Krentz Jayne Ann - Dolina klejnotów.doc

(1138 KB) Pobierz
Amanda Quick

Jayne Ann Krentz

 

Dolina Klejnotów

 

Ogłoszenie na ostatniej stronie katalogu księgarskiego było małe i dyskretne, toteż jedynie doświadczony kolekcjoner białych kruków mógł się zorientować, że oferowany na sprzedaż wolumin to unikatowy przykład osiemnastowiecznej erotyki. DO SPRZEDANIA: „Dolina tajemniczych klejnotów" Burleigha. Pierwsze wydanie, . Plansze. Stan bardzo dobry. Kontakt: Mercy Pennington, Pennington's Second Chance Bookshop, Ignatius Cove, Waszyngton. Chociaż Croft Falconer spędził mnóstwo czasu nad tymi pięcioma linijkami, po raz kolejny przeczytał ogłoszenie, mając nadzieję, że znajdzie wreszcie jakąś wskazówkę pozwalającą się domyślić, jakim cudem książka pojawiła się na rynku po tylu latach. Croft zignorował podany numer telefonu. W swoim domu na wybrzeżu nie miał telefonu. Nie miał też telewizora, radia ani kuchenki mikrofalo- wej. Mógł wprawdzie pojechać do miasta i zadzwonić z automatu, ale wiedział, iż będzie to daremny trud. Musiał na własne oczy zobaczyć książkę, aby być pewnym, że jest to ta, o którą mu chodziło. Chciał także osobiście poznać tę Mercy Pennington i dowiedzieć się, kim jest, ile wie i skąd ma książkę. Jedyną bezsporną rzeczą był niepokojący fakt, iż ta książka nie miała prawa istnieć. Dolina powinna była spłonąć w ogniu, który trzy lata wcześniej zniszczył znajdującą się na wyspie fortecę Egana Gravesa. Croft był naocznym świadkiem pożaru. Czuł na sobie jego diabelski żar, widział ogarniające wszystko płomienie i słyszał przeraźliwe okrzyki ofiar ognia. Jakim cudem coś, co powinno było sczeznąć w płomieniach, pojawiło się znów w jakimś prowincjonalnym katalogu księgarskim? Istnienie książki otwierało na nowo sprawę, którą Croft uważał za zamkniętą na zawsze. Jeśli książka przetrwała pożar, to Croft musiał wziąć pod uwagę również inną możliwość: iż jej dwczesny właściciel, Egan Graves, także wyszedł cało z tego pożaru. A to by oznaczało, że Croft pokpił sprawę. Ogłoszenie o Dolinie dawało asumpt do pewnych pytań, na które należało znaleźć odpowiedź. Wskazywało na ślad, którym trzeba było podążyć. Ślad zaczynał się u panny Mercy Pennington w Ignatius Cove w stanie Waszyngton. Croft spoglądał przez okno swego gabinetu na oświetlony wschodzącym słońcem Pacyfik i rozmyślał o pannie Percy Pennington. Nim doszedł do jakichkolwiek wniosków, rottweiler cicho zaskomlał mu za plecami. Croft rzucił okiem na wielkiego psa. Zwierzę odpowiedziało mu pełnym nadziei spojrzeniem. - Masz rację, czas pobiegać - powiedział Croft. - Chodźmy na plażę. Już dzisiaj na pewno nie będę medytował. Pies w milczeniu zaakceptował odpowiedź swego pana i ruszył do drzwi. Gdyby ktoś zapytał Crofta o jego związek z rottweilerem, odpowiedziałby, iż po prostu jest jednym z tych ludzi, którzy lubią psy. W rzeczywistości miał o wiele więcej wspólnego ze stworzeniem, które szło teraz obok niego. Odwie- czne, dzikie, myśliwskie instynkty nadal krążyły w żyłach rottweilera, choć na ogół zwierzę zachowywało się poprawnie i było do przyjęcia w cywilizowanym świecie. Jednakże w razie prowokacji fasada grzeczności zarówno u człowieka, jak i u psa, znikała natychmiast, odsłaniając drapieżne instynkty. Croft odsunął japoński parawan i wyszedł do holu. Pokój po przeciwnej stronie wyłożonego kafelkami korytarza wabił i kusił. Croft zajrzał do środka, czując, jak przyciąga go czysta prostota. Surowa drewniana podłoga, pleciona mata i wytwornie skromna dekoracja kwiatowa w niskim, czarnym wazonie z ceramiki obiecywały schronienie. Okres spokojnej porannej medytacji był dla Crofta tak samo ważną częścią jego codziennego życia, jak bieganie i wyczerpujące ćwiczenia, które pomagały mu utrzymać się w szczytowej formie w walkach wschodnich. Croft przywiązywał dużą wagę do swych przyzwyczajeń. Wszystkie, od porannej medytacji do późniejszej filiżanki perfekcyjnie zaparzonej herbaty, były codziennymi składnikami jego doskonale zorganizowanego, samowystarczalnego świata. Nie lubił rezygnować nawet z najdrobniejszych elementów samodzielnie wypracowanych rytuałów. Tego ranka nie miał wielkich nadziei na takie uspokojenie umysłu, które prowadziłoby do medytacyjnego transu. Zbyt wiele pytań wirowało mu w głowie; zbyt wiele materializowało się groźnych możliwości. Postanowił, iż musi mu wystarczyć poranny bieg. Z psem u boku wyszedł z domu tylnymi drzwiami. Croft miał na sobie tylko parę dżinsów i gdyby obserwowała go w tym momencie jakaś kobieta, byłaby zafascynowana harmonijnymi ruchami mięśni jego pleców i ramion. Emanował zdrową, wytrenowaną i kontrolowaną siłą. Nikt jednak nie przyglądał się zgrabnej sylwetce mężczyzny. Croft nigdy nie sprowadzał kobiet do swego samotnego domu na wybrzeżu Oregonu. Pięć minut później mężczyzna i pies biegli po błyszczącym piasku na skraju wody. Powietrze pełne było światła i energii nowego dnia i Croft razem z psem oddychali głęboko, biegnąc do odległego punktu na końcu plaży. Podczas biegu Croft nadal zastanawiał się nad zupełnie nieznanym i nieprzewidywalnym kawałkiem nowej układanki - nad panną Mercy Pennington. Mercy spojrzała na wielką stertę romansów i kryminałów, które wylądowały przed chwilą na ladzie obok kasy. Uśmiechnęła się do kobiety po drugiej stronie lady, usiłując nie okazywać satysfakcji. Christina Seaton była doskonałą klientką. Można było liczyć, że kupi co miesiąc przynajmniej dwadzieścia książek. Za każdym razem, kiedy Christina wchodziła do księgarni Pennington's Second Chance, Mercy odczuwała przyjemny dreszczyk. W głębi duszy wiedziała, że tylko ktoś prowadzący, tak jak ona, niewielki interes, zrozumie istotę jej uczucia wobec tej właśnie klientki. - Czy to już wszystko, Christino? Klientka uśmiechnęła się. Miała lat trzydzieści, była więc o parę lat starsza od Mercy i cechowała ją ta świeża atrakcyjność, która doskonale pasowała do modnych dżinsów, luźnego swetra i drogich pantofli. - Jeszcze pytasz? Moje dzieciaki i tak będą w tym miesiącu chodzić bez butów. Mercy roześmiała się głośno. Niewielu doprawdy dzieciom w Ignatius Cove groziło chodzenie bez butów czy też bez czegokolwiek innego, o czym by zamarzyły. Miasteczko, położone na północ od Seattle, było oazą bogatych, odnoszących sukcesy ludzi, z których większość pracowała w dużym mieście, ale wolała mieszkać z rodzinami w małym miasteczku. Ignatius Cove miało same zalety- leżało dość blisko Seattle, aby można było korzystać z wielkomiejskich uciech, a mimo to symbolizowało wszelkie radości i korzyści wynikające z wiejskiego położenia nad brzegiem morza. Mercy świetnie zdawała sobie sprawę z charakterystycznych cech Ignatius Cove od chwili, gdy odkryła tę miejscowość. Kiedy dwa lata wcześniej zaczęła szukać miejsca dla swojej księgarni, dokładnie wiedziała, czego chce: dobrze sytuowanej i wykształconej zbiorowości, potencjalnych klientów księgarni, którzy mieli możliwości, aby zaspokajać swe zainteresowania. Ignatius Cove było miejscem idealnym. Mercy nie usiłowała nawet konkurować z istniejącą już w miasteczku księgarnią, która specjalizowała się w najnowszych bestsellerach i albumach sztuki. Postanowiła wypełnić lukę na rynku książki z drugiej ręki, uzupełniając swoje bogate, uporządkowane zapasy nowymi popularnymi wydaniami w miękkich okładkach. Takie połączenie okazało się udane i zyskowne. Pod koniec pierwszego roku działalności księgarnia Pennington's Second Chance zarobiła tyle, aby utrzymać się na rynku. Pod koniec drugiego roku Mercy miała już solidną klientelę. Swój sukces mierzyła tym, że teraz kupowała wino korkowane zamiast kapslowanego. - Dorrie mówi, że jedziesz w przyszłym tygodniu na urlop - stwierdziła Christina, kiedy Mercy przygotowywała jej rachunek. - Najwyższy czas. Mercy uśmiechnęła się, a jej lekko skośne, zielone oczy zabłysły z radości. Odruchowo uniosła rękę i założyła za ucho kosmyk złotobrązowych włosów. - Po części jest to interes, po części - urlop. Okropnie się cieszę. W zeszłym miesiącu kupiłam na pchlim targu pudło chłamu i znalazłam w nim bardzo ciekawą starą książkę, która ma pewną wartość. Dałam ogłoszenie do katalogu starych książek. Po kilku dniach zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado, który chce ją kupić. Mam mu ją dostarczyć w przyszłym tygodniu, kiedy pojadę na urlop. - Chcesz ją osobiście zawieźć do Kolorado? Czy to aby nie przesada? Dlaczego nie możesz wysłać jej pocztą? - Ten człowiek chce, abym mu dostarczyła tę książkę do rąk własnych. Powiedział, że nie ma zaufania do poczty, a ten egzemplarz jest bardzo ważny dla jego kolekcji. Rozumiem, że poszukiwał go od jakiegoś czasu. Poza tym wlicza koszty mojej podroży do Denver w cenę książki. Mdwi, że sam nie lubi podróżować. - Płaci ci za podroż? Mercy skinęła głową, kończąc podliczanie rachunku. - Powiedział, żebym leciała business class, ale nie mam takiego zamiaru. Już i tak dość go to wszystko kosztuje. Polecę do Denver i wynajmę samochód, żeby dojechać na miejsce. To jest gdzieś w górach, chyba na odludziu. Zaprosił mnie, abym spędziła u niego kilka dni. Później przejadę się bez pośpiechu przez Góry Skaliste i wrócę do Denver. Stamtąd przylecę do domu. - Hmmm. Brzmi interesująco. Młody czy stary? - Kto? - Twój klient - wyjaśniła niecierpliwie Christina. - Jest młody czy stary? - Och. - Mercy zamyśliła się, marszcząc nos. - Prawdę mówiąc, nie jestem pewna. Przez telefon miał bardzo miły głos. Kulturalny, jeśli wiesz, o co mi chodzi, choć nie mam pojęcia, ile może mieć lat. Pewno ze czterdzieści. - Trochę za stary, ale w granicach możliwości. Kobieta musi być dzisiaj elastyczna w swoich poglądach. - Niezależnie od wieku nie jest najwyraźniej za stary, żeby wydać majątek na książkę. Wczoraj przesłał mi pieniądze. Christina wybuchnęła śmiechem. - Jesteś za młoda, żeby pieniędzmi zastąpić w życiu miłość. - Nic podobnego. Zajmowanie się interesami szybko człowieka postarza. Suma, którą zapłacił za Dolinę, wystarczy mi na opłacenie wielomiesięcznego czynszu. Ponadto dał mi do zrozumienia, że być może wliczy w cenę książki kilka egzemplarzy ze swojej kolekcji. Mogłabym dać ogłoszenie tak samo jak przy tej pierwszej książce. W ten sposób naprawdę zajmowałabym się białymi krukami. Oto dobra strona prowadzenia antykwariatu. - Rozumiem. - Christina zmrużyła oczy, jakby wypatrując czegoś w oddali. - Mercy Pennington, antykwariuszka. - Nieźle to brzmi, musisz przyznać - stwierdziła Mercy z zadowoleniem. - Pierwsze wydania, prywatne druki, piękne osiemnastowieczne oprawy, miedziorytowe ilustracje. Francja elegancja. - Czy to znaczy, że mam gdzie indziej zacząć szukać romansów i kryminałów? - Jeszcze nie. - Mercy roześmiała się. - Wejście na rynek rzadkiej książki zabiera mnóstwo czasu i pieniędzy. Nawet jeśli wszystko dobrze pójdzie ze sprzedażą tej książki, jeszcze bardzo długo będę sprzedawała te używane tytuły. Białe kruki będą zajęciem ubocznym i nie wiadomo, czy staną się czymś bardziej znaczącym. - Cóż, życzę ci szczęścia. I baw się dobrze na wycieczce do Kolorado. Czy Dorrie zajmie się księgarnią podczas twojej nieobecności? Mercy kiwnęła głową. - Wydaje mi się, że z przyjemnością zajmie się wszystkim przez tydzień. Nigdy nie zostawiałam jej samej na dłużej niż parę godzin. W gruncie rzeczy Dorrie Jeffers była absolutnie zachwycona perspektywą samodzielnego prowadzenia księgarni. Po kilku miesiącach pracy w niepełnym wymiarze godzin chciała skorzystać z okazji. - Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujesz urlopu. Traktujesz ten sklep jak pierworodne dziecko. Poświęcasz mu stanowczo za dużo czasu. Musisz się od czasu do czasu zająć czymś innym. - Christina wzięła z lady papierową torbę pełną książek i odwróciła się w stronę wyjścia. - Baw się dobrze i uważaj za kierownicą. Drogi w Górach Skalistych nie są zbyt bezpieczne. - Będę uważać. - I przyjrzyj się dobrze swemu klientowi. Nie traktuj go wyłącznie jako środka do rozpoczęcia nowej kariery w handlu białymi krukami. Nigdy nie wiadomo. To może być bardzo przystojny samotnik, czekający na kobietę swego życia, która go wyprowadzi z górskiej pustelni. - Wątpię. Dlaczego tak bardzo ci zależy, żebym wyszła za mąż? Nie czytałaś opracowań socjologicznych, które mówią, iż kobiety stanu wolnego są szczęśliwsze niż mężatki? - My, kobiety zamężne, nie lubimy patrzeć na panny, szczęśliwe, bogate i niezależne. - Christina uśmiechnęła się. -To psuje obraz małżeństwa. Poza tym niedola lubi towarzystwo. Uważaj na siebie, Mercy. Do zobaczenia po twoim powrocie. - Christina otworzyła drzwi i w sklepie rozległ się wesoły dźwięk dzwoneczka. Mercy poczekała, aż dzwoneczek umilknie, po czym wyszła zza lady, żeby poprawić krzywo stojące półki z tyłu sklepu. W księgarni nie było nikogo, zbliżał się czas zamykania antykwariatu. Mercy zaczęła myśleć o kolacji. W domu w szafce miała paczkę gryczanego makaronu. I była prawie pewna, że w zamrażarce jest jeszcze trochę sosu pesto. W kuchni czekała także butelka zinfandela. Mercy czekał długi wieczór, w dodatku był to wieczór piątkowy. Piątek zawsze oznaczał pewnego rodzaju uroczystość, mimo iż księgarnia była otwarta również w soboty. Takie małe przedsięwzięcia wymagały sześciodniowego tygodnia pracy. Po dwóch latach Mercy zdążyła się już przyzwyczaić do takiego trybu życia. Wyjazd do Kolorado w poniedziałek rano miał być pierwszym prawdziwym urlopem od dwdch lat. Nie wszyscy uważaliby zresztą tę wycieczkę za urlop, pomyślała ironicznie Mercy. W końcu była to zdecydowanie wyprawa w interesach. Mercy była jednak tak podekscytowana, jakby wypływała w rejs dookoła świata. Sprzedaż Doliny tajemniczych klejnotów była kamieniem milowym w jej karierze. Otwierał się przed nią nowy, wspaniały świat. Jeśli dobrze rozegra karty, znajdzie się w ekskluzywnej atmosferze towarzystwa antykwariuszy. Ignatius Cove przyniosło jej szczęście. Jej życie bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat, pomyślała z satysfakcją Mercy. Dokładnie dwa lata wcześniej przekonała się, do jakiego stopnia nie zna się na mężczyznach. Musiała odwołać swój ślub i zrezygnować z pracy w bibliotece publicznej. Teraz mężczyzn traktowała z dużo większą ostrożnością, nie miała żadnego stałego przyjaciela, była szczęśliwa i doskonale urządzona w nowej pracy. Stając na palcach, aby dosięgnąć książki na górnej półce, Mercy wróciła myślami do kolacji. Zacisnęła palce na książce i nagle poraziło ją wrażenie, iż ktoś ją obserwuje. Było to nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza że nie słyszała dzwoneczka, który dźwięczał przy każdym otwarciu drzwi. Mercy była absolutnie pewna, że nie jest w księgarni sama. Znieruchomiała. - Szukam Mercy Pennington. Krzyknęła i gwałtownie się odwróciła. Przy końcu rzędu półek stał jakiś mężczyzna. Jej pierwsze wrażenie dotyczyło ciemności... nieprzyjemnej, ogarniającej wszystko ciemności. Do sklepu wtargnął upiór nocy, szczupły, ponury duch z włosami koloru kruczego skrzydła. Miał na sobie czarne spodnie, czarne buty i czarną, rozpiętą pod szyją koszulę. Nawet dźwięk jego głosu przywodził na myśl noc i wszystkie jej tajemnice. Echo własnego imienia i nazwiska wydało się Mercy głębokie i ciemne jak dno oceanu. Jedynie w jego oczach dojrzała promień światła. Osadzone w ciemnej twarzy, miały dziwny orzechowy odcień. Wyraz oczu był niepokojąco inteligentny i przenikliwy. Patrząc w nie Mercy zastanawiała się, jak człowiek może osiągnąć tak głęboki, wyrafinowany spokój. I co mogłoby zakłócić spokój tych oczu? Jakaś prymitywna, kobieca cząstka Mercy chciała odkryć tę tajemnicę. Przez jedną krótką, kuszącą chwilę Mercy zapragnęła uderzyć obcego w twarz albo go pocałować, aby sprawdzić, czy uda jej się zmienić spokojny wyraz jego oczu. Z niepokojem stwierdziła, że jej reakcje wynikają z zafascynowania obcym, który bez uprzedzenia pojawił się w jej życiu. Nigdy do tej pory nie spotkała mężczyzny, który wywoływałby w niej natychmiastowe i gwałtowne poczucie świadomości własnej kobiecości. Uczucie było tak silne i obezwładniające, że musiała przytrzymać się najbliższej półki. Pomyślała, że nieznajomy ma jakieś trzydzieści parę lat, może trochę więcej. W jego twarzy wszystko było kanciaste: wysokie kości policzkowe, twardo zarysowana szczęka, arogancko sterczący nos. I stał przed nią z wyszukanym, niemal erotycznym wdziękiem, atakującym jej zmysły. Jego usta zaciśnięte były w wąską linię i powinny wyrażać całkowity brak emocji, ale z jakiegoś niejasnego powodu Mercy odnosiła wprost przeciwne wrażenie. W twardo zaciśniętych ustach dostrzegła wielki potencjał emocjonalny i umiejętność panowania nad sobą. Nie mogła jednak odkryć, czy za zimnym wyrazem ust kryje się namiętność, czy też przemoc. Mercy pomyślała, że porywające byłoby każde uczucie, jakim ten mężczyzna obdarzyłby kobietę. Usiłowała otrząsnąć się z paraliżującej niemocy. - Jestem Mercy Pennington. Przestraszył mnie pan. Nie słyszałam, kiedy pan wszedł. - Mocno wzięła się w garść. - Dzwonek nad drzwiami musiał się popsuć. Mężczyzna rzucił okiem na drzwi. - Dzwonek nie jest zepsuty- stwierdził. - Przecież zawsze dzwoni, kiedy drzwi się otwierają. - Tym razem nie zadzwonił. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Tajemnica bezgłośnego dzwonka najwyraźniej nie była dla niego niczym ważnym. -Jeśli pani jest Mercy Pennington, ma pani na sprzedaż pewną książkę. Chciałbym ją zobaczyć i jeśli to jest to, czego szukam, zapłacę każdą cenę. - Książkę? - Mercy niczego nie kojarzyła. Coś w tym człowieku kompletnie ją dezorientowało. Pytał ją o książkę, a przecież miała wrażenie, iż powinni rozmawiać o sprawach znacznie bardziej osobistych, znacznie ważniejszych. Poczuła przelotne wrażenie porozumienia, coś takiego, jakby znała go już pod pewnym względem, choć nie wiedziała nawet, jak się nazywa. - Mam na sprzedaż setki książek. - Chodzi mi o Dolinę tajemniczych klejnotów Burleigha. Przyjechałem z daleka. Zabrzmiało to tak, jakby przybył z zewnętrznych kręgów Hadesu. - Ach, o tę książkę panu chodzi. - Mercy, zadowolona, że wszystko szybko się wyjaśni, dodała: - Przykro mi, ale już ją sprzedałam. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że niepotrzebnie tak daleko pan jechał. Mężczyzna zmrużył orzechowe oczy. - Kiedy pani ją sprzedała? - Parę dni temu. Zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado i powiedział, że kupuje w ciemno. - Odebrał już swój zakup? ~ Nie, w gruncie rzeczy... - Zapłacę więcej. Mercy poczuła się zakłopotana. - Nie mogę czegoś takiego zrobić. To byłoby nieetyczne. On już mi zapłacił za książkę i obiecałam mu ją dostarczyć. - Uważa pani, że to... nieetyczne sprzedać temu, kto da więcej? - Tak - odparła szybko Mercy, której nie podobało się nowe, jeszcze intensywniejsze zainteresowanie nieznajomego. Usiłowała wyzwolić się z dziwnego uczucia, jakie ją pochłaniało. - A teraz, jeśli pan wybaczy, mam jeszcze coś do zrobienia przed zamknięciem sklepu. Jest już po piątej. Ruszyła w jego stronę, mając nadzieję, iż zrozumie aluzję i sobie pójdzie. Czuła się lekko podenerwowana faktem, że byli w księgarni sami. Nie był to mężczyzna, którego chciałoby się spotkać w wąskim przejęciu między półkami księgarni albo w ciemnym zaułku. Ledwo sobie to uświadomiła, w wyobraźni ujrzała ciemną sypialnię. Niecierpliwie odrzuciła na bok pomysł o znalezieniu się z tym człowiekiem w tak niebezpiecznym otoczeniu. Kiedy dzielnie ruszyła w jego kierunku, przybyły ani drgnął. Przyglądał jej się uważnie, a jego postać wyrażała spokój i równowagę, choć nieruchoma sylwetka wyglądała dość niepokojąco. Na dwa kroki przed nim Mercy zmuszona była się zatrzymać. Zacisnęła palce na książkach, która wzięła wcześniej, aby je przestawić na inną półkę, i zaczęła poważnie rozpatrywać stopień grożącego jej niebezpieczeństwa. W Ignatius Cove nie popełniano wielkich przestępstw, lecz samotna właścicielka sklepu pod koniec dnia pracy zawsze była łakomym kaskiem. - Przepraszam, niech się pan odsunie - powiedziała z całą mocą, jaką udało jej się z siebie wykrzesać. Czytała gdzieś kiedyś, że w takiej sytuacji należy zachować spokój i opanowanie. Można było wówczas mieć nadzieję, że człowiek jakoś się obroni przed niebezpieczeństwem. - Chciałbym zobaczyć tę książkę. - Nie mam jej tutaj. - A gdzie? - spytał cierpliwie, co było bardzo denerwujące, ponieważ nie dawało się przewidzieć, jak długo taka cierpliwość potrwa. - Mam ją w domu. - Mercy przełknęła ślinę. - Nie chciałam tutaj jej trzymać. To cenna książka. Przyglądał się jej przez chwilę, wlepiając w nią orzechowe oczy. Potem kiwnął głową, najwyraźniej pod wpływem podjętej decyzji. - Dobrze. Pójdę do pani domu. Jak to daleko stąd? Mercy zawahała się, usiłując wymyślić najbezpieczniejsze rozwiązanie. - Niedaleko. Można dojść piechotą. - Na ulicy miała szansę zawezwania pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba. Na ulicy były samochody, przechodnie i inni właściciele sklepów zamykających je na noc. Poczuje się znacznie bezpieczniej. - Proszę zaczekać na dworze, zaraz wyjdę. Znów kiwnął głową, odwrócił się, przeszedł do końca regałów i znikł jej z oczu. Mercy patrzyła za nim, wstrzymując oddech i czekając na dźwięk dzwonka, oznaczający, iż faktycznie opuścił księgar- nię. Nie mogła uwierzyć, że tak to łatwo poszło. Jedna jej część, przekonana, iż znajduje się w niebezpieczeństwie, nadal wysyłała do układu nerwowego sygnały mówiące o konieczności walki lub ucieczki, choć inna część jej osobowości była nieprzyjemnie zdziwiona spokojnym wyjściem obcego. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który wywierałby taki natychmiastowy wpływ na jej uczucia. Było to dziwnie zaskakujące, choć groźne doświadczenie. Dzwonek nie zadzwonił i nie słychać było otwierania i zamykania drzwi, lecz Mercy wiedziała, iż została w księgarni sama. Ostrożnie podeszła do okna i wyjrzała. Ciemnowłosy nieznajomy stał na chodniku, opierając się o zderzak czarnego Porsche. Wpatrywał się w drzwi sklepu, czekając na wyjście Mercy, z cierpliwością myśliwego, który osacza ofiarę. Mercy odłożyła trzymane w ręce książki. Rzuciła się do drzwi, sięgając ręką do zasuwy. Gdyby ją zamknęła, mogłaby wyjść tylnym wyjściem albo wezwać policję. Mężczyzna, jakby czytając w jej myślach, znalazł się przy drzwiach wcześniej od niej. Drzwi otworzyły się na tyle, aby w szparze zmieścił się czubek jego buta i Mercy wiedziała, że przegrała wyścig. Tym razem dzwonek zadzwonił, co było w pewnym sensie absurdalnie uspokajające. Nagłe poczucie bezpieczeństwa w połączeniu z adrenaliną pulsującą jej we krwi sprawiło, iż Mercy wpadła w złość. - Bardzo przepraszam - warknęła, uderzając drzwiami w jego nogę - ale to mój sklep i chciałabym go zamknąć. Proszę wyjść. Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Boi się mnie pani, prawda? - Powiedzmy, że nie jest pan klientem w moim typie. - Rozumiem, Mercy Pennington, nie ma się pani czego bać. Chcę tylko zobaczyć książkę. Nic pani nie zrobię. Mercy otworzyła usta, aby mu powiedzieć, że w tych warunkach trudno jej w to uwierzyć, kiedy jednak spojrzała mu w oczy, protest zamarł jej w gardle. Z jakiegoś bezsensownego, nielogicznego powodu naprawdę mu uwierzyła. Zdała sobie sprawę, iż rzeczywiście nic jej nie grozi. Gdyby tak było, ujrzałaby to w jego oczach. W tej chwili była bezpieczna. Mercy nie miała pojęcia, skąd się brała jej pewność. Dziwne poczucie porozumienia z obcym mężczyzną na poziomie podświadomości powtórnie ją przeszyło, co jednocześnie uspokajało i niepokoiło. Mijały sekundy, a oni patrzyli sobie w oczy. Żadne się nie poruszyło. Mercy pomyślała nagle, że nic się nie stanie, jeśli pokaże mu cenny egzemplarz Doliny. Opuściła rękę, którą przytrzymywała drzwi. - Wezmę torebkę - mruknęła i odwróciła się do lady. Mężczyzna z powrotem wyszedł na chodnik.  tym razem brak dzwonka świadczył o tym, że opuścił sklep. Kiedy w chwilę później Mercy wyszła z księgarni i stanowczym ruchem zamknęła za sobą drzwi, dzwonek zadźwięczał równie perliście co zawsze. Dziwny klient odezwał się, gdy przekręcała klucz w drzwiach. - Czy ten dzwonek pani nie irytuje? Spojrzała na niego zaskoczona. - Dzięki niemu wiem, kiedy ktoś wchodzi albo wychodzi. Nie irytuje, lecz ostrzega. - Dla mnie byłby drażniący. Jest niepotrzebny. Nawet dźwięk ma dość nieprzyjemny. Są inne sposoby, żeby wiedzieć, iż nie jest się samemu. Kiedy wszedł do księgarni po raz pierwszy, Mercy wiedziała, że ktoś przyszedł, chociaż dzwonek nie zadzwonił. Zmarszczyła brwi na to wspomnienie, a potem z głośnym brzękiem wrzuciła klucze do torebki. Zrobiła to celowo. Była pewna, że ten człowiek nigdy nie brzęczał kluczami. Bezgłośnie wsunąłby je do kieszeni. - Chciałabym wiedzieć - zaczęła Mercy lekko agresywnym tonem, ruszając szybkim krokiem - dlaczego dzwonek nie dzwonił, kiedy wchodził pan i wychodził z księgarni. - Już mówiłem - odparł, idąc obok niej. - Nie podoba mi się jego dźwięk. Mercy obrzuciła go ostrym spojrzeniem, ale nie zwrócił na to uwagi. Przyglądał się eleganckiej, wysadzanej drzewami, widocznie bogatej ulicy. Większość butików i sklepów była już zamknięta. Fasady sklepów epatowały elegancką, stylizowaną wiejskością, wystawy były dyskretne i pełne drogich towarów. Wśród nielicznych samochodów parkujących jeszcze przy krawężniku przeważały BMW, Volvo i Mercedesy. Przechodnie nosili koszulki polo z wyhaftowanymi zwierząt- kami, markowe szorty i porządne buty. Wyglądali na zdrowych i zadowolonych z siebie. - Dotąd nie wiem, kim pan jest - stwierdziła Mercy. - Nazywam się Croft Falconer. - Skąd pan przyjechał? - Mow mi Croft albo Falconer, jeśli wolisz, tylko daruj sobie tego „pana". Jestem z Oregonu. - Rozumiem. Czyli nie przyjechałeś po Dolinę aż tak bardzo z daleka, prawda? Oregon to trzy, cztery godziny jazdy stąd. - Nie wszystkie odległości mierzy się w kilometrach. Nie wiedząc, co powiedzieć na ten suchy komentarz, Mercy postanowiła zmienić temat. Wiedziała, że nie obawia się już tego człowieka, lecz zdecydowanie była świadoma jego obecności. Nie pasował do żadnej kategorii mężczyzn, którą mogłaby jakoś sklasyfikować. Było to równie intrygujące, co niepokojące. - Co z samochodem? Jesteś pewien, że chcesz go tu zostawić? Na ulicy? - Chyba przez jakiś czas nic mu się nie stanie? Ignatius Cove nie wygląda mi na taką miejscowość, gdzie gangi zaczynają okradać samochody na głównej ulicy w pięć minut po zachodzie słońca. - Nie, ale... - Nie przejmuj się moim samochodem, Mercy. - Nie mam zamiaru - odparła oschle. - W końcu to jest twój samochód, nie mój. Przeszli dwie przecznice, minęli mały placyk z fontanną na końcu ulicy, a potem skręcili w lewo, aby wejść na wzgórze, gdzie mieszkała Mercy. Kiedy doszli do końca dość stromej ulicy, Mercy, jak zwykle, była trochę zdyszana. Spacer do domu stanowił niezłe ćwiczenie. Kiedy przystanęli przed jej blokiem, Mercy stwierdziła, iż oddech obcego w ogóle się nie zmienił. To ją lekko zirytowało. Przecież ten człowiek musiał mieć jakieś słabe punkty. - Czym się interesujesz, Croft? - spytała, wyciągając klucze z torebki. - Czym się interesuję?-Rzucił jej zagadkowe spojrzenie. - Mówię o twojej kolekcji książek - wyjaśniła niecierpliwie, idąc schodami do swego mieszkania na pierwszym piętrze. - Przyjechałeś z Oregonu, żeby zobaczyć Dolinę, musisz więc kolekcjonować książki. Co cię przede wszystkim interesuje? Po raz pierwszy się uśmiechnął, choć było to tylko lekkie uniesienie kącików stanowczych ust. Mercy odniosła wrażenie, iż nieznajomy nie miał wielkiej wprawy w uśmiechaniu się. Był to jednak autentyczny uśmiech i Mercy odczuła niejakie zadowolenie, iż udało jej się go do tego sprowokować. - Chcesz wiedzieć, dlaczego usiłuję zdobyć Dolinę tajemniczych klejnotów? - spytał z lekkim rozbawieniem. Mercy odchrząknęła i otworzyła drzwi do mieszkania. - Hmm, to raczej niezwykła książka. - To czysta erotyka - stwierdził rzeczowo. -Jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek napisano. - Tak. Mercy nie bardzo wiedziała, co dodać. Przypomniała sobie wcześniejszą fantazję o spotkaniu z Croftem w ciemnej sypialni. Cóż tu dopiero mówić o erotyce? Celowo zmusiła się do zadania logicznego pytania: - Czy to właśnie zbierasz? Erotyki? - Nie, Mercy. Moje zainteresowania dotyczą czegoś innego. - Czego? - Odwróciła się do niego w drzwiach, czując, iż znów jest zdenerwowana. Szybko przeanalizowała swoją reakcję i doszła do wniosku, że wprawdzie się go nie boi, lecz nie potrafi się wyzwolić spod jego zmysłowego oddziaływania. Uświadomiła sobie, że duchy, nawet te, które nie są niebezpieczne, zawsze przyprawiają ludzi o dreszcze. - Można by powiedzieć, iż głównie interesuję się filozofią przemocy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, nim znaczenie jego słów dotarło do Mercy. Zrobiła krok w tył, odruchowo się od niego odsuwając. Jej oczy rozrzeszyły się. - Przemocy?-szepnęła. - jestem w tej dziedzinie ekspertem. Croft spostrzegł, że dobrze przyjęła jego słowa. Ucieszyło go, że nie jest typem histeryczki. Oczywiście, mógłby zachować się subtelniej. Nadal jednak był na nia zły za to, że chciała się przed nim zamknąć w sklepie, i dlatego chciał ją zaszokować. Zaskoczył go fakt, iż udało jej się sprowokować w nim taką reakcję. Zazwyczaj nie poddawał się drobnym emocjonalnym szturchnięciom. Przyzwyczajony był do tego, że ludzie źle się czuli w jego obecności. Czasem mieli ku temu rzeczywiste powody. Mercy wciąż cofała się, prawdopodobnie zmierzając do kuchni, gdzie było przypuszczalnie tylne wyjście. Uważnie go obserwowała, spodziewając się z jego strony jakiegoś gwałtownego gestu, ale w jej oczach widniało wyzwanie. Nie była tchórzem. - Co pan właściwie ma na myśli, mówiąc, że jest pan ekspertem od przemocy? Croft westchnął i wsunął ręce do kieszeni. Ludzie zazwyczaj czuli się uspokojeni, kiedy potencjalny napastnik chował ręce. - Jestem właścicielem trzech szkół samoobrony. Dwóch w Kalifornii i jednej w Portland, w Oregonie. Mercy zamrugała oczyma i lekko się rozluźniła. - To znaczy, że jesteś ekspertem od dżudo czy karate? - Coś w tym rodzaju - odparł zdawkowo. - Uczę swoją własną metodą. Opiera się na starych technikach walk wschodnich, których zachodni świat na ogół nie zna. Nagle się uśmiechnęła, najwidoczniej zadowolona z logicznego wyjaśnienia. - To fascynujące.  wszystko tłumaczy. - Co tłumaczy? - Sposób, w jaki się poruszasz. Jakbyś płynął w powietrzu. To bardzo niepokojące. - Zrezygnowała z prób wyjaśnienia, o co jej chodzi. - Nie ma sprawy. Przyniosę Dolinę. Mam ją w pudełku w szafce w kuchni. Możesz ją sobie obejrzeć, skoro przyjechałeś aż z Oregonu, ale pamiętaj, że nie jest na sprzedaż. - Mercy rzuciła torebkę na sofę, odwróciła się i poszła do kuchni. Croft spoglądał za nią, zdając sobie sprawę, że chętnie popatrzyłby dłużej na jej uśmiech. Podobał mu się sposób, w jaki rozświetlały się jej oczy. Miała bardzo ładne oczy. Ich zielony odcień wyraźnie odzwierciedlał jej emocje. Jakby się spoglądało przez kawałek przezroczystego jadeitu. Od chwili gdy ją poznał, widział już w jej spojrzeniu wszystkie uczucia, od ciekawości do strachu. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób oczy Mercy odzwierciedliłyby namiętność. Croft potrząsnął głową, trochę zdumiony kierunkiem swych myśli. Przyjechał tutaj w interesach i nigdy nie pozwalał, aby cokolwiek, zwłaszcza seks, przeszkadzało mu w pracy. jednakże musiał uczciwie przyznać sam przed sobą, że Mercy Pennington go zainteresowała. Nie była wprawdzie olśniewająco piękna, jednakże wcześniejsze porównanie do jadeitu pasowało do niej całej. Jadeit jest subtelnym kamieniem, który tylko uważny obserwator potrafi docenić. Jadeit należy dokładnie zbadać i poznać, żeby zdołać go prawidłowo ocenić. Sposób, w jaki kamień odbija światło, jego wewnętrzna moc i cień, sposób, w jaki nabiera ciepła pod wpływem dotyku, wszystko to wynika z jego charakteru i nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Croft dużo wcześniej nauczył się dokładnie obserwować to, co go interesowało. A Mercy z jakiegoś powodu, zapewne w związku z książką, zdecydowanie go zainteresowała. Oceniał, iż dobiega trzydziestki. Nie była wysoka, miała jakieś sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Dobre dwadzieścia centymetrów mniej od niego. Jej włosy przypominały brązową sierść psa Crofta. Miały ten sam bogaty, ciepły odcień brązu, który sprawiał, iż chciało się je głaskać. Z wewnętrznym rozbawieniem zastanawiał się, jak Mercy przyjęłaby wiadomość, że porównuje ją z psem. Chwilowo jej włosy były zwinięte w gładki węzeł. Croft przypuszczał, że opadłyby poniżej ramion, gdyby wyjęło się spinki podtrzymujące jedwabiste kosmyki. Teraz fryzura odsłaniała szyję, której miękki, delikatny zarys przypominał Croftowi łodygę kwiatu. Ten widok był dla niego trochę zmysłowy i prowokacyjny. Croft wyczuł poruszenie swego ciała i rozzłościł się. W ciągu minionych lat nauczył się panować nad sobą i zaniepokoiło go to, że ta zielonooka, drobna kobieta mogła zachwiać jego umiejętnością kontrolowania siebie. Jej twarz składała się z ładnie zarysowanych, w miarę atrakcyjnych rysów: duże oczy w lekko migdałowym kształcie, z troszeczkę uniesionymi w górę zewnętrznymi kącikami, impertynencki nosek, miękkie usta z dolną wargą nieco bardziej wydatną od górnej. Miała na sobie rodzaj miejscowego uniformu: zielone spodnie i dopasowaną, zieloną, bawełnianą koszulkę poio. Jednakże koszulka nie miała na lewej piersi wyhaftowanego zwierzaka, a spodnie nie posiadały firmowego logo. Pantofle Mercy miały zdarte podeszwy i przyjemnie podstarzały wygląd. Croft pomyślał o lewej piersi, tej bez firmowego wizerunku. Ani ona, ani jej towarzyszka z prawej strony nie odznaczały się dużymi rozmiarami, lecz miały w sobie rozkoszną pełność. Crofta nie pociągały przesadnie obfite kształty. We wszystkich sprawach pociągała go głównie subtelność. Spodnie w kolorze khaki doskonale opinały łagodnie zaokrąglone biodra. Croft z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak obejmuje dłońmi kształtne pośladki i podnosi Mercy w gorę, przytulając ją do swych bioder. - Cholera - mruknął pod nosem. - Co się stało? - zawołała z kuchni Mercy. Trzasnęły drzwi od szafki. - Nic. - W żaden sposób nie mógłby jej wytłumaczyć, co się stało. Sam tego nie rozumiał. Lepiej wszystkiego się wyprzeć. Usłyszał stukot kroków na kuchennej posadzce i zrozumiał, że Mercy wraca z książką. Przyszedł tu, żeby zająć się książką, a nie Mercy Pennington. Powinien o tym pamiętać. Na ogół nie musiał się pilnować przed dystrakcjami. Jego uwagę zaprzątało jedynie to, co sam wybrał. W oczekiwaniu na przyjście dziewczyny rozejrzał się po pokoju, podświadomie zbierając o niej informacje. Pomieszczenie było bardzo kolorowe i lekko zagracone. Mercy najwidoczniej lubiła wyraziste, jaskrawe barwy. W niewielkim, dobrze oświetlonym pokoju nie było beżów, miętowych zieleni ani rozwodnionych błękitów. Cytrynowożółty kolor kanapy podkreślały turkusowe poduszki. Ciemnopomarańczowe lampy reprezentowały najnowszą myśl techniczną w formie najrozmaitszych wygięć i odgałęzień. Półka na książki, także pomarańczowa, pociągnięta była błyszczącym lakierem, który dodawał pomieszczeniu blasku. Dodatkowy blask pochodził z luster wiszących na ścianie nad kanapą - odbijały skrawek widoku na zatokę. Dywan był ciemnoszary, a ściany zupełnie białe. Uwagę Crofta przyciągnęły obrazy na ścianach. Było ich bardzo dużo, same akwarele, malowane wyraźnie tą samą ręka, tą samą ~ okropną - techniką i bez śladu zrozumienia natury farb wodnych. Przedstawiały zatoczkę widzianą z balkonu, zachody słońca, żaglówki, wyspy na horyzoncie. Kolor nieba i wody naniesiono ciężką ręką- Mnóstwo purpury i kobaltowego błękitu. Żagle łódek były stanowczo za jaskrawe. Wyspy wydawały się grubymi, zielonymi plamami na horyzoncie, a nie zamglonymi, na wpół widocznymi zjawiskami. Zachodzące słońce miało ten sam pomarańczowy kolor co półka na książki. Jakakolwiek zapowiedź delikatnej kreski czy subtelnej barwy została zniszczona od początku pędzlem, który wiodła stanowcza, kiepsko wyszkolona i wyraźnie niesiona entuzjazmem ręka. Croft ze zdumieniem odkrył, iż wesołe akwarele oddziałują nań pewnym urokiem. Na ogół nie podobał mu się tak wyrazisty entuzjazm. Jednocześnie czuł nieodpartą chęć, aby wziąć za kark malarkę, posadzić ją nad papierem i pokazać, jak powinno się malować akwarelami. Nie miał wątpliwości, że obrazy malowała Mercy Pennington. Drugą, wyłącznie ozdobną rzeczą w tym pokoju był wielobarwny, drewniany parawan. Składał się z trzech części i miał blisko dwa metry wysokości. Było to dzieło profesjonalisty. Deseczki zdobiły zdumiewająco egzotyczne i tropikalne motywy: soczyste zielone liście, turkusowe niebiosa, lśniące barwami tęczy kwiaty i jaskrawopomarańczowe owoce, które brały się wprost z wyobraźni artysty. Nie przypominały żadnych owoców, jakie Croft kiedykolwiek widział. Namalowana scena uosabiała pierwotną niewinność, tropikalny raj, nierzeczywisty, zbyt wyraźny sen. W centralnym miejscu parawanu czaił się smukły, złotooki jaguar. Był tu intruzem, śmiertelnie niebezpiecznym gościem, nie pasującym do otoczenia. Był stworzeniem z innego, znacznie bardziej złowieszczego świata i zagrażał niewinności raju. Jaguar dominował w otoczeniu, w jakim się znalazł, lekko pogardliwy wobec otaczającego go miękkiego, jaskrawego piękna. Spoglądał wzrokiem wyniosłym, aroganckim i odległym. Tak jakby jaguar znał inną rzeczywistość i wolał ją jako coś bardziej dla siebie naturalnego. W jego wielkich, złotych oczach widniała jednak również tęsknota: milczące, tajemnicze pragnienie, aby stać się częścią widocznej wokal bogatej, słodkiej jasności. Niemożność zaakceptowania zwierzęcia w raju sprawiła, iż Croft odwrócił się od parawanu. Dla własnego spokoju nocne stworzenie powinno raczej cieszyć się właściwą sobie, bardziej niebezpieczną rzeczywistością. Croft zakończył przegląd dużego pokoju Mercy w chwili, kiedy dziewczyna weszła do środka trzymając w dłoni starą, oprawną w skórę książkę. - Czy dobierałaś meble do parawanu, czy parawan do mebli? - zapytał z ciekawości. Mercy uśmiechnęła się, doceniając jego spostrzeżenie. - Najpierw kupiłam parawan, a później musiałam zmie- nić meble. Nie najmądrzejszy sposób meblowania mieszkania. - Jest w tym pewna logika. - Rozumiem, że nie odpowiada ci mój gust? Gdy Croft zastanawiał się nad jej pytaniem, Mercy uniosła wyczekująco brwi. - Pasuje do ciebie - stwierdził wreszcie, usatysfakcjonowany podjętą decyzją. - Dzięki. Chybabym zgadła, jaki masz dom. Prawie pusty, bez żadnych niepotrzebnych ozddbek, co? Może w surowym stylu japońskim, z malowanymi parawanami, drewnianymi podłogami i kilkoma eleganckimi, prostymi meblami? To by pasowało do twojej pracy i do twojego wizerunku. Zaskoczyło go, że tak łatwo to odgadła. Fakt, iż bez trudu odkryła jego upodobania, był lekko niepokojący, ale uznał, że to był tylko przypadek. - Skąd wiesz? - Ja też mam swoje metody - odparła uśmiechając się wymownie, wyraźnie uradowana z sukcesu. Oczy zabłysły jej zadowoleniem. Stawała się wobec niego coraz bardziej przyjazna, coraz milej w jego obecności zrelaksowana. - Jedni potrafią powstrzymać dzwonek od dzwonienia, inni odgadują wygląd domu kogoś obcego. Nie było to zresztą specjalnie trudne. Jest w tobie coś, co przywodzi na myśl prostotę i całkowitą niezależność. Nie chciałabym znać twoich poglądów politycznych. Nie sądzę, abyś był człowiekiem liberalnym. Czy jesteś jednym z tych zwariowanych facetów nastawionych wyłącznie na przetrwanie, którzy mieszkają w lasach Oregonu i kolekcjonują luksusowe strzelby i małe czołgi? Nie wiedział, czy żartuje, czy mówi poważnie, i to go niepokoiło. - A jak myślisz? - Myślę, że kimkolwiek jesteś, nie jesteś wariatem. - Mercy westchnęła. - Za bardzo nad sobą panujesz. - Do tej pory udało mi się przetrwać - stwierdził ostrożnie. - Ale strzelby mnie nie interesują. Są zbyt bezosobowe.  nie mam ani jednego czołgu. - Tylko Porsche. Pokiwała głową, jakby to coś wyjaśniało. Miał zamiar zapy- tać, co według niej oznacza taka, a nie inna marka samochodu, kiedy wyciągnęła do niego książkę. - Proszę. Może nie jest to egzemplarz, którego szukasz. Wtedy nie będzie ci żal, że się spóźniłeś. - Istnieje zaledwie kilka egzemplarzy. O ile wiem, wszystkie są w rękach kolekcjonerów europejskich. Jestem prawie pewien, że to jest poszukiwana przeze mnie książka. Dlatego przyjechałem tu dzisiaj z Oregonu. - Mogę się założyć, że nigdy niczego nie robisz, dopóki nie jesteś absolutnie pewien - mruknęła Mercy. Spojrzał znad tytułowej strony Doliny tajemniczych klejnotów i zobaczył w jej oczach błysk głębokiego kobiecego zainteresowania. Widząc, że nie jest jej obojętny, z satysfakcją skrzywił lekko usta. - Przekonałem się, że warto znać odpowiedzi, nim się podejmie jakąś akcję, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą ludzie. Stare powiedzenie mówi, iż należy znać swoich wrogów. Ja w nie wierzę. Uśmiechnęła się troszeczkę za szeroko. - Masz wielu wrogów? - Nie. Jeśli chodzi o wrogów, jestem tak samo wybredny jak przy wyborze przyjaciół. - Sprawdził oznaczoną rzymskimi cyframi datę wydania książki, przewracając pieczołowicie stare pożółkłe stronice. - A kochanki? Też je sobie starannie wybierasz? Pytanie go zaskoczyło. Nigdy by się nie spodziewał, że Mercy Pennington potrafi zapytać o coś takiego. Croft powoli uniósł oczy znad stronicy, którą oglądał, wychwytując w wysokiej intonacji kończącej pytanie nutę świadczącą o tym, iż dziewczyna żałuje, że o to spytała. W jej wzroku dostrzegł zażenowanie. Wiedział, iż dałaby wszystko, aby swoje pytanie cofnąć. Niechcący wyraźnie się przed nim odkryła. Mogło mu się to przydać. - Mężczyzna musi być znacznie ostrożniejszy w wyborze kochanki niż przyjaciela czy wroga, Przyjaciół i wrogów się zna. Wiadomo, czego się można po nich spodziewać. Jednakże niełatwo jest poznać i zrozumieć kochankę. Może zawsze pójść dwiema drogami, prawda?  stać się przyjacielem albo wrogiem. A któż to odróżni, nim będzie za późno? Zażenowanie i smutek w jej zielonych oczach mówiły sa- me za siebie. Podobnie jak lekkie zaróżowienie policzków. Pomyślał, iż to wystarczająca kara za jej beztroskę. Z całego serca żałowała, że w ogdle zadała mu takie pytanie. Oto na czym polega impulsywność. Sama w sobie zawiera karę. Miał wrażenie, że Mercy Pennington nie pierwszy raz żałuje własnej impulsywności. Znała jej konsekwencje, lecz nie zawsze potrafiła się powstrzymać. Była kobietą, która pozwala, aby emocje górowały czasem nad logiką. W trudnej sytuacji poszłaby za podszeptem instynktu, a instynkt wynikałby z jej więzów emocjonalnych. Gdyby miała dzieci, broniłaby ich jak lwica. Wobec kochanka byłaby gwałtownie, namiętnie lojalna, chyba że zostałaby zdradzona. Wtedy stałaby się niebezpieczna. Croft uśmiechnął się lekko, zadowolony, iż poznał podstawowe cechy charakteru Mercy. Z powrotem zaczął oglądać książkę, którą trzymał w dłoni. Przewrócił kilka stronic i doszedł do pięknie narysowanej, czarno-białej ryciny przedstawiającej kobietę i mężczyznę w akcie miłosnym. - To jest książka, której szukam. Oryginał. - Naturalnie, że to oryginał - prychnęła Mercy. - Sądziłeś, że chcę komuś sprzedać imitację? - Mogłaś się pomylić - stwierdził pojednawczo Croft. - Na pewno nie. Przez telefon dokładnie opisałam książkę panu Gladstone'owi, który powiedział, że z moich odpowiedzi wynika jednoznacznie, iż jest to oryginał. Był bardzo zadowolony i nie miał cienia wątpliwości. - Panu Gladstone'owi? - Temu panu z Kolorado, który chce ją kupić. - Opowiedz mi coś więcej o panu Gladstonie. - Croft przerzucił stronice do następnej ilustracji. Był to starannie i ze smakiem wykonany rysunek zmysłowej kobiety - leżała na plecach, a klęczący między jej nogami mężczyzna zaspokajał ją w wyszukany sposób. Mercy postąpiła krok do przodu, aby spojrzeć na ilustrację. - Nie powinnam ci niczego opowiadać o panu Gladstonie. Moi klienci mają prawo do dyskrecji. Poza tym - dodała szczerze - niewiele o nim wiem. Mam nadzieję, że nie będziesz tak tu stał i ślinił się nad obrazkami. Plamy ze śliny mogą obniżyć wartość książki. - Wstrzymam się ze ślinieniem do rzeczywistego aktu. - Nie brzmi to szczególnie podniecająco - odparowała ze złością. - Czytałeś Dolinę? - Nie. Po raz pierwszy w życiu mam ją w ręku. Do tej pory wiedziałem tylko, że istnieje. Dowiedziałem się o. niej trzy lata temu w szczególny sposób. - Dlaczego szczególny? - Ta książka należała do pewnej bardzo cennej kolekcji. Interesował mnie jej właściciel. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jego kolekcji i wówczas zetknąłem się po raz pierwszy z Doliną Musisz przyznać, że to dość... niecodzienna książka. - Dlaczego interesowałeś się akurat tą kolekcją? Chciałeś ją zdobyć dla siebie? - Nie. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jej właścicielu. To, jakie książki ktoś zbiera, może ci o nim wiele powiedzieć. Przez moment panowała krótka, napięta cisza. - Owszem - przyznała w końcu Mercy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, poważnymi oczami. - Zbiór książek może wiele powiedzieć o jego właścicielu. - Albo o właścicielce. - Croft delikatnie zamknął książkę. - Czytałaś Dolinę, Mercy? - Nawet gdybym ją przeczytała, na pewno bym się do tego nie przyznała. A już zwłaszcza nie tobie. - Dlaczego nie mnie? - Na litość boską, jesteś kimś zupełnie obcym. A to jest erotyczna książka. Przy odrobinie złej woli można ją nawet nazwać pornograficzną. - A ty nie zamierzasz przyznać się obcemu człowiekowi, że czytasz tego rodzaju literaturę? Uśmiechnęła się udając zadowolenie z siebie. - Wszelkie badania, jakie poczyniłam nad Doliną, miały na celu ustalenie jej autentyczności i pochodzenia. W końcu byłam kiedyś bibliotekarką. Wiem, jak oceniać książki w sposób absolutnie obiektywny i zawodowy. - Absolutnie.-Croft znów się uśmiechał.-Jestem zawsze pełen szacunku dla prawdziwych zawodowców. - To dobrze. Skończyłeś już oglądać Dolinę! - Nie. Mówiłem ci, że chcę mieć tę książkę. W oczach Mercy pojawił się wyraz irytacji. - Nie możesz jej kupić. Jest już sprzedana. Nie mogę zawieść klienta. - Kiedy ją od ciebie dostanie? - We wtorek. - Gladstone przyjedzie po książkę do Ignatius Cove? - spytał Croft i pomyślał, że wszystko razem może być łatwiejsze, niż przypuszczał. Mercy niecierpliwie potrząsnęła głową. - Mam mu ją dostarczyć. Poproszę o książkę, jeśli skończyłeś oglądać. Croft nadal trzymał książkę w prawej dłoni. - Masz mu ją dostarczyć? Osobiście? - Tak. - Jak? - Spostrzegł, że drgnęła lekko, zaskoczona, i zrozumiał, że mówił za bardzo rozkazującym tonem. Przez chwilę w jej oczach zamigotała ostrożność. - Biorę urlop na parę dni i lecę do Kolorado. W Denver wynajmę samochód i pojadę do domu pana Gladstones. Zupełnie nie rozumiem, co cię to obchodzi. - Nie możesz tego rozumieć. Gdzie mieszka Gladstone? - Powiedział, że ma dom w górach. Nie podał mi dokładnego adresu przez telefon. Stwierdził, że byłoby to zbyt skomplikowane. W Denver, w biurze wynajmu samochodów, będzie na mnie czekała mapa. Mercy gwałtownym ruchem sięgnęła po książkę. Croft przewidział ten zamiar i leniwym gestem dłoni odsunął książkę na tyle, aby nie zdołała jej złapać. Rosnąca irytacja Mercy powoli zmieniała się w złość. Opuściła rękę, patrząc na niego z wściekłością. Wyzywająco uniosła głowę do góry. - Czy masz zamiar nadużyć mojej gościnności i ukraść mi Dolinę? Croft westchnął i z ociąganiem podał jej książkę. - Nie, nie przyjechałem tu, aby ją ukraść. Ale twój klient coraz bardziej mnie zaciekawia. Wzruszyła ramionami, wyrwała mu książkę z ręki i przycisnęła do siebie. - Może uda ci się go przekonać, żeby ci odsprzedał Dolinę. Pan Gladstone może ze swoją własnością robić, co mu się żywnie podoba. Ja natomiast mam obowiązek mu ją dostarczyć. - Czy zawsze wypełniasz swoje obowiązki, Mercy? - Próbuję - odparła sztywno. - Ja też - powiedział cicho, nie spuszczając z niej oczu. - Dlatego tu jestem. Jesteśmy do siebie podobni. Potrząsnęła głową, lecz nie udało jej się ukryć niechętnego zainteresowania w oczach. - Wątpię - stwierdziła sucho. - Daj się przekonać. - Mówił głosem niskim, przekonywającym, uważnie ją obserwując. Croft był teraz pewien, że w głębinie jej zielonych oczu było coś więcej niż zwykłe poczucie własnej kobiecości. Widziała w nim mężczyznę, który mimo iż mógł się jeszcze okazać niebezpieczny, wydawał się jej fascynujący. Mercy była na tyle impulsywna, że mogła się poddawać takim uczuciom. Croft doszedł do wniosku, że jej brawura może zadziałać na jego korzyść. Ostrożnym pochlebstwem doprowadzi do tego, iż Mercy zignoruje ostrzegawczy dzwonek zdrowego rozsądku i podda się seksualnemu przyciąganiu. Z jednym ostrzegawczym dzwonkiem już mu się udało. Croft zdawał sobie sprawę z działania pociągu seksualnego, i to nie tylko z własnej, ale i z jej strony. W ten sam rzeczowy sposób, w jaki akceptował głód i zimno, zaakceptował fakt, iż Mercy Pennington intryguje go seksualnie. Potrafił lekceważyć wszystkie te trzy odczucia, lecz w tej chwili nie musiał ignorować Mercy. W gruncie rzeczy byłoby nawet lepiej, gdyby tego nie robił. Była upartą małą osóbką i jej upór mógł się okazać niebezpieczny. W tej chwili za wiele było niewiadomych. Musiał szybko znaleźć odpowiedzi, a Mercy Pennington była do tych odpowiedzi najkrótszą drogą. Oznaczało to, że musiał znaleźć najkrótszą drogę do samej Mercy, i wyglądało na to, iż może wykorzystać do tego istniejące między nimi zmysłowe iskrzenie. - Kolacja - powiedział zwięźle. - Jaka kolacja? - spytała Mercy marszcząc brwi i nadal przyciskając do piersi Dolinę. - Chciałbym cię zaprosić na kolację. - Croft znów się uśmiechnął. - Przynajmniej tyle mogę zrobić w tych warunkach. - Nie ma potrzeby. - Byłoby mi bardzo miło. - Nie musisz wracać do Oregonu? - Dziś nie. Zatrzymałem się na noc w miejscowym zajeździe. - Ach, tak? Dał jej chwilę do namysłu i po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin