0004.doc

(1024 KB) Pobierz

Dragonlance Saga

Zaginione opowieści, tom 2

 

Linda P. Baker

 

 

 

Irdowie

Dzieci gwiazd

 

(Przełożyła Dorota Żywno)

Potknął się i upadłby, gdyby nie jeden z niewolników. Od zgarbionego i zdeformowanego przez lata pracy w kopalni mężczyzny bił okropny smród ludzkiego potu i słodki zapach ludzkiej krwi.

Igraine odepchnął wyciągnięte pomocne dłonie i wstał o własnych siłach. - Jak daleko jeszcze? - spytał. Z góry sypał się migoczący w świetle latarni kurz.

- Tuż przed nami, czcigodny panie. - Niewolnik pokazał ręką.

Igraine dostrzegł, że to nie jego latarnia rzuca blask oświetlający pyłki kurzu, lecz ciepłe, żółte słońce Krynnu. - Upewnij się, że wszyscy wyszli - wymamrotał, śpiesząc w stronę wyjścia.

Gdy wyszedł na świeże, popołudniowe powietrze, jasne jak płynne złoto słońce poraziło jego oczy. Wydawało mu się, że upłynęły godziny od chwili, gdy zanurzył się w tej ciemnej, ziejącej jamie w górskim zboczu.

Za nim wychodzili niewolnicy, z wyglądu równie oszołomieni jak on. Garstka spośród towarzyszących mu osób, kuzyni, służba oraz strażnicy, dostrzegła ich wyjście z kopalni i wybiegła im naprzeciw.

Był przepiękny jesienny dzień, powietrze było rześkie i przejrzyste, a niebo błękitne i bez jednej chmurki. Orszak ogrów odziany był w jaskrawe kolory, czerwone, niebieskie i zielone jedwabie. Igraine wyczuwał ich ożywienie i słyszał głosy krzyczące z podniecenia na jego widok.

A musiał być on przerażający: ubranie w strzępach, twarz zakrwawiona, oczy zapadnięte i nieobecne. Za chwilę go otoczą. Nie mógł znieść myśli o ich rozpaczy, o pytaniach i płaczu starych ciotek, które wychowały Everlyn po śmierci jej matki.

Odwrócił się do niewolników, aby policzyć, ilu nie zdołało uciec z wnętrza góry, i polecić zająć się rannymi. Natychmiast zauważył, że kilku ludzi brakuje.

- Gdzie jest Eadamm?

Stojący najbliżej niewolnicy potrząsnęli głowami. Spośród tych, którzy właśnie opuszczali kopalnię i byli na samym końcu, trzech nie chciało mu spojrzeć w oczy. Spuścili wzrok i stali z głowami wtulonymi w ramiona, jakby czekali na uderzenie. Wreszcie jeden wymamrotał: - Został z tyłu, panie, żeby ratować ogrzycę.

Ten pośrodku mocno szturchnął łokciem mówiącego. - Chciał powiedzieć, panienkę, panie. Wielmożną panienkę.

- Tak, czcigodny panie, wielmożną panienkę. Nie miałem na myśli nic złego.

Igraine uderzył na odlew mężczyznę, który zatoczył się pod ścianę kopalni. Więc Eadamm wrócił wbrew jego rozkazom.

Igraine, gubernator prowincji Kal-Theraxian, zyskał sławę dzięki swym metodom obchodzenia się z niewolnikami. Bezwzględnym metodom. Dzięki temu otrzymał od króla stanowisko, ziemie i tytuł. Igraine nigdy nie dopuścił do tego, by niewolnik złamał jakąś zasadę, okazał brak szacunku, uchylał się od obowiązków czy nie wypełnił polecenia. Trzeba było dawać przykład.

Jego osobista gwardia honorowa nadbiegała ścieżką od strony łąki, krzycząc i kłaniając się. Jeden złapał niewolnika, którego uderzył Igraine, i uniósł go w powietrze za ramię.

- Panie, co się stało?

- Gdzie jest panienka Everlyn?

- Czy nic się panu nie stało?

Pytania padały zbyt szybko i często, by Igraine zdążył na nie odpowiedzieć. Odwrócił się i zaczekał, aż reszta grupy znajdzie się w zasięgu głosu. Nie chciał opowiadać więcej niż raz o tym, co się stało. - Sklepienie się zawaliło. Everlyn... zginęła. - Przygotował się na okrzyki rozpaczy.

Naej, która zarządzała jego majątkiem, dopóki Everlyn nie osiągnęła odpowiedniego wieku, która była jej matką, nauczycielką i przyjaciółką, zakryła twarz dłońmi.

- Zróbcie przegląd niewolników - polecił Igraine dowódcy straży. - Dopilnujcie, by zajęto się rannymi. Znajdźcie nadzorcę i sprawdźcie, ilu straciliśmy. - Oblicze Igraine’a stwardniało. - I dowiedzcie się, ilu zostało w kopalni wbrew moim rozkazom. Ci trzej wiedzieli o tym. Odseparujcie ich od pozostałych. - Jeśli niewolnicy w kopalni zginęli, ci trzej posłużą za przykład.

Za jego plecami kobiecy głos zaintonował pieśń żalu po Everlyn, melodyjny dźwięk bez słów, który niesamowicie przypominał zgrzyt kamienia o kamień w sztolniach. Naej zaszlochała i kolejny głos, tym razem męski, przyłączył się do śpiewu.

Igraine odwrócił się gwałtownie, zamierzając nakazać im, by zamilkli i odeszli. Wiedział, że będzie musiał zaśpiewać i odprawić żałobę, ale nie teraz, jeszcze nie teraz.

Naej odsłoniła twarz i otworzyła usta do śpiewu. Zamiast tego wykrzyknęła, a jej otwarte usta, które wpierw wyrażały cierpienie, teraz głosiły zdumienie, a ostatecznie niebywałą radość. - Everlyn!

Igraine wykonał raptowny obrót i ujrzał sześć postaci wyłaniających się z wejścia do kopalni, jedną wysoką i pięć niskich: Everlyn i pięciu niewolników, którzy zostali, by ją ocalić.

 

Był to przydymiony, czarny krwawnik - tak ciemny, że zdawał się wchłaniać światło i zatrzymywać je wewnątrz - usiany karminowymi plamkami. Można było pomyśleć, że w środku ugrzęzły ogromne krople krwi. Zbyt brzydkie do wyrobu biżuterii, a zbyt miękkie do wytwarzania narzędzi krwawniki służyły przeważnie pomniejszym magom do popisów. Ich czary sprawiały, że czerwień płonęła i pulsowała niczym ogień. Ten odłamek miał rozmiary ziemniaka i trzy wyrostki wielkości kciuków na jednym końcu.

Everlyn roześmiała się i wzięła go z wielką radością, delikatnie, jakby to było jajko. - Będzie mi zawsze przypominać o tym, co czułam na widok światła twojej latarni, które przedzierało się przez mur kamieni.

Eadamm skłonił się jej ponownie i chciał odejść, lecz Igraine zatrzymał go. Gestem wezwał strażników.

- Umieścić tych niewolników w areszcie razem z pozostałymi trzema.

Everlyn podniosła oczy znad szaroczarnej skały. - Dlaczego, ojcze?

- Nie usłuchali mojego rozkazu opuszczenia kopalni.

Eadamm napotkał poważne spojrzenie dziewczyny i nie spuścił wzroku.

- Rozumiem - powiedziała Everlyn cicho i żałośnie.

Igraine, gubernator Kal-Theraxian, siedział samotnie w swym gabinecie, w którym jedyne światło rzucały żarzące się węgle w kominku. Przesunął swe ulubione krzesło, obite tkaniną wykonaną przez elfy, pod olbrzymie, sięgające od posadzki do sufitu okno, z którego rozciągał się widok na cały jego majątek.

Solinari, srebrny księżyc, przyćmił swą siostrę Lunitari i rozsiewał bladą poświatę na ogród, poła i odległe góry. Igraine nie zwracał uwagi na chłodne piękno, jakie rozpościerało się przed nim - ani na kołyszące się główki jesiennych kwiatów, ani na górskie szczyty, które już zaczynały przywdziewać śnieżne czapy.

Ciszę przerwało pukanie. Strażnik otworzył drzwi i ostrożnie zajrzał do środka, wpuszczając do pokoju smugę światła. - Przyprowadziłem tego niewolnika, czcigodny panie.

Igraine wyszeptał zaklęcie i zapłonęło kilka świec. W kominku zatrzeszczał i strzelił niewielki ogień. - Wprowadź go.

Strażnik skinął na człowieka, który czekał na korytarzu, a potem oddalił się, odprawiony gestem Igraine’a.

 

-

 

.

swobodzie mmmmmmmotwartej sssssssssssssssssssssssssssprzestrzeni, nie o tym, że zostanie złapany. Ty o tym wiedziałeś.mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

- Tak, czcigodny panie.

Zdenerwowanywse werewtw 5 trtye yreyey  rye44eetreytrytrutryurty rttrtttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttttt do tego stopnia, że nie mógł usiedziećjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjj, Igraine wstał i przespacerował się wzdłuż ściany z oknami, a następnie szybko odwrócił się do Eadamma. - Więc mi to wyjaśnij!

W obliczu poruszenia Igraine’a spokój Eadamma prysł. - Gdybym nie sprzeciwił się twym rozkazom, panie, wielmożna panienka zginęłaby! - Mężczyzna prawie krzyknął. Potem się opanował. - Panienka jest dobra dla niewolników. Ma...

- Mów dalej.

- Ona ma dobre serce. Byłoby rzeczą niesłuszną pozwolić jej zginąć.

- Niesłuszną? - Igraine smakował to słowo, jakby było mu obce. Używał go wiele razy, na wiele sposobów, w odniesieniu do swych niewolników. - Niesłusznie byłoby mnie usłuchać?

Po raz pierwszy od chwili wejścia do komnaty Eadamm spuścił wzrok i wpatrywał się w posadzkę, jak przystało niewolnikowi.

Zamiast poczuć się zadowolony, że jego niewolnik wreszcie się przestraszył, Igraine chciałby, aby Eadamm jeszcze raz podniósł głowę - wtedy mógłby dostrzec wyraz jego brzydkiej, ludzkiej twarzy. - Wiedziałeś, że nie uciekniesz. Wiedziałeś, że karą będzie śmierć.

- Tak. Wybrałem jej życie.

Igraine westchnął. Usiadł na krześle. Odprawił niewolnika machnięciem ręki i odwrócił się, by podziwiać widok posiadłości. Usłyszał, jak drzwi się otwierają, a potem zamykają.

Kiedy tylko się zatrzasnęły, z ganku weszła Everlyn. Jej spowita w powiewną nocną suknię sylwetka odcinała się od tła nocy.

- Powinnaś być już w łóżku - burknął Igraine.

- Nie mogłam zasnąć, ojcze - szepnęła przez łzy. - Czy nie mógłbyś darować mu życia?

Rozdział 2 - Pieśń przeznaczenia

 

Sala audiencyjna skrzyła się, jakby wypełniały ją płonące gwiazdy, lśniła od złotych haftów na pięknych szatach i klejnotów, które ozdabiały dekolty, palce i nadgarstki zgromadzonych. Płomyki setek świec tańczyły w szklanych lampach, na których wyrzeźbiono symbole bogów zła, złote i srebrne ceremonialne sztylety rzucały jasne refleksy, a mimo to olbrzymia sala nadał nie była rozświetlona. Mrok zalegał w kątach i wisiał pod kopułą wysokiego na trzy piętra sklepienia.

Ciężkie wonie pachnideł z tuzina prowincji mieszały się ze sobą, przesycały powietrze swym dusznym zapachem, łącząc się z aromatami stopionych świec, wina zaprawionego korzeniami, ciepłych ciastek i soczystego ludzkiego mięsa, które zawinięto w wodorosty i upieczono do smakowitej kruchości.

Zgiełk tysięcy głosów i brzęk pucharu o puchar ucichły w chwili, gdy Powierniczka Historii stanęła na brzegu podwyższenia i posłała w tłum Pieśń, której wibrujące tony splotły się z rozbłyskami światła i zapachami.

Khallayne Talanador zatrzymała się na pierwszym podeście olbrzymich południowych schodów i zmrużyła oczy, aby widzieć tylko drobne iskierki, tysiące tysięcy wielobarwnych rozbłysków, które przeświecały przez jej rzęsy.

Słodki, syreni głos Powierniczki śpiewającej o historii rasy ogrów nieomal przekonał Khallayne, że jest sama w olbrzymiej sali, a nie na najlepiej zorganizowanym, najświetniejszym przyjęciu sezonu.

Kunsztowna, powiewna suknia śpiewającej Powierniczki skrzyła się i migotała. Wydawało się, że ożyły wyhaftowane na niej liczne sceny przygód dawnych królów i królowych, bitew pełnych chwały, zwycięskich uczt i wyrafinowanych podstępów.

Suknia Khallayne była kopią stroju Powierniczki, jednak miała krótsze rękawy dla zapewnienia swobody rękom i mniej klejnotów na haftowanym gorsecie. Jednak gdy szatę Powierniczki zdobiły niezliczone sceny, na jej sukni widniała tylko jedna. Wzdłuż rąbka ciągnęły się obrazy z ulubionej opowieści Khallayne, historii o posępnej i straszliwej królowej. Na pierwszym żyła i tryskała pełnią sił, na następnym konała, a w końcu jej śmiertelne szczątki ożywały, siejąc postrach wśród poddanych.

Nazwano ją Umarłą Królową, czasami Królową Ciemności. Panowała w zamierzchłych czasach, kiedy góry były jeszcze nowe. Powiadano, że była najpiękniejsza, najbystrzejsza i najbardziej przebiegła ze wszystkich ogrów, jacy kiedykolwiek się narodzili. Powziąwszy podejrzenie, że otaczająca ją szlachta spiskuje, kazała ogłosić swą śmierć, a następnie czekała na uboczu, by zobaczyć, kogo ten fakt zasmuci, a kogo ucieszy. Czystka, która nastąpiła, była szybka i doskonała; Umarła Królowa nie zostawiła przy życiu wielu żałobników po straconych krewniakach. Trzy z obecnych rodzin należących do Rady Panujących, wszystkie niezachwianie wierne Umarłej Królowej, doszły w owych czasach do władzy, zastępując tych, którzy nie śpiewali wystarczająco głośno pieśni pogrzebowych.

Khallayne od dzieciństwa uwielbiała tę historię, podziwiając tak doskonałą przebiegłość i stawiając ją sobie za przykład.

Ostatnie słodkie dźwięki pieśni przebrzmiały, lecz Khallayne nie ruszyła się z miejsca, jakby zauroczyło ją lśnienie sukni Powierniczki i stara opowieść, którą znała na pamięć.

Pamiętała, że kiedy była dzieckiem, jeszcze przed śmiercią rodziców, Powierniczka przychodziła na występy o własnych siłach, aczkolwiek nieco chwiejnym krokiem. Już wtedy była sędziwa. Ogrowie byli długowieczną rasą, tak bliską nieśmiertelności, że nieomal równą bogom, lecz nawet ich żywot miał kres. Dla dobra ogółu żadnemu ogrowi nie wolno było dożyć chwili, w której stałby się ciężarem dla otoczenia, nawet królowi. Nikomu oprócz Powierniczki.

Jej wyjątkowy talent nagrodzono rzadkim przywilejem. Teraz wszędzie nosiła ją w lektyce gwardia honorowa doborowych strażników, która czekała za kulisami, aż Powierniczka skończy śpiewać Pieśń Ogrów.

Strażnicy, których rozpierała duma i poczucie własnej ważności, stanęli po obu stronach Starszej i wyprowadzili ją przez kunsztownie rzeźbione drzwi ukryte na tyłach podwyższenia.

Ze swego miejsca Khallayne dostrzegła, jak gwardia honorowa ustępuje miejsca strażnikom, którzy stali dotychczas niewidoczni w cieniu. Kiedy ostatni z nich zgrabnie odwrócił się i zniknął, zauważyła na jego brązowej tunice niebieski pas biegnący ukośnie przez rękaw, oznakę klanu Tenal.

Jest, szepnął mroczny głos jej intuicji. Na to właśnie czekałaś. Khallayne dotknęła półksięźyca z miedzianej blachy, który nosiła wpięty w klapę tuniki.

- Dzięki ci, Takhisis - szepnęła. - Dzięki ci. - Jej uśmiech był równie promienny jak blask klejnotów na sali.

Cofnęła się w półcień pomiędzy ścianą a wielką kolumną i wyszeptała cicho słowa zaklęcia „widzenie”. Rzucanie czaru w sali, w której może być ktoś wrażliwy na drgnienie mocy, było ryzykownym posunięciem, jednak teraz, gdy wiedziała, że wkrótce stanie się niepokonana, tryskała energią i animuszem.

Hałas tysięcy głosów przycichł do szmeru. Oczy zaszły jej mgłą, aż otoczenie zmieniło się w rozmytą, szarobrązową plamę.

W dole, na parkiecie wielkiej sali światełka zaklętych klejnotów iskrzyły się niczym rozżarzone węgielki. Mglista otoczka spowijała tych, którzy nosili zaczarowane szaty i ozdoby. Tak prostych zaklęć, jak również tych do zapalania świec i ognia, wolno było używać każdemu bez względu na zajmowane stanowisko.

Aureole, które ją fascynowały, były czymś zupełnie innym. Szukała magii wśród najpotężniejszych ze szlachty, wśród tych, którym pozwolono posunąć się do granic wrodzonych zdolności. Na przykład znajdujący się po drugiej stronie lord Teragrym - skłębiona aureola ciemności, wielka potęga.

Uśmiechnęła się, czując smak przyszłego zwycięstwa.

- Szukasz kogoś, Khallayne?

Napięła mięśnie, a potem je rozluźniła, kiedy przez zniekształcenia wywołane zaklęciem dotarł do niej kpiący ton słów. Głos, zgryźliwy i cyniczny, nie przestawał być ciepły i zmysłowy. To mógł być jedynie Jyrbian.

Odwróciła się ostrożnie, powoli rozpraszając „widzenie”, by kolory, kształty i dźwięki wróciły do normalności. Jyrbian był dokładnie tym, czego potrzebowała - idealnym dopełnieniem jej planów.

- Dobry wieczór - rzekła.

Jyrbian skłonił się z wymuszonym uśmiechem na wargach, jak nikt inny potrafiąc wyrazić jednocześnie podziw i sarkazm.

- Dobry wieczór, Khallayne. - Lyrralt, starszy od Jyrbiana, ukłonił się uprzejmiej niż brat. Nie podszedł, by uścisnąć jej dłoń, lecz stał oddalony o krok i śledził wzrokiem wzory na przepięknym, wyhaftowanym przez niewolników brokacie jej sukni.

Kiedy spojrzał na nią ze zdumieniem, popatrzyła mu śmiało w oczy, a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha.

Nie było jeszcze braci podobniejszych do siebie pod pewnymi względami, a jednocześnie tak bardzo odmiennych pod innymi. Jyrbian i Lyrralt mieli podobną karnację - ciemnoniebieską niczym szafiry oraz oczy i włosy barwy polerowanego srebra. Na tym kończyło się podobieństwo. W odróżnieniu od niższego i bardziej muskularnego Jyrbiana Lyrralt był wysoki i szczupły. Zwykle zachowywał się spokojnie, podczas gdy Jyrbian potrafił otwarcie narzucać swoją wolę; był zuchwały i skryty, zaciekły i skupiony w chwilach, gdy jego swawolny brat stroił sobie żarty i posyłał głupie uśmieszki.

Zamiast zwykłej tuniki Jyrbian miał na sobie pozbawiony rękawów paradny mundur żołnierza - obcisły jedwabny strój z błyszczącym, srebrnym galonem.

Ubrany równie niepozornie co brat wyzywająco, Lyrralt miał na sobie prosty, biały habit kapłana. Ozdabiał go ciemnoczerwony haft, który przypominał krople krwi. Jedyną biżuterią była kościana spinka z wypalonym na niej runicznym symbolem jego boga, Hiddukela, również w czerwieni. Odświętna szata z jednym długim rękawem, który krył znaki zakonu, nadawała mu tajemniczy i pełen godności wygląd.

- Nie miałam pojęcia, że to bal przebierańców - zakpiła Khallayne.

Znali się jeszcze, będąc dziećmi, zanim zmarli jej rodzice, zanim Rada Panujących zagarnęła ich majątek, by oddać go jakiemuś dworzaninowi za zasługi, a ona zmuszona była zamieszkać u kuzynów. Z chwilą, gdy wuj kupił jej miejsce na dworze, przekonała się, że ci dwaj dorośli mężczyźni bardzo przypominali małych chłopców, których wspominała z czułością. Z Jyrbianem znów się zaprzyjaźniła. Lyrralta trudniej było rozszyfrować.

Zareagowali na jej docinki w sposób, jakiego się spodziewała. Jyrbian wyszczerzył się w uśmiechu i rozłożył ręce, żeby mogła lepiej obejrzeć mundur podkreślający jego wspaniałe mięśnie, natomiast Lyrralt zmarszczył brwi. - To me przebranie - delikatnie zwrócił jej uwagę.

- Ależ skąd - oznajmił Jyrbian kąśliwym tonem. - Mój brat otrzymał błogosławieństwo od swego boga.

Lyrralt obciągnął dumnie długi lewy rękaw, znak przyjęcia go w szeregi kapłanów Hiddukela. - Tak, i to większe niż ci się wydaje. Też mogłeś wybrać tę drogę. Ty jednak wszystko sobie lekceważysz. Bawisz się w żołnierza, zamiast zająć się czymś pożytecznym.

Jyrbian spojrzał na niego krzywym okiem. - Ja się nie bawię, bracie. Podobnie jak ty, patrzę w przyszłość i widzę, co nadciąga. Widzę, co będzie potrzebne.

Khallayne stanęła pomiędzy nimi, zapobiegając kłótni. Między braćmi od dawna toczył się spór, którego wielokrotnie była świadkiem. Lyrralt uważał brata za hulakę i obiboka. Jyrbian wiecznie spiskował, zazdrosny o wszystko, co Lyrralt odziedziczy jako najstarszy potomek.

Khallayne wpierw zwróciła się do Lyrralta: - Nie chciałam ci dokuczać. Wiesz, że jestem z ciebie dumna. - Potem odwróciła się i położyła dłoń na nagim przedramieniu Jyrbiana. - Co miałeś na myśli? Czyżbyś chciał powiedzieć, że już wkrótce klany otrzymają pozwolenie na zwiększenie liczby wojowników? Nie zwiększano jej od czasu...

- Bitwy pod Denharben - podpowiedział Lyrralt. - Zanim urodzili się nasi rodzice.

Od wieków żaden ród ogrów nie wydał wojny innemu rodowi, przynajmniej nie oficjalnie i nie przy użyciu armii.

Kiedyś każdy klan dbał tylko o swoje sprawy. Mniejsze musiały sprzymierzać się z większymi, by przeżyć, dopóki nie nabrały sił, by zaatakować swych sojuszników. Był to nie kończący się cykl. Niemniej od czasu, gdy członkowie Rady Panujących umocnili swą pozycję umiejętnym użyciem represji ekonomicznych i rozdziałem ziemi wśród popleczników, zdołali ograniczyć liczbę wojowników w klanie.

Walki między rodami przybrały subtelniejsze formy, a stanowiska wojowników i członków straży honorowej, rzadkie i bardzo prestiżowe, przekazywano z pokolenia na pokolenie, tak samo jak ziemie i tytuły. Wojowników się nie wynajmowało, trzeba było się nim urodzić.

- Chodzą pewne słuchy - rzekł tajemniczo Jyrbian.

- Powinnam kazać cię zrzucić z murów! - zaśmiała się Khallayne. - Wiesz o czymś, czego nie chcesz powiedzieć. Poza tym, nigdy poważnie nie uczyłeś się sztuki wojennej.

- Nikt już nie uczy się, jak być prawdziwym wojownikiem - rzucił pogardliwie Lyrralt. - Całe wojsko to tylko straż honorowa, która bawi się mieczami i pikami, ćwicząc maszerowanie w równych szeregach. Nawet gwardia królewska jest głównie na pokaz.

- Mylisz się, jak zwykle. Przyglądałem się ich ćwiczeniom. - Jyrbian splótł palce z Khallayne i pociągnął ją w stronę schodów, nie przestając mówić. - To prawda, nie ćwiczyłem maszerowania. Przysięgam ci jednak, że innym moim umiejętnościom niczego nie można zarzucić.

Khallayne pozwoliła się odciągnąć i zostawiła Lyrralta z tyłu. Nie miała pojęcia, jakie plotki usłyszał Jyrbian, skoro uważa, że wkrótce wojownicy znów będą poszukiwani.

Do napadów na ludzkie osady nie potrzebowali nikogo poza poganiaczami bydła. A z najazdami na ziemie elfów w głębi puszcz na południu z łatwością radzili sobie złodzieje. Przedmioty, które można było tam ukraść, przepiękne rzeźby i grube lśniące tkaniny, nie miały sobie równych na całym Ansalonie, jednakże sami elfowie, tak stoiccy i niewzruszeni, gdy zabierano im kosztowności, byli bardzo kiepskimi niewolnikami.

- Jyrbianie... - Dotknęła jego przedramienia. Twarde mięśnie drgnęły pod skórą barwy indygo. - Chodź zjeść ze mną kolację. Potem wyjdziemy na mury i popatrzymy na gwiazdy. Mam ci coś do powiedzenia. Chciałabym też, żebyś pomógł mi czegoś dokonać.

Śmiejąc się do niej jasnymi oczyma, Jyrbian wsunął palce pod jej rękaw i musnął miękką skórę na jej nadgarstku. - Dziś wieczór w całym Takarze nie ma kobiety piękniejszej od ciebie - szepnął.

Khallayne roześmiała się. Była przekonana, że to samo słyszała każda kobieta, z którą rozmawiał od chwili, gdy o zmierzchu rozpoczęło się przyjęcie; z pewnością słyszała to z jego ust za każdym razem, gdy ich ścieżki przecinały się w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Odpowiedziała zarozumiale tymi samymi słowami, co przez te wszystkie lata: - Wiem.

- Tworzymy doskonałą parę - szepnął, podnosząc jej rękę i podziwiając ciemność swego nadgarstka na tle jej bladozielonej skóry koloru morskiej piany. - Jak dzień i noc. Niestety... Mam nadzieję, że wybaczysz mi szczerość, lecz w tej sali znajdują się ważniejsze partnerki, z którymi mógłbym zjeść kolację. Mój brat lubi mi przypominać, że muszę pamiętać o obowiązkach - i o majątku. - Podniósł jej dłoń do warg, ucałował kostki jej palców, a potem zgrabnie się odwrócił.

- Jyrbianie...! - Zostawiona na schodach Khallayne przyglądała się z niedowierzaniem odchodzącemu mężczyźnie, który zbiegał po stopniach. Jego długi, srebrny warkocz, spleciony modą wojowników, kołysał się na boki.

Khallayne zadrżały palce. Aż ją świerzbiły, by narysować w powietrzu jakieś straszliwe zaklęcie.

- On próbuje uzyskać specjalne zlecenie od Rady Panujących.

Khallayne zapomniała o znajdującym się w pobliżu Lyrralcie. Jakby od niechcenia wzięła go pod rękę. - Nie mogę zrozumieć, jak ty go możesz czasami znosić - rzekła chłodno, śledząc Jyrbiana, który przeciskał się przez tłum. - Wiesz, że prędzej czy później przyjdzie mu na myśl, iż najprostszym sposobem zdobycia majątku jest odziedziczenie go.

Jyrbian przyłączył się do grupki ogrów, która stała po drugiej stronie sali przy schodkach podwyższenia. Natychmiast wzięła go pod rękę piękna, odziana w szykowny strój młoda kobieta.

Khallayne cisnęły się na usta słowa zaklęcia, którego używali, będąc dziećmi, od którego skóra piekła jak po zetknięciu z pokrzywą. Nie myślała o nim od pięćdziesięciu lat, a nie używała od stu, lecz ciekawie byłoby zobaczyć, czy Jyrbian potrafiłby zachować swój wdzięk, gdyby mu je posłała. Niemal czuła już smak słów, lecz zapomniała o nich, gdy usłyszała Lyrralta.

Czoło przyglądającego jej się młodzieńca marszczył wyraz udawanego zatroskania. - Tytuł drobnego szlachetki, jakim jest mój ojciec, oraz jego majątek nie wystarczy Jyrbianowi. Ostatnio mierzy znacznie wyżej. Jak dotąd doczekał się jedynie misji, przez którą ominą go wyścigi niewolników w przyszłym tygodniu.

- Jakiej misji?

Bliskość jej ciała i ciepło piersi dotykającej jego ramienia wywierały oczekiwany skutek.

Lyrralt przykrył jej dłoń swoją i nachyliwszy się bliżej, odpowiedział, jakby nie był świadom tego, co mówi: - Jakaś idiotyczna wyprawa do Kal-Theraxian z polecenia lorda Teragryma.

Kiedy powiedział „Teragrym”, odwróciła głowę w obawie, że dostrzeże zmianę odbijającą się w jej twarzy, w jej uśmiechu. Bez wątpienia przypomina wilka gotowego rzucić się na swą ofiarę.

- Owszem, coś słyszałam - powiedziała - o tym gubernatorze Kal-Theraxian. Coś o nowej metodzie użytkowania niewolników, dzięki której wzrosła produkcja.

Opanowała się i zrobiła kokieteryjną minę. Biorąc śmiało Lyrralta pod ramię i unosząc ciężki rąbek sukni, zaczęła schodzić po stopniach. - Czy to najmłodsza córka Teragryma towarzyszy Jyrbianowi?

- Nie, to Kyreli. Nie jest najmłodsza. To ta, która tak pięknie śpiewa. Przypuszczam, że Teragrym żywi nadzieję, iż zostanie następną Pieśniarką.

Ściągnięte brwi Khallayne bynajmniej nie wyrażały rozbawienia.

Ogrowie układali pieśni o wszystkim. Śpiewali o szczęściu, smutku, deszczu, słońcu, zimnie i cieple. Ich cudne głosy rozbrzmiewały z bardzo ważnych powodów albo całkiem bez powodu i nawet bogowie zatrzymywali się, by ich posłuchać. Swym pięknym i wdzięcznym głosem myśliwi urzekali zwierzynę, a łowcy niewolników nakłaniali ofiary, by same wkładały ręce w kajdany.

Khallayne była tym tylko rozdrażniona. Ta pełna wdzięku, bystra i jaśniejąca śmiałą urodą ogrzyca nie umiała bowiem śpiewać. Miała włosy jak jedwab przelewający się przez palce mężczyzny, oczy, które mogły oczarować najbardziej zatwardziałe serce i moc magiczną tak naturalną i potężną, że nie śmiała jej ujawnić. Nie potrafiła jednak śpiewać. Jej śpiew był równie piękny i urzekający, co zgrzyt kamiennych wrót, które trą o próg pełen żwiru.

Kiedy zeszli ze schodów, Lyrralt zatrzymał się. Przysunął się blisko do Khallayne i ściszył głos, jakby powierzał jej tajemnicę. - Zjedz kolację ze mną. Mam ci do powiedzenia coś znacznie bardziej fascynującego od plotek o wojownikach.

Khallayne przyjrzała mu się spod opuszczonych rzęs. Może rzeczywiście wie, czym Kal-Theraxian zaciekawiło Teragryma.

Uśmiechnęła się i znów wzięła go pod ramię, przytulając się do jego ciepłego boku i prowadząc go na drugi koniec...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin