozumiałam, ile niedostatków musiał
wycierpieć. Opowieści o wesołych chwilach przy obozowym ognisku, o pieśniach śpiewanych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin