Krentz Jayne Ann - Zaufaj mi.doc

(1228 KB) Pobierz
Jayne Ann Krentz

Jayne Ann Krentz

ZAUFAJ MI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jest pani kobietą, panno Wainwright. Pro­szę o szczerą opinię, - Sam Stark upił łyk brandy. - Czy myśli pani, że wystraszyła ją ta intercyza?

Desdemona Wainwright poszła za jego spojrzeniem. Stał przy oknie gabinetu ze wzrokiem wbitym w coś, co znajdowało się na dworze, piętro niżej, i raptem odniosła de­nerwujące wrażenie, że Stark patrzy na trzy wielkie łabędzie z lodu, topniejące w ascety­cznie urządzonym ogrodzie.

Jej pracownicy musieli już chyba uprząt­nąć większość pozostałości po nagle odwoła­nym przyjęciu weselnym i siedem kilogra­mów zimnej sałatki z tortellini, dwieście tartinek ze szparagami, trzy tace koziego sera z ziołami oraz sto pięćdziesiąt francuskich bułeczek wróciło do ładowni samochodu do­stawczego Bon Appetite.

Natomiast weselny tort - pięciowarstwowe arcydzieło udekorowane pięknymi, bladofiołkowymi i kremowymi różami - spoczął bezpiecznie w specjal­nym pojemniku.

Lecz lodowe łabędzie stanowiły nie lada problem. Były nie tylko straszliwie ciężkie, ale i śliskie - zwłaszcza te­raz, gdy zaczynały topnieć.

Tak, Desdemona nie miała żadnych wątpliwości, że łabędzie trzeba przeznaczyć na straty. Kilka minut temu, truchtając za Starkiem w stronę fortecy z żelazobetonu i szkła, którą nazywał domem, otaksowała je spojrze­niem: z dziobów kapała im woda, a kształty rzeźbionych piór na ogonach zaczynały się już zacierać. Nawet gdyby kazała załadować łabędzie do furgonetki i natychmiast przewiozła je do chłodni, to i tak by ich nie uratowała. Wiedziała, że nie ma sposobu, by wykorzystać je na przyjęciu dobroczynnym, które Bon Appetite, jej mały zakład, organizował we wtorek.

Klapa. Totalna klapa. Jak przyjęcie weselne Starka.

Najłatwiejszym posunięciem byłoby zostawić olbrzy­mie rzeźby na trawniku i pozwolić, by roztopiły się w promieniach późnowiosennego słońca. Mieli ostatnio dobrą pogodę, co w Seattle jest prawdziwą rzadkością, ale i tak trwałoby to długo, może nawet kilka dni.

Jednak na myśl o pozostawieniu łabędzi w eleganckim aczkolwiek surowym ogrodzie Starka poczuła wyrzuty sumienia. Doszła do wniosku, że byłoby to rozwiązanie trochę gruboskórne, bo nieszczęsne ptaszydła stanowiły namacalną pamiątkę po upokarzającym przeżyciu, jakie­go porzucony pan młody musiał tego dnia doświadczyć. Zwłaszcza, że właśnie próbowała wcisnąć mu rachunek za kosztowne przyjęcie, które szlag trafił.

Zebrała się w sobie i zagryzła wargi. Nie mogła ulec wrodzonej empatii. Nie mogła pozwolić, by współczucie zachwiało racjonalnym zdecydowaniem. W grę wchodzi­ło zbyt wiele pieniędzy: obsługa weselnego przyjęcia Starka poważnie nadszarpnęła firmowy budżet.

Spróbowała wybrnąć z tego dyplomatycznie.

- Trudno mi powiedzieć, czy pannie Bedford chodziło o intercyzę - odrzekła cicho. Pochyliła się jeszcze bar­dziej i usiadła na samym brzeżku fotela.

Wbiła wzrok w jego niesamowicie szerokie plecy i upewniwszy się, że Stark wciąż patrzy w okno, szybko wyciągnęła rękę w stronę biurka z chromowanej stali i szkła.

Odsunęła na bok list Pameli Bedford, w którym eks - na­rzeczona przepraszała za swój krok, i ostrożnie ułożyła na blacie rachunek, tak żeby Stark na pewno go zauwa­żył, gdy usiądzie w fotelu.

Ale Stark wciąż patrzył na łabędzie.

- Po prostu się zastanawiam - odrzekł. - Gdy coś idzie nie tak, jak trzeba, zawsze przeprowadzam szczegółową analizę przyczyn krachu.

- Analizę przyczyn?

- Tak. To rutynowa procedura.

- Rozumiem. - Odchrząknęła. - Cóż, to chyba nie mo­ja sprawa, panie Stark. Ja tylko obsługuję przyjęcia, nic więcej. A skoro już przy tym jesteśmy, myślę, że rachu­nek mówi sam za siebie. Czy zechciałby pan go przej­rzeć?

Stark położył swoją wielką dłoń na parapecie i wpa­trzony w łabędzie topniejące na trawniku przed domem, odparł:

- Stawiałem sprawę jasno, od samego początku. Uprzedzałem ją.

- Że dojdzie do... krachu?

- Że musimy spisać intercyzę. Myślała, że w ostatniej chwili zmienię zdanie czy co?

- Nie mam pojęcia, panie Stark. - Po chwili zastano­wienia znów wyciągnęła rękę, szybko chwyciła list Pameli i odwróciła go zapisaną stroną do blatu. - Niestety, sałat­ki z tortellini nie da się ponownie zamrozić. Nikt inny nie zamówił w tym tygodniu tartinek ze szparagami, dlatego obawiam się, że będę musiała obciążyć pana kosztami całego menu ułożonego przez pannę Bedford.

- Cholera jasna, czy to naprawdę nierozsądne, że za­żądałem spisania intercyzy? Czego się, do diabła, spo­dziewała? Że aż tak jej zaufam i uwierzę, że zostanie ze mną przez najbliższe pięćdziesiąt lat?

Powiedział to z tak lodowatą wściekłością w głosie, że zdumiona Desdemona odwróciła głowę i spojrzała w stronę okna. Zdała sobie sprawę, że Stark jest napraw­dę zaskoczony zachowaniem byłej narzeczonej. Coś nie­samowitego. Mówiono, że facet jest bystry. Słyszała, jak jeden z weselnych gości nazwał go komputerem w ludz­kiej skórze. Najwidoczniej komputer nawalał, gdy przy­chodziło mu rozstrzygać ważne problemy życiowe.

Nawet Desdemona, której znajomość z Pamelą Bedford ograniczała się tylko do konsultacji w sprawach przyjęcia obsługiwanego przez Bon Appetite, dobrze wiedziała, co eks - narzeczona Starka myśli o przedślub­nej intercyzie. Miesiąc wcześniej Pamela załamała się i rozpłakała w biurze firmy. Akurat rozważały, czy lepsze będą tartinki ze szparagami czy faszerowane grzyby.

- Intercyza - załkała Pamela w chustkę do nosa. - Przedślubna intercyza. Nie do wiary. On mnie nie kocha, wiem, że mnie nie kocha. I ja, jego narzeczona, odkry­wam to na miesiąc przed ślubem. Czy to nie okropne? I co ja mam robić?

- Eee... Tartinki ze szparagami są bardzo popularne...

- Nie, proszę nie odpowiadać. To przecież nie pani problem, prawda? Przepraszam, nie powinnam tym pani obarczać, Desdemono. Ale muszę z kimś porozmawiać, a nie chcę martwić rodziców. Są tacy szczęśliwi, że wy­chodzę za mąż.

- Chce pani odwołać ślub? - spytała zaniepokojona Desdemona. - Jeśli tak, dobrze by było, gdyby zdecydo­wała się pani już teraz, bo muszę zamówić produkty i zorganizować dodatkowych ludzi do pomocy.

- Oczywiście, że nie. - Pamela jeszcze raz wydmucha­ła nos, złożyła chustkę, wyprostowała się i niczym Joan­na D'Arc prowadzona na stos posłała Desdemonie dzielne spojrzenie. - Nie ma rady, będę musiała przez to przejść. Uroczystości na tak wielką skalę nie odwołuje się w ostatniej chwili, prawda? Po prostu się tego nie robi. Rodzina byłaby przerażona.

- Może powinna pani wrócić do domu i spokojnie to sobie przemyśleć - poradziła Desdemona. - Małżeństwo to bardzo ważny krok. - Chryste, i co ja zrobię ze świeży­mi szparagami?! Dostawca za Boga nie przyjmie ich z po­wrotem!

Pamela wydała krótkie, tragiczne westchnienie.

- To mózgowiec. Jajogłowy. A może raczej android. Tak, android, to lepiej do niego pasuje. Cielsko goryla z komputerem zamiast mózgu, jaka szkoda.

- Panno Bedford, chyba nie powinnyśmy o tym roz­mawiać. Cielsko... przepraszam, ciało pani narzeczonego nie ma nic wspólnego z decyzjami w sprawie menu.

- Kilka lat spędził w Kolorado, w Rosetta Institute. Wie pani, co to jest? Instytut dla największych mózgowców tego kraju. Specjalizował się w praktycznych zastosowa­niach teorii chaosu. Niektóre z jego prac objęto najści­ślejszą tajemnicą.

- Rozumiem. - Desdemona nie miała pojęcia, co odpo­wiedzieć. Teoria chaosu? Chaos to stan, jaki ogarniał firmę, gdy któregoś z jej pracowników - wielu z nich było aktorami - wzywano na niespodziewane przesłu­chanie tuż przed ważnym przyjęciem obsługiwanym przez Bon Appetite. Nic więcej o chaosie nie wiedziała.

- I w ogóle nie ma gustu - mówiła Pamela. - Do pracy chodzi w adidasach, w dżinsach i w starej sztruksowej kurtce. - Wytarła oczy. - A do tego te małe okularki. Chryste, i jeszcze to plastikowe pudełeczko na ołówki i długopisy. To takie żenujące...

- Mimo to chyba niezgorzej sobie radzi.

- Robiłam, co mogłam, żeby zmienić jego image, ale to syzyfowa praca. Nie ma pani pojęcia, jak trudno mi było namówić go do kupna ślubnego fraka. Uwierzy pani, że chciał dzwonić do wypożyczalni?

- Faszerowane grzyby też są wyśmienite, ale... Pamela posłała jej żałobne spojrzenia.

- Wydarzenia towarzyskie koszmarnie go nudzą. Nie­nawidzi koktajli i przyjęć na cele dobroczynne. Nie cho­dzi do opery ani do teatru. Jeśli może, unika nawet ruty­nowych przyjęć służbowych.

- Myślę jednak, że tartinki ze szparagami będą ładniej wyglądały - dokończyła szybko Desdemona.

- Nie to, że nie próbowałam. Przeciwnie, próbowałam ze wszystkich sił. Jak by na to nie patrzeć, to mnie z nim będą oglądać. - Pamela pociągnęła nosem i znów otarła łzy. - Ale nie wiem, czy można go zmienić. Jego to po prostu nie interesuje, i tyle, bo żeby coś go naprawdę zainteresowało, musi się na tym całkowicie skoncentro­wać.

- Z drugiej strony, mogłybyśmy pójść na coś zupełnie innego - zaproponowała Desdemona. - Na przykład na grzanki z krewetkami. Efekt murowany.

- Przepraszam, to nie pani zmartwienie - powtórzyła Pamela z dzielnym uśmiechem na twarzy. - Muszę tylko pamiętać, że ślub to nie dożywocie. Jeśli nie będzie się między nami układało, zawsze mogę wystąpić o rozwód. Życie toczy się dalej, prawda?

- Owszem. Jutro też jest dzień - mruknęła Desdemona.

- Zatem spójrzmy na menu. Jak pani uważa: tartinki ze szparagami czy faszerowane grzyby?

- Tartinki - zdecydowała natychmiast Desdemona. - Są wyrazistsze, ale trochę droższe.

- Koszty nie mają znaczenia. - Mówiłam już, to Stark będzie płacił. Bardzo na to nalegał. - Wykrzywiła usta w gorzkim grymasie. - Chciałabym powiedzieć, że chce zapłacić za przyjęcie, bo dręczą go wyrzuty sumienia w związku z tą przeklętą intercyzą, ale tak naprawdę to chyba nic go nie dręczy. Przecież komputer nie wie, co to uczucia.

Wspominając scenę, która rozegrała się przed miesiącem w biurze Bon Appetite, Desdemona żałowała, że nie usłuchała podszeptów intuicji i nie zrezygnowała z ob­sługi przyjęcia. Nie, Stark nie był androidem i na pewno miotały nim silne emocje. Bo czuła, jak się w nim kotłują, tak samo jak na długo przed ulewą wyczuwa się nadcią­gającą burzę.

I mimo wątpliwości zaczęła przygotowywać ich wesel­ne przyjęcie. Była przedsiębiorcą, właścicielką firmy, i żeby odnieść wymierne korzyści z obsługi wielkiego wydarzenia towarzyskiego, musiała zapomnieć o intui­cji. Nieskazitelne koneksje rodzinne panny młodej oraz szybko rosnąca fortuna pana młodego sprawiały, że ich ślub miał być ślubem sezonu. Dla Desdemony zaś tak wielka gala była prawdziwą kopalnią złota, ponieważ za­pewniała znakomitą reklamę i nowe kontakty handlowe.

Cóż, jak by na to nie patrzeć, interes to zawsze interes.

Poniewczasie uświadomiła sobie, jak wielki popełniła błąd, lekceważąc wrodzoną intuicję cechującą wszyst­kich Wainwrightów. Tak, intuicja Wainwrightów nigdy ich nie zawiodła.

Stark zdjął okrągłe okulary w złotej oprawie i potarł je machinalnie o rękaw plisowanej koszuli.

- Próbuję rozwiązać ten problem w sposób logiczny i analityczny, panno Wainwright. Pani wnioski bardzo by mi pomogły.

Desdemona zdusiła w sobie jęk rozpaczy.

- Może panna Bedford uważała, że intercyza jest czymś... powiedzmy mało romantycznym?

Łagodniej tego ująć nie umiała. Nawet ślepiec by za­uważył, że Pamela - piękna blondyneczka, oczko w gło­wie rodziców - wyrosła w nader uprzywilejowanym świecie. W tym świecie zawsze dostaje się to, na co ma się ochotę. Świadomość, że mężczyzna, którego miała poślubić, nie zamierza obdarzyć ją nieograniczoną miło­ścią i zaufaniem, musiała być dla niej miażdżącym cio­sem.

Zbliżała się data ślubu i Pamela żyła w coraz większym napięciu. Desdemona widziała, że panna młoda jest mocno zestresowana - często naradzała się z nią na temat szczegółów organizacyjnych przyjęcia - ale opty­mistycznie rzecz zlekceważyła. Ostatecznie przyszłe szczęście narzeczonych nie było jej sprawą.

Powiedziała sobie, że musi tylko odnieść błyskotliwy sukces kulinarno - organizacyjny i że sukces ten położy kres wszelkim troskom i obawom związanym z obsługą przyjęcia weselnego Pameli Bedford i Sama Starka.

Niestety, przeliczyła się: Pamela w ostatniej chwili spa­nikowała i pozostawiła Starka własnemu losowi. Nie tyl­ko Starka - Desdemonę i jej firmę też.

- Mało romantycznym? Mało romantycznym?! - Stark nałożył okulary, odwrócił się do Desdemony i przeszył ją spojrzeniem. Jego zielone oczy lśniły niepokojącym bla­skiem. - A cóż to, do diabła, znaczy?

- Sama nie wiem - przyznała cicho.

- Nie może pani wiedzieć, bo to odpowiedź nielogicz­na, tym samym bezsensowna i zupełnie bezużyteczna. - Zdjął czarny frak i z porażającą odrazą cisnął go na fotel.

Desdemona kurczowo zacisnęła palce na ramionach fotela. Fakt, że Stark dławił emocje pod pancerzem żela­znej samokontroli sprawiał, iż wydawały się jeszcze nie­bezpieczniejsze.

Już wiedziała, że porzucony pan młody okazuje uczu­cia inaczej niż mężczyźni z rodziny Wainwrightów. Mężczyźni z jej rodziny byli zmienni, wylewni i jowialni. Kobiety też. Nic dziwnego, bo Wainwrightowie to ludzie teatru. A ludzie teatru emocje smakują, rozkoszują się nimi i delektują.

Natomiast Stark to człowiek zupełnie inny. Emocje skrywał w głębinach duszy, mrocznych i niezbadanych. Trudno go było rozgryźć.

I nagle nie wiadomo dlaczego stwierdziła, że jest w nim coś fascynującego. Czuła, że pod wieloma wzglę­dami różnią się jak woda i ogień, mimo to - dziwna rzecz - miał w sobie coś nieodpartego. I właśnie to coś ją pociągało. Kto wie, co by się mogło stać, gdyby los zetknął ich w innym miejscu i w innych okolicznościach. Pogrążyła się w zadumie.

Na dobrą sprawę zauważyła Starka dopiero godzinę wcześniej, gdy do wszystkich zebranych na ceremonii ślubnej dotarło, że panna młoda porzuciła go przed ołta­rzem. Przedtem była zbyt zajęta przygotowaniami, żeby zwracać na niego uwagę. Właściwie to spostrzegła go dopiero wówczas, gdy drużba, niejaki Dane McCallum, przyniósł tę straszliwą wieść, po ogłoszeniu której goście rozjechali się do domów.

Ale co do jednej rzeczy była absolutnie pewna: we fraku było Starkowi znakomicie.

Przypominał jej średniowiecznego rycerza. Choć nie­zbyt wysoki - mierzył niecałe metr osiemdziesiąt - był mężczyzną dobrze zbudowanym, masywnym, twardym jak skała, szczupłym i znakomicie umięśnionym.

Poruszał się z wdziękiem i z instynktownym wyczu­ciem własnego ciała, jak dobry aktor. Należał do tych, którzy natychmiast zwracają na siebie uwagę. Ale czuła, że robi to nieświadomie, że nie jest to starannie wystu­diowana taktyka czy wyreżyserowana gra. Nie, wprost przeciwnie. Stark zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że bije z niego tak wielka moc. Był po prostu sobą: człowie­kiem obdarzonym przez naturę niepospolitą siłą i chary­zmą.

Na plisy sztywno wykrochmalonej koszuli zwisały końce czarnej muszki. Rozwiązał ją kilka minut wcześ­niej, zaraz po wejściu do gabinetu, a teraz jednym szarp­nięciem rozpiął kołnierzyk, odsłaniając masywną szyję.

Zalękniona i zdumiona zaniemówiła z wrażenia. Tym­czasem Stark wysupłał z rękawów złote spinki i niecier­pliwym gestem cisnął je na biurko. Złote półkule zatań­czyły na szklanym blacie. Stark podwinął rękawy. Miał silne, żylaste ramiona, a nadgarstek lewej ręki zdobił wielki zegarek z nierdzewnej stali, wyposażony w dzie­siątki miniaturowych przycisków. Wyglądał na taki, co to nie tylko wskazuje godzinę, ale i potrafi przepowiedzieć pogodę, przekazuje bieżące wiadomości giełdowe, a na dokładkę wyświetla najważniejsze nagłówki gazet. Zega­rek idealny dla miłośnika skomplikowanych elektronicz­nych cacek.

Z tego, co do tej pory zauważyła, cały dom Starka był naszpikowany elektroniką. Światła zapalały się automa­tycznie w chwili, gdy ktoś wchodził do pokoju. Kuchnię projektował elektroniczny arcymistrz. Komputer regulo­wał dosłownie wszystko, począwszy od temperatury po­wietrza i wychylenia okiennych żaluzji zamykających się i otwierających zależnie od kąta padania promieni słone­cznych, na skomplikowanym systemie alarmowym skoń­czywszy.

Nawet obrazy na ścianach wyglądały tak, jakby wyge­nerował je komputer. Biła z nich seria światła i olśniewa­jących kolorów układających się w złożone, surrealisty­czne wzory.

Desdemona spróbowała zmienić temat rozmowy.

- Przecież intercyza sprowadza małżeństwo do zwy­kłego interesu, prawda? Ale to chyba niczego nie zmie­nia. Natomiast z pewnością ucieszy pana wiadomość, że szampana mogę zwrócić dostawcy. Jak pan widzi, odję­łam tę kwotę od rachunku.

- A cóż w tym złego, że traktuję małżeństwo jak zwy­kły interes? Małżeństwo to poważna operacja finansowa, a nie jednorazowy wydatek. To długoterminowa inwesty­cja, panno Wainwright, i właśnie w ten sposób powinno się do tego podchodzić.

Desdemona żałowała, że nie ugryzła się w język. Było oczywiste, że Stark chce się na kimś wyładować. Popełni­ła błąd i zrobił z niej swój piorunochron. Spiesznie zrejterowała.

- Racja - mruknęła. - To poważna inwestycja.

- A żeby pani wiedziała. Myślałem, że Pamela to rozu­mie. - Podszedł do biurka i opadł na fotel. Fotel nawet nie zaskrzypiał. Dziwne, bo jego właściciel nie należał do mężczyzn lekkich jak piórko. Rachunek leżał na samym wierzchu, lecz Stark nie raczył na niego zerknąć. - Uważałem, że tym razem zrobiłem dobry wybór. Wyglądało na to, że Pamela jest kobietą zrównoważoną i rozsądną, że jest przeciwieństwem tych kapryśnych, wybuchowych histeryczek, które urządzają jedną psychodramę po dru­giej i doprowadzają mężczyzn do szaleństwa. Desdemona uniosła brew.

- Tego nie wiem. Ale owszem, powiedziałabym, że w scenach dramatycznych panna Bedford wypada cał­kiem nieźle. Porzucenie narzeczonego przed ołtarzem to bardzo efektowne zejście ze sceny.

Stark puścił tę uwagę mimo uszu.

- Z jej ojcem dobrze mi się pracowało. Zeszłej jesieni zabezpieczaliśmy jego sieć. Wtedy poznałem Pamelę.

- Ach, tak... - Desdemona wiedziała, że Stark Security Systems, znakomicie prosperujące przedsiębiorstwo specjalizujące się w opracowywaniu systemów zabezpie­czeń sieci komputerowych, weszło przebojem na rynek i w bardzo krótkim czasie zyskało czołowe miejsce wśród najlepszych firm tego typu w północno - zachod­nim rejonie kraju.

Przedsiębiorstwo Starka doradzało najpoważniejszym i największym zakładom oraz instytucjom, a porady do­tyczyły bardzo szerokiego wachlarza spraw, od...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin