Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów- 4 - Lampart poluje w ciemności.pdf

(1169 KB) Pobierz
35825583 UNPDF
WILBUR SMITH
LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI
AMBER
Tytuł oryginału THE LEOPARD HUNTS IN DARKNESS
Ilustracja na okładce KEVIN TWEDDELL
Redakcja stylistyczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOYAK
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta JACEK RING
Copyright © Wilbur Smith 1984
Autor zastrzega swoje prawa moralne.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Pierwsze wydanie 1984 pod tytułem "The Leopard Hunts in Darkness" opublikowane przez
William Heinemann Ltd.
part of Reed Consumer Books Limited,
Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB
and Auckland, Melbourne, Singapore and Toronto
For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1995
ISBN 83-7082-457-1
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie II Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Dla Danielle, z colą moją miłością.
Ten lekki wiatr przewędrował sześćset kilometrów. Wyruszył z bezkresów pustyni Kalahari, którą
mali żółci Buszmeni nazywają „Wielką Suchą". Teraz, po dotarciu do zbocza doliny Zambezi,
między wzgórzami a nierównym nadbrzeżem rozbił się na wiry i podmuchy powietrza.
Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać się na tle nieba.
Młode liście drzew masa przysłaniały jego cielsko, zlewające się z szarą skałą zbocza.
Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał powietrza w szerokie, owłosione nozdrza, opuścił ją i delikatnie
dmuchnął w otwarty pysk. Dwa organy węchowe w górnej wardze rozwarły się niczym pąki róży
— badał smak powietrza.
Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich pustyń, słodkie pyłki setek dzikich roślin, ciepły odór stada-
bawołów z pobliskiej doliny i chłodny posmak wody, którą piły i w której się kąpały. Rozpoznał te
i inne wonie i bezbłędnie oszacował odległości od źródła każdego z nich.
Jednak to nie one go interesowały. Szukał innego, drażniącego i przykrego zapachu przebijającego
pozostałe: zapachu dymu tytoniowego zmieszanego ze specyficznym odorem piżma: zjełczałym
potem w niepranej wełnie; woni nafty, mydła karbolowego i wyprawionej skóry — zapachu
człowieka. A on tam był, tak samo uporczywie podążający jego tropem, jak każdego dnia od
początku pościgu.
Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten zapach prześladował
niezliczone pokolenia jego gatunku. Od małego nauczył się nienawidzić i bać się go, niemal przez
całe życie przed nim uciekał.
Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu i ucieczce trwała jedenaście lat. Jedenaście lat spokoju
dla stad znad rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani zrozumieć tego przyczyny — miedzy jego
prześladowcami toczyła się zacięta wojna domowa, która zamieniła rozległe tereny leżące wzdłuż
południowego brzegu Zambezi w strefę buforową. Była ona zbyt
niebezpieczna dla łowców słoni, a nawet dla strażników przyrody, do których obowiązków
należało wybijanie nadwyżek populacji. W tamtych latach stadom świetnie się żyło, ale teraz
prześladowania zaczęły się od nowa z dawnym, nieprzejednanym okrucieństwem.
Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary samiec znów podniósł trąbę i wciągnął straszną woń.
Potem odwrócił się i bezszelestnie przeszedł na drugą stronę skalistego wzgórza, które było jedynie
szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą czysty błękit afrykańskiego nieba. Unosząc w nozdrzch
zapach człowieka, zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane było jego stado.
Wśród drzew rozproszyło się prawie trzysta słoni. Większość samic miała ze sobą młode, niektóre
tak małe, że niczym tłuste prosiaczki, mieściły się pod brzuchami matek. Zwijały swoje niewielkie
trąbki na czoła i dźwigały je wyżej, do sutków wiszących u nabrzmiałych wymion między
przednimi nogami samic.
Starsze słoniątka dokazywały, brykając i ganiając się hałaśliwie, aż któryś z poirytowanych
dorosłych osobników zrywał z drzewa gałąź i, dzierżąc ją w trąbie, bił na prawo i lewo. Rozpędzał
w ten sposób dokuczliwe maluchy, które piszczały z udawanym przerażeniem.
Samice i młode samce pasły się z niespieszną rozwagą. Powoli wplatały trąby głęboko w gęste
zarośla pełne kolców, skąd wyrywały garść dojrzałych jagód i dokładnie układały je w gardzieli,
albo końcem poplamionego kła podważały korę drzewa msasa, oddzderały spory jej kawałek i z
błogością wpychały go za opadający trójkąt dolnej wargi. Niektóre siadały na tylnych nogach, jak
pies, co służy, i podnosiły cielsko, aby wyciągniętą trąbą dosięgnąć delikatnych liści na czubku
wysokiego drzewa, lub, wykorzystując cztery tony wagi, napierały szerokim czołem na pień i
potrząsały drzewem, które kołysało się i zginało, dopóki nie sypnęło gradem dojrzałych owoców.
Trochę niżej dwa młode samce połączyły siły, aby przewrócić wysokie na osiemnaście metrów
drzewo, którego górnych liści nawet one nie mogły dosięgnąć. Kiedy upadło z trzaskiem
pękających włókien, na wzgórzu pojawił się przewodnik stada i w jednej chwili urwała się radosna
wrzawa, zastąpiona nagle wstrząsającą przez kontrast ciszą.
Młode z niepokojem przytuliły się do matek, a dorosłe zwierzęta zamarły w pozycji obronnej,
nastawiając uszu i poruszając jedynie czubkami trąb.
Samiec zszedł do nich kołyszącym krokiem. Grube żółte kły zadarł wysoko, a sposób uniesienia
poobszarpywanych uszu świadczył o przerażeniu. Jego czaszkę wciąż wypełniał zapach człowieka.
Gdy dotarł do najbliższej grupy samic, wyciągnął trąbę i rozdmuchał go nad nimi.
W mgnieniu oka rozpierzchły się, instynktownie stając pod wiatr, tak by zapach prześladowców
cały czas leciał w ich stronę. Reszta stada zauważyła ten manewr i przygotowała się do biegu —
karmiące matki z młodymi znalazły się w środku, otoczone przez stare, bezpłodne
8
królowe. Młode samce osłaniały stado z przodu, a starsze, ze swoimi adiutantami, z boków. I tak
oddaliły się rozkołysanym, tratującym ziemię krokiem, którym mogły posuwać się naprzód dzień i
noc, dzień i noc bez przystanku.
Stary uciekający samiec był zbity z tropu. Nie doświadczył nigdy podobnie uporczywego pościgu.
Trwał on już osiem dni, a jednak ścigającym nie zdarzyło się zbliżyć na tyle, żeby bezpośrednio
zaatakować stado. Znajdowali się na południu. Czuć było ich zapach, ale prawie nigdy nie weszli w
ograniczone pole widzenia słoni. Wydawało się, że jest ich wielu, więcej niż wszystkich wcześniej
spotkanych przez starego samca ludzi razem wziętych. Tworzyli linię rozciągniętą jak sieć w
poprzek południowych szlaków. Widział ich tylko raz. Piątego dnia, będąc u kresu wytrzymałości,
zawrócił stado i próbował przedrzeć się na drugą stronę, ale oni przecięli mu drogę. Małe figurki,
proste jak patyki, tak zwodniczo kruche, a przecież tak zabójcze, wyskakując z żółtej trawy
udaremniły mu ucieczkę na południe. Wymachiwały derkami i uderzały w puste puszki po nafcie,
aż starego słonia opuściła odwaga i zawrócił, sprowadzając stado urwistą skarpą w stronę wielkiej
rzeki.
Skarpę przecinały ścieżki, którymi od tysięcy lat chodziły stada słoni, ścieżki wiodące po mniej
stromych zboczach, przez przejścia i bramy w murach z syderytu. Jednym z takich traktów stary
słoń z mozołem sprowadził swoje stado, które w wąskich miejscach wyciągało się w pojedynczą
nitkę, po czym znów się rozszerzało.
Nawet w nocy nie pozwolił im się zatrzymać. Wprawdzie nie było księżyca, ale nisko nad ziemią
wisiały wielkie białe gwiazdy. Stado prawie bezgłośnie przemierzało ciemny las. Po północy stary
słoń zszedł ze ścieżki i poczekał, aż stado pójdzie przodem; nim minęła godzina, wiatr znów
przyniósł zepsuty zapach człowieka, słabszy i dużo bardziej odległy, ale wciąż wyczuwalny.
Przewodnik stada pospieszył naprzód, aby dogonić swoje samice.
O świcie znaleźli się w okolicy, której nie widział od lat — na wąskim pasku ziemi wzdłuż rzeki.
W czasie przeciągającej się wojny ziemia ta stała się sceną intensywnych działań człowieka i
dlatego była przez starego słonia omijana aż do dziś, kiedy niechętnie pozwolił się tu zagnać.
Stado nie pędziło już tak szybko. Pościg pozostał daleko w tyle, słonie zwolniły więc i poruszały
się w tempie, które nie przeszkadzało im jeść w drodze. Tutaj, w dolnych partiach doliny, las był
bujniejszy i bardziej zielony. Lasy msasa ustąpiły drzewom mopani i gigantycznym, spuchniętym
baobabom, którym upał wydawał się dodawać sił. Stary słoń wyczuł przed sobą wodę i z
pragnienia zaburczało mu w brzuchu, jednak jakieś niejasne przeczucie mówiło mu o innym
niebezpieczeństwie niż to nadchodzące od tym — o czymś, co czekało z przodu. Często
zatrzymywał się, kołysząc powoli wielkim szarym łbem. Wachlował czujnie uszami, a małe oczka
błyszczały mu, kiedy rozglądał się bacznie, nim ruszył w dalszą drogę.
Nagle zatrzymał się raz jeszcze. Coś na granicy wzroku przykuło jego uwagę; coś, co połyskiwało
metalicznie w ukośnych promieniach porannego słońca. Z przerażenia odskoczył w tył, a pod
wpływem zaraźliwego strachu cofnęło się też całe stado.
Samiec wpatrywał się w plamkę odbitego światła. Powoli trwoga go opuszczała, nic się bowiem
nie poruszało prócz lekkiego wiatru przeczesującego las, nic nie było wokół słychać, jedynie jego
szum w konarach oraz usypiający świergot i brzęczenie beztroskich ptaków i owadów. Mimo to
stary słoń wpatrywał się przed siebie i czekał. W miarę jak słońce się przesuwało, zauważał inne,
identyczne metalowe przedmioty i prze-stępował z nogi na nogę, pomrukując gardłowo z
niezdecydowania.
Starego samca niepokoił szereg małych kwadratowych płytek z cynkowanej blachy. Były
przymocowane do żelaznych rur wbitych w ziemię przed laty, tak. że zapach człowieka dawno już
wywietrzał.
Na każdej płytce ludzie wymalowali lakoniczne ostrzeżenie: UWAGA! POLE MINOWE oraz
stylizowaną czaszkę i skrzyżowane piszczele. W ostrym słońcu litery ze szkarłatnych zmieniły się
w bladoróżowe.
Pole zaminowały wiele lat wcześniej siły bezpieczeństwa rozwiązanego obecnie, składającego się z
białych, rządu Rodezji. Miało ono tworzyć swego rodzaju kordon sanitarny — była to próba
powstrzymania sił partyzanckich ZIPRA i ZANU przed wejściem na ten teren z ich baz
znajdujących się za rzeką w Zambii. Miliony min przeciwpiechotnych i cięższych daymore'ów
pokrywały całe pole wzdłuż i wszerz tak gęsto, że jego rozbrojenie stawało się niemożliwe. Koszt
takiego przedsięwzięcia był zaś na pewno za wysoki dla nowego, czarnego rządu kraju, który i tak
borykał się z poważnymi trudnościami ekonomicznymi.
Stary słoń wciąż się wahał, podczas gdy powietrze zaczął wypełniać huczący łoskot, dziki odgłos
huraganu. Dźwięk dochodził zza'stada, znów od południa. Samiec odwrócił się szybko, żeby stawić
mu czoło.
Nisko nad szczytami drzew sunął ciemny groteskowy kształt, zawieszony na srebrnym,
świszczącym dysku. Napełniając niebo hałasem, obniżył lot nad stłoczonym stadem, tak bardzo że
wzbudzony przez wirujące śmigła pęd powietrza wygiął górne gałęzie drzew i poderwał z suchej
powierzchni ziemi chmurę czerwonego piachu.
W obliczu nowego niebezpieczeństwa słoń odwrócił się i ruszył naprzód, przekraczając linię
rzadko rozsianych, metalowych płytek, a za nim na pole minowe wpadło przerażone stado.
Przebiegł pięćdziesiąt metrów w głąb pola, zanim wybuchła pod nim pierwsza miną. Eksplodowała
w górę, prosto w grubą warstwę skóry na jego prawej tylnej nodze, przecinając ją wpół niczym
uderzeniem topora. Surowe, czerwone mięso wisiało w strzępach, a głęboka rana odsłaniała białą
kość, kiedy zwierzę słaniając się szło dalej na trzech nogach. Następna mina wybuchła pod prawą
przednią i zamieniła kopyto w zakrwawione, siekane mięso. Słoń ryknął z bólu i przerażenia i
opadł na zad,
10
podczas gdy jego stado, razem z młodymi, mijając go wbiegało na pole minowe. Początkowo
głuche odgłosy detonacji rozlegały się sporadycznie wzdłuż skraju pola, ale szybko przeszły w
urywane staccato, przypominając grę obłąkanego perkusisty. Czasami cztery czy pięć min
wybuchało jednocześnie, wywołując głośną eksplozję dźwięku, który odbijał się od wzgórz skarpy
i powracał zwielokrotnionym echem.
Akompaniował temu, niczym sekcja smyczkowa piekielnej orkiestry, świszczący łoskot wirnika
śmigłowca, który pikował, kołysał się, opadał i wznosił wzdłuż krańców pola. Zaganiał spłoszone
słonie, jak pies pilnujący stada owiec. Pilot to rzucał śmigłowiec, żeby oddać drogę grupie
zwierząt, które odłączyły się od reszty, to znów pędził, żeby złapać pięjcnego młodego samca,
któremu jakimś cudem udało się przebiec pole bez szwanku i dotrzeć w bezpieczne miejsce na
brzegu rzeki. Zmuszał go do odwrotu i zaganiał na pole, gdzie wybuch odrywał zwierzęciu stopę
— słoń padał, trąbiąc i rycząc przeraźliwie.
Grzmot rozrywających się min był nieprzerwany jak odgłos bitwy morskiej. Każda eksplozja
wyrzucała słup piachu wysoko w spokojne powietrze nad doliną, tak że dziejące się w niej
okropieństwa przysłaniała po części czerwona mgła. Piach kręcił się i wirował w górę aż do
szczytów drzew, a oszalałe zwierzęta, niczym ciemne, udręczone widma, miotały się oświetlane
błyskami wybuchających min.
Jednej ze starszych samic wybuch oderwał wszystkie nogi. Leżała na bolcu i usiłując wstać waliła
głową w twardą ziemię. Inna szorowała brzuchem po piachu, ciągnąc za sobą tylne nogi. Trąbą
ochraniała malutkie słoniątko u swego boku, aż w końcu mina eksplodowała pod jej klatką
piersiową, wyginając żebra na zewnątrz i odrywając jednocześnie zad tulącego się do matki
maleństwa.
Inne młode, oddzielone ód matek, biegały z piskiem w chmurze pyłu, aż wybuch i krótkie błyski
ognia kładły temu kres, gruchocząc im kończyny.
Długo trwało, zanim spowolniało tempo salw, a eksplozje stały się znów przerywane i w końcu
ucichły. Śmigłowiec wylądował przed linią znaków ostrzegawczych. Silnik zamarł i ustało
wirowanie śmigła. Słychać było jedynie porykiwania okaleczonych i dogorywających zwierząt,
leżących na skotłowanej ziemi pod pokrytymi piachem drzewami. Wejście do śmigłowca było
otwarte. Jakiś mężczyzna zeskoczył lekko na ziemię.
Był to Murzyn ubrany w wyblakłą dżinsową kurtkę bez rękawów i obcisłe dżinsy farbowane w
plamy. Podczas wojny w Rodezji dżinsowy przyodziewek był nieoficjalnym umundurowaniem
żołnierzy opozycji. Mężczyzna miał na nogach kolorowe zachodnie buty' z tłoczeniami, na czubku
głowy lotnicze okulary przeciwsłoneczne Polaroida w złotych oprawkach, a o górną kieszeń kurtki
zaczepił rząd długopisów — wśród partyzantów kombatantów świadczyło to o wysokiej randze.
Pod prawym ramieniem niósł kałasznikowa. Podszedł do skraju pola minowego i stał
11
tam pełne pięć minut, patrząc beznamiętnie na zamieniony w rzeźnię las. Później zawrócił w stronę
śmigłowca.
Z kabiny spoglądał uważnie w jego stronę pilot, wdąż w słuchawkach na misternej afro, ale oficer
zignorował go i zajął się kadłubem maszyny.
Wszystkie oznaczenia i numery identyfikacyjne pokryto starannie taśmą maskującą, a następnie
spryskano czarną emalią w sprayu. W jednym miejscu taśma się odkldła, odsłaniając róg napisu.
Oficer krawędzią dłoni ją przylepił; krótkim, ale krytycznym spojrzeniem obrzucił swoje „dzieło" i
schronił się w rieniu najbliższego drzewa mopani.
Postawił karabin przy pniu drzewa, rozłożył na ziemi chustkę do nosa, żeby nie pobrudzić spodni, i
usiadł, opierając się plecami
0 chropowatą korę. Złotą zapalniczką Dunhilla przypalił papierosa
1 zadągnął się głęboko, nim pozwolił dymowi przesączyć się powoli przez pełne, demne usta.
Wtedy po raz pierwszy uśmiechnął się, chłodno i refleksyjnie, na myśl o tym, jak wielu ludzi, ile
czasu i amunicji było trzeba do zabida trzystu słoni w sposób konwencjonalny. „Od czasu wojny w
buszu towarzysz komisarz nie stracił nic ze swego sprytu — kto inny wpadłby na coś takiego?"
Pokręcił głową z podziwem i szacunkiem.
Wypaliwszy papierosa, palcami rozgniótł niedopałek — ot, taki sobie mały nawyk z tamtych
minionych dni — i zamknął oczy.
Straszny chór jęków i ryków nie przeszkodził mu w zaśnięciu. Obudził go dopiero dźwięk ludzkich
głosów. Szybko wstał, od razu czujny, i spojrzał na słońce. Było po południu.
Podszedł do śmigłowca i obudził pilota:
— Nadchodzą.
Zdjął megafon z uchwytu na śdanie i czekał w otwartym luku, aż pierwsi wyłonią się spośród
drzew. Spojrzał na nich z rozbawionym lekceważeniem.
— Pawiany! — wycedził z pogardą człowieka wykształconego dla wieśniaka, pogardą jednego
Afrykanina dla drugiego, z innego plemienia.
Zbliżali się, idąc długim sznurem po śladach słoni: dwie czy trzy setki mężczyzn otwierających ten
pochód i kobiet go zamykających, w okrydach ze skór zwierzęcych i w starej, wystrzępionej
odzieży z Zachodu. Wiele kobiet miało nagie piersi. Niektóre z nich były młode. Zuchwale
przechylały głowy i lirycznie kołysały krągłymi pośladkami pod krótkimi spódniczkami z ogonów
zwierząt. Kiedy odziany w dżins oficer przyglądał się im, pogarda zamieniła się w uznanie —może
później znalazłby chwilę dla którejś z nich, pomyślał i włożył rękę do kieszeni dżinsów. Murzyni
ustawili się wzdłuż skraju pola minowego, trajkotali i piszczeli z zachwytu. Niektórzy, chichocząc i
podskakując, pokazywali sobie nawzajem cielska wielkich, ubitych zwierząt.
Oficer pozwolił im dać upust radości, zasłużyli na tę przerwę. Osiem dni byli w drodze, prawie bez
odpoczynku. Pracowali na zmiany jako
12
naganiacze, żeby zapędzić stado słoni do podnóża skarpy. Kiedy czekał, aż się uspokoją, znów
zadumał się nad charyzmą i charakterem jednostki, która potrafiła zespolić tę tłuszczę
prymitywnych, niepiśmiennych wieśniaków, stworzyć z niej spójną i sprawną całość. Całą operację
zorganizował bowiem jeden człowiek.
„To prawdziwy mężczyzna!", oficer pokiwał głową i otrząsnął się z fali uwielbienia. Podniósł do
ust megafon.
— Cicho! Cisza! — uspokoił ich i zaczął rozdzielać zadania do wykonania.
Z tych, którzy mieli topory i pangi, utworzył grupy rzeźników. Kobietom kazał ustawić wędzarnie i
wypleść kosze z kory mopani, zaś innym zebrać drewno na ogniska. Potem znów zajął się
rzeźnikami.
Żaden z członków plemienia nigdy nie leciał śmigłowcem czy samolotem. Oficer musiał więc
ostrym czubkiem swego budora przekonać pierwszych z nich, by weszli do luku. W ten sposób
mogli przeledeć nad wąskim, usianym minami paskiem i dostać się do najbliższego martwego
słonia.
Wychylając się z luku, oficer spoglądał w dół na starego samca. Oceniał grube, wygięte kły i
zauważył, że bestia wykrwawiła się na śmierć. Dał pilotowi znak do obniżenia lotu.
Zbliżył usta do ucha najstarszego mężczyzny.
— Tylko pamiętaj, żeby wasze stopy nie dotknęły ziemi! — wykrzyczał. Człowiek krótko kiwnął
głową. — Najpierw kły, potem mięso.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin