1010.txt

(124 KB) Pobierz
 Karol Wojty�a 
Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga 
Wst�p 
B�dzie to pr�ba przenikni�cia cz�owieka. Sama posta� jest �ci�le historyczna. Niemniej pomi�dzy sam� postaci� a pr�b� jej przenikni�cia przebiega pasmo dla historii niedost�pne. W og�le bowiem cz�owiek ma to do siebie, �e niepodobna go wyczerpa� historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, le�y u �r�de� jego cz�owiecze�stwa. Pr�ba za� przenikni�cia cz�owieka ��czy si� z si�ganiem do tych �r�de�. Przypuszczam, �e to si�ganie, o ile ma si� ��czy� z pewnym uwolnieniem od szczeg��w historycznych, pozostawi niejedno do �yczenia. Zawsze bowiem uwag� nasz� musi przyku� fakt. Fakt cz�owiecze�stwa - i to konkretnego cz�owiecze�stwa; za�o�yli�my, �e taki fakt nie jest ju� wy��cznie historyczny. W tym fakcie osadza si� niniejsze studium. Nad nim pochyla si� z troskliw� wnikliwo�ci�. Mo�e jednak mimo tego si� myli? - Bardzo mo�liwe. Wychodz�c bowiem z powy�ej wskazanych za�o�e�, nie spodziewa si�, aby dotar�o dalej ni� do pewnej postaci prawdopodobie�stwa. Prawdopodobie�stwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To za� zale�y od nat�enia i uczciwo�ci poszukiwa�. W tym te� w�a�nie miejscu znajdujemy si� w bezpo�redniej blisko�ci naszego bohatera. Posta� jego opiera si� w �wiadomo�ci ka�dego z nas o bogate t�o, w pe�ni nasycone wielorak� rzeczywisto�ci�. Tej to w�a�nie kr�giem rzeczywisto�ci ��czy si� ona z nami, przez ni� staje si� nam bliski i potrzebny. To te� nakazuje si�gn�� do konkretnych zasob�w jego cz�owiecze�stwa, aby odnale�� w nich ten szczeg�lny b�ysk na ciemnym tle tej rzeczywisto�ci, przez kt�r� ��czy si� on z nami. O ile zdo�amy ods�oni� ten b�ysk, utrwalaj�c go r�wnocze�nie w dost�pnych surowcach wyrazu? - S�dz�, �e o tyle, o ile umiemy uczestniczy� w tej samej wielorakiej rzeczywisto�ci, w kt�rej on uczestniczy� - i w spos�b do niego zbli�ony. I. Pracownia przeznacze� W dalszym ci�gu oka�e si� po�o�enie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, kt�rzy przez nie si� przesun�, stanowi� mimo wszystko zesp� zapami�tany z historii. Najwa�niejsze jednak s� ich przeznaczenia. Rozw�j ich przeznacze�. Ci dwaj, kt�rzy w tej chwili prowadz� rozmow�, utrzymuj� si� ci�gle raczej w bli�szej i lepiej o�wietlonej cz�ci pracowni. Maks. Dzienniki pisz� ju� o twojej wystawie, Stanis�aw. W�a�nie, widzia�em dzi� rano. - Na m�j rozum powinni ci� �ci��. - Spodziewam si�... - Idziesz zbyt na przek�r wszystkim. Tak nie mo�na. - Czy zastanawia�e� si� kiedy, Maks, �e to, co my przeobra�amy poza sob�, jest znikome, jest �miesznie ma�e. W�a�ciwie tylko staramy si� uchwyci�, czy te� raczej podchwyci� (no, rozumiesz) i przerzuci� poza siebie jakie� nieoczekiwane widzenie w�asnego "ja", przeobra�anego powoli i z nag�a �wiadomego swoich przeobra�e�. Potem ludzie przychodz�, zajmuj� si� dzie�em sztuki, w�a�ciwie poprzez nie bawi� si� cz�owiekiem, kt�ry tak potrafi zmieni� sw� sk�r�, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyj�� poza siebie. Kosztuje ich to zreszt� wcale niewiele. - Raczej zazdroszcz� ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie poj�cie o swoich widzach. Przyznam si�, �e mnie by�oby do�� trudno zdoby� si� na co� podobnego. - Chcesz mo�e zapyta�, na co w og�le tworz�. No, w ka�dym razie nie dla widz�w. - Nie odwa�y�bym si� a� tak wymierzy� pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne pos�annictwo spo�eczne. - To rozpu�� na palecie, poci�gnij olejem i zalep plastrem. Mo�e jeszcze s��wko o odpowiedzialno�ci... - A my�l� - �e owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialno�ci? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. S�dz�, �e to sprawa zbyt osobista. Pr�cz tego znamy si� zbyt dobrze i nie my�l� stroi� przed tob� �adnych p�z. - A wi�c - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o pos�annictwie sztuki. - I c� za pos�annictwo? Od oczu do p�dzla. Nie chc� jej przez to por�wna� z jakimkolwiek rzemios�em. O nie. Bezwzgl�dnie. Ale nie trzeba przesadza�. Warta tyle, �e mnie pobudza, daje mi ten rozp�d, ku kt�remu si� sk�ania moje w�a�ciwe "ja". A dzi�ki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze mo�na z niego wydoby�. Przecie� to jest w ko�cu w�ciekle ciekawe, jak to w�asne czyje� "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. Czeg� chcesz wi�cej? I to ju� ma swoje wystarczaj�ce znaczenie. Wok� mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywisto�ci wok� ciebie wyrasta powoli co�, narasta, rozszerza si�. Oczywi�cie ty, chocia� masz w tym sw�j udzia�, nie jeste� jednak wy��cznym sprawc� tej tajemnicy. To jasne. - Mylisz si� Stach. B��d tw�j zaczyna si� w najbli�szym s�siedztwie twojej sztuki. Czy s�dzisz, �e wok� niej wyrasta co� wi�cej ponad kr�g b��dnych i sprzecznych skojarze�? - Nie m�wimy oczywi�cie o kokieterii. - Ale� nie m�wimy o kokieterii, nie m�wimy o snobach. M�wimy o najuczciwszym w �wiecie widzu, s�uchaczu... Czy s�dzisz, �e ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwi�la�skiej, kt�ry warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w folia�ach z XIII wieku - �e on zdo�a odtworzy� w sobie ca�� prawd� twoich skojarze�, twego widzenia, twoich napi��? - Niezale�nie od tego. - Co - niezale�nie od tego? Je�li ju� niezale�nie, to tamto wszystko nie wchodzi w gr�. - Ale�, czepiasz si� wyraz�w. - Do pewnego stopnia - s�usznie. Jest mi to zreszt� jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego dowodu. Stanis�aw, (chce przerwa�) Czekaj. Niech sko�cz�. Ot� widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atom�w, kt�re kr���, ka�dy w swojej p�aszczy�nie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi si�, �e zmarnia�bym, gdyby si� przysz�o w�r�d tego zawrotnego ruchu mego "ja" wci�� liczy� z oddzia�ywaniem, z wp�ywami lub jeszcze z odpowiedzialno�ci�. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A pr�cz tego niejaka cz�� naszego "ja" domaga si� poklasku. - Kt�ry r�wnocze�nie lekcewa�ysz? - O tak. W ka�dym z nas tkwi cz�owiek wymienny jak pieni�dz i cz�owiek niewymienny, najg��bszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A c� robisz z owym wymiennym? Przecie� nie zbijasz mu fortuny? - Oczywi�cie. Niemniej nie zamierzam z nim walczy�. Wystarczy mi prosta �wiadomo�� tamtego, kt�ry jest niewymienny, i pewna przegroda mi�dzy jednym a drugim, kt�r� w sobie nosz�. Inaczej �ycie sta�oby si� poziome i g�upie. - A gdyby� jednak walczy� z tamtym wymiennym? - To by�oby niezno�ne. Wystarczy posiada� go przez �wiadomo��. I przez �wiadomo�� oddziela� go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi ci� to, Maks, gdy powiem ci, �e od tej rozmowy stajesz si� dla mnie du�o mniej tajemniczy? - Bynajmniej. Przez uchylone w g��bi drzwi pracowni wesz�a ju� od chwili Pani Helena z M�em. Bardzo cicho przesuwali si�, nie zauwa�eni, od obrazu do obrazu, chwilami przystaj�c obok stalug. Zwierzali sobie co� p�g�osem. Wida�, �e w pracowni tej nie czuj� si� obco. R�wnocze�nie rozmowa skupi�a Maksa wraz ze Stanis�awem w przeciwleg�ym, najbli�szym rogu pracowni, tak �e zupe�nie na razie nie zauwa�yli go�ci. Pracownia przy tym jest do�� g��boka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili da�a si� ju� wci�gn�� w rozmow�. Ci�gle jednak niezauwa�ona. Niespodziewanie:) - My�l� jednak, �e pan si� myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzie� dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzie� dobry. Pa�stwo tutaj? (Nie ma przywita�) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjecha� wczoraj wieczorem z Monachium na swoj� wystaw�. (Wymiana uk�on�w g�ow�) M�� pani Heleny. A, to pa�ska wystawa. Widzia�em ju� dzi� rano w dziennikach. Stanis�aw. (ponowny uk�on g�ow�) Maks. (opanowuj�c niejasne po�o�enie) Jak pa�stwo widzicie lub raczej s�yszycie - Stach przywi�z� z sob� w serduszku ogromnie wiele idea�u, a tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawzi��em si�, aby wyrwa� to z niego z korzeniami. Ale mo�e pa�stwo nie s�yszeli�cie naszej rozmowy?... - I owszem, s�ysza�am. I my�l�, �e pan si� myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszy� kopii. Mam do czynienia z osob� uprzywilejowan�, nietykaln�. Od razu og�aszam sw� pora�k�. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do uj�cia. - To, co pan wyznaje, co pan g�osi, to raczej oznacza oddalanie si� od sztuki. Stanowczo. - A cho�by nawet. Czy� nie mam prawa do takich do�wiadcze�? - Oczywi�cie. Ale trudno ju� przekonywa� i dowodzi�, gdy do�wiadczenia nie dope�ni�o si� dot�d. - Wolno pani tak s�dzi�. - O tak. Jestem o tym przekonana jak najg��biej. Pan mo�e nie zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w gr� wchodzi naprawd� jaka� tajemna wymiana, jakie� wzajemne uczestnictwo. Stanis�aw. (wtr�ca) Maks zechce pani od razu przytoczy�, co s�dzi o tak zwanej wymianie, a mo�e lepiej: o cz�owieku wymiennym. Maks. O�miel� si� dorzuci�, �e wchodzi w gr� ponadto jeszcze pewna odpowiedzialno��! Pani Helena. Pan �artuje. - Ale� nie. W linii rozumowania pani musi w�a�nie tak by�. - A zatem nie by�a to z�o�liwo��. Dzi�kuj� panu. Podziwiam, jak bardzo umie pan w��cza� si� w bieg my�li cudzych (�miej�c si�) i pan - i pan r�wnocze�nie przeczy temu uczestnictwu, do kt�rego dopuszcza pan innych przez sw� tw�rczo��, temu wp�ywowi, kt�ry wywiera pan na ich �ycie. - I ja - i ja r�wnocze�nie przecz� temu wp�ywowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak �wietnie umie w��cza� si� i uczestniczy� w sposobie my�lenia i czucia bli�nich. I z tak� uczciwo�ci�... - Prosta technika obcowania. A pr�cz tego musi pani wiedzie�, �e czyni to cz�owiek wymienny. Ten za� nie jest ani najg��bszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest cz�owiek niewymienny. Stanis�aw. (przerywa) Ot� i wyk�ad gotowy. M�wi�em pa�stwu. (Drzwi otwarto po�piesznie. Wchodz� Lucjan i Jerzy:) - Dzie� dobry pa�stwu. Pani Heleno. - Czy nie zastali�my Adama? Pani Helena. A w�a�nie i ja chcia�am zapyta� o Adama. Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wr�ci? Maks. Na dobr� spraw� powinien tu by� ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin