Wilbur Smith - Prawo Miecza tom 2.pdf

(1098 KB) Pobierz
58050380 UNPDF
33 Tak nagle jak się pojawili, by objąć w posiadanie Weltey reden, tak nagle wszyscy goście
zniknęli, zostawiając po sobie zniszczoną murawę boiska do polo, sterty śmieci, butelek po
szampanie i brudnej pościeli. A także wrażenie nagłego przesilenia. Centaine poczuła
wreszcie, że ten etap ma już za sobą. Wykonała swój ostatni wielkopański gest, wystrzeliła
ostatni pocisk ze swego arsenału. W sobotę do Zatoki Stołowej wpłynął statek pocztowy,
przywożąc niemiłego, choć oczekiwanego gościa.
— Ten facet przypomina mi grabarza, zastępującego chorego poborcę podatkowego —
burknął sir Garrick i zabrał generała Smutsa do pokoju myśliwskiego. Bawiąc w Welteyreden
tam właśnie zawsze pracował. Zatopieni w dyskusji nad zarysem projektowanej biografii nie
pojawili się aż do lunchu.
Gość zjawił się w porze śniadania, dokładnie w chwili, gdy Centaine wróciła z Shasą z
porannej konnej przejażdżki, zaróżowiona i głodna. Kiedy staaęli w podwójnych drzwiach
jadalni zaśmiewając się z jakiejś błazenady Shasy, gość oglądał stemple probiercze na
srebrnych sztućcach. Na ten widok radosny nastrój prysł, Centaine zagryzła wargi i
spoważniała.
— Pozwoli pan, że przedstawię panu mego syna, Michaela Shasę Courteneya. Shaso, to
jest pan Dayenport z Londynu.
— Miło mi pana poznać, sir. Witamy w Welteyreden.
Dayenport zmierzył chłopca tym samym taksującym spojrzeniem, którym badał
autentyczność prób srebra.
— To słowo pochodzi z holenderskiego — wyjaśnił Shasa. Znaczy „w pełni zaspokojony”.
— Pan Dayenport pracuje w domu aukcyjnym Sotheby — wypeł5
niła niezręczną przerwę Centaine. — Przyjechał doradzić mi w sprawie niektórych naszych
obrazów i mebli.
— Och, to wspaniale! — ucieszył się Shasa. — Czy widział pan to? — wskazał piękny olejny
pejzaż na ścianie nad komodą. — To ulubione płótno mojej matki. Namalowane w
posiadłości, w której się urodziła. W Mort Hornme koło Arras.
Dayenport poprawił okulary w stalowej oprawie i pochylił się nad komodą, by z bliska
przyjrzeć się obrazowi, zawadzając pokaźnym brzuchem o tacę z sadzonymi jajkami. Na
jego kamizelce pojawiła się spora tłusta plama.
— Sygnowany i datowany „1875” — powiedział grobowym głosem. — To jego najlepszy
okres.
— Namalował go niejaki Sisley — pospieszył usłużnie z pomocą Shasa. — Alfred Sisley. To
dość znany artysta, prawda, mamo?
— Kochanie, pan Dayenport na pewno wie, kto to jest Alfred Sisley.
Ale Dayenport nawet nie udawał, że słucha.
— Moglibyśmy dostać pięćset funtów — mruknął i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni notes,
by to zapisać. Przy tym ruchu z jego rzadkich loków posypał się obłoczek drobnego łupieżu i
upstrzył kark ciemnego garnituru.
— Pięćset? — powtórzyła rozczarowana Centaine. — Zapłaciłam za niego znacznie więcej.
— Nalała filiżankę kawy, której nigdy nie pijała do tych obfitych angielskich śniadań, i
zaniosła ją na miejsce u szczytu stołu.
— Nie wiadomo czy nawet tyle, pani Courteney. Na aukcji w ubiegłym miesiącu
wystawialiśmy lepszy obraz tego artysty, „L”Ecluse de Marly”, i nie osiągnął on bardzo
niewygórowanej ceny, jaką wyznaczyliśmy. Rynek kupującego, niestety rynek kupującego.
— Och, nie ma się czym przejmować, sir. — Shasa nałożył sobie na talerz ogromną porcję
sadzonych jaj i obłożył je wieńcem podsmażonego bekonu. — Ten obraz nie jest na
sprzedaż. Matka nigdy by się z nim nie rozstała. Prawda, mamo?
Dayenport zignorował uwagę Shasy i podszedł z talerzem do wolnego miejsca obok
Centaine.
— Natomiast tamten Van Gogh w salonie od frontu to zupełnie
inna sprawa — powiedział, zabierając się do wędzonego łososia
z zapałem, jakiego nie wzbudziło w nim jeszcze nic od chwili przybycia.
Z pełnymi ustami odczytał z notesu:
— „Zielono-ńoletowe pole pszenicy; bruzdy wiodą oko ku złotej
6
aureoli wokół wielkiej kuli wschodzącego słońca wysoko w głębi obrazu”. — Zamknął notes.
— Mimo tak trudnego rynku, w Ameryce jest spory popyt na Van Gogha, choć nie sposób
oczywiście powiedzieć, czy się utrzyma. Sam nie mógłbym go wystawić, ale każę go
sfotografować i rozesłać zdjęcia do kilkunastu naszych najpoważniejszych klientów w
Stanach. Sądzę, że możemy liczyć na jakieś cztery, pięć tysięcy.
Shasa odłożył nóż i widelec i zaczął wodzić od matki do Dayenporta zaskoczonym,
zaniepokojonym spojrzeniem.
— Proponuję, abyśmy porozmawiali o tym później — przerwała pospiesznie rozważania
Dayenporta Centaine. — Zarezerwowałam dla pana cały dzień. Teraz nie psujmy sobie
smaku przy śniadaniu.
Reszta posiłku upłynęła w milczeniu, ale kiedy Shasa odsunął od siebie nie dokończone
śniadanie, Centaine wstała razem z nim.
— Dokąd się wybierasz, chłri?
— Do stajni. Zamówiłem kowala do podkucia dwóch z moich kuców.
— Przejdę się z tobą.
Ruszyli ścieżką wiodącą wzdłuż dolnego muru winnicy zwanej hugenocką, gdzie rosły
najlepsze winogrona Centaine, a potem tyłem dawnych czworaków niewolniczych. Oboje
milczeli, Shasa, czekając aż matka zacznie rozmowę, a Centaine szukając odpowiednich
słów. Rzecz jasna tego, co miała mu powiedzieć, nie sposób było przekazać delikatnie, a i
tak zwlekała już zbyt długo. Ta zwłoka tylko jeszcze bardziej teraz wszystko utrudniała.
Przy bramie na podwórze stajenne wzięła go pod rękę i skręciła w stronę winnicy.
— Ten człowiek... — urwała i zaczęła jeszcze raz. — Sotheby to największy i najbardziej
znany dom aukcyjny w świecie. Specjalizuje się w sprzedaży dzieł sztuki.
— Wiem, mamo — uśmiechnął się pobłażliwie. — Nie jestem aż takim kompletnym
ignorantem.
Pociągnęła go w stronę drewnianej ławki koło źródełka. Krystalicznie czysta woda wypływała
z maleńkiej skalnej groty i z pluskiem spadała po omszałych kamieniach do ocembrowanej,
obrośniętej gęstymi paprociami sadzawki u ich stóp. Zamieszkujący sadzawkę pstrąg, długi i
gruby jak przedramię Shasy, podpłynął szybko do powierzchni w nadziei na smaczny kąsek.
— Słuchaj, kochanie, ten człowiek przyjechał, żeby pomóc nam sprzedać Welteyreden. —
Powiedziała to głośno i wyraźnie i natychmiast ogrom znaczenia tych słów przygniótł ją samą
jak
„7
padający dąb. Zdrętwiała i załamana poczuła, jak uchodzą z niej wszystkie siły, jak kurczy
się i maleje, ulega w końcu Czarnej rozpaczy.
— Masz na myśli obrazy? — spytał ostrożnie Shasa.
— Nie tylko obrazy: meble, dywany, srebra... — Musiała urwać, by wziąć głęboki oddech i
zapanować nad drżeniem ust. — Willę, ziemię, winnice, twoje kuce — wszystko.
Shasa spojrzał na matkę wzrokiem bez wyrazu, me mogąc pojąć, o czym mówi. Mieszkał w
Welteyreden odkąd ukończył cztery lata, od kiedy pamiętał, całe swoje życie.
— Straciliśmy wszystko, Shaso. Od czasu rabunku diamentów walczyłam, by to jakoś
utrzymać, ale nie udało się. Nie mamy już nic, Shaso. Welteyreden sprzedajemy, żeby
pokryć długi. Po ich spłaceniu nic nie zostanie. — Głos znów jej się załamał, a nim zaczęła
mówić dalej, musiała dotknąć ust, by powstrzymać drżenie warg. — Nie jesteśmy już bogaci,
Shaso. Wszystko przepadło. Jesteśmy zrujnowani, kompletnie zrujnowani. — Czekała, aż
zacznie jej wymyślać, aż załamie się tak, jak jej to lada chwila groziło, lecz on objął ją tylko
ramieniem. Zesztywniała na moment, po czym przytuliła się do niego, szukając pocieszenia.
— Jesteśmy biedakami, Shaso... — Czuła, jak zmaga się ze sobą, by pojąć znaczenie i
wagę tego co usłyszał, jak szuka słów, mogących wyrazić targające nim sprzeczne uczucia.
— Wiesz, mamo — powiedział w końcu — ja znam kilku biedaków... Niektórzy chłopcy w
szkole... Ich rodzicom dość kiepsko się powodzi, ale oni jakoś się tym nie przejmują.
Większość z nich to bardzo fajni kumple. Kiedy już się przyzwyczaimy do bycia biedakami,
może nie będzie tak najgorzej.
— Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! — szepnęła z mocą. — Będę tego nienawidzić,
każdej chwili, każdej godziny, każdego dnia!
— Ja też — powiedział równie gwałtownie. — Och, żebym tak był już dorosły... żebym mógł
ci jakoś pomóc.
Zostawiła Shasę przy kuźni i zawróciła w stronę willi, przystając po drodze, żeby zamienić
kilka słów ze swymi kolorowymi pracownikami, z kobietami, które z dziećmi na biodrach
wychodziły na próg swoich chat, by ją pozdrowić, z mężczyznami, którzy prostowali się z
uśmiechem na jej widok, bo zżyli się tu wszyscy ze sobą jak rodzina. Z tymi ludźmi jeszcze
trudniej było się rozstawać niż ze starannie gromadzonymi skarbami. Koło rogu winnicy
przelazła przez kamienny mur i zaczęła krążyć bez celu między rzędami pieczołowicie
przyciętej winorośli. Długie pędy uginały się już ciężko pod kiściami owoców,
zielonych i twardych jak muszkietowe kule, pokrytych delikatnym, srebrzystym meszkiem.
Brała je w złożone dłonie wyciągniętych rąk, jakby w geście pożegnania, i naraz stwiedziła,
że płacze. Udało jej się powstrzymać łzy, gdy była z Shasą, lecz teraz smutek, żal i poczucie
osamotnienia wzięło w końcu górę. Stanęła pośrodku swej ukochanej winnicy i rozpłakała się
na dobre.
Rozpacz odebrała jej siły, pozbawiła stanowczości. Tak ciężko pracowała, tak długo była
zupełnie sama. Teraz, w chwili ostatecznej klęski była zmęczona, zmęczona tak bardzo, że
czuła fizyczny ból mięśni i kości. Wiedziała też, że nie znajdzie już w sobie sił, by zaczynać
wszystko od nowa. Czuła, że została pokonana i że od tej pory jej życie będzie smutnym i
żałosnym codziennym kieratem, walką kogoś, kto został zepchnięty do pozycji żebraka, o
zachowanie W tej sytuacji godności. Bo choć szczerze kochała sir Garricka, to właśnie na
jego łaskę została od tej chwili zdana i wszystko się W niej przed tym wzdragało. Po raz
pierwszy w życiu nie znajdowała w sobie ani woli, ani odwagi, by brnąć dalej.
Poczuła, jak ogarnia ją przemożne pragnienie ciszy i spokoju. Jakże dobrze byłoby położyć
się i zamknąć oczy...
„Wolałabym, żeby było już po wszystkim. Żeby nie pozostał juz nawet cień nadziei, nie było
już o co walczyć, nie było o co się martwić.”
Pragnienie spokoju stało się tak nieodparte, owładnęło nią z taką mocą, że wychodząc z
winnicy przyspieszyła kroku. „To będzie jak głęboki sen — głęboki sen bez snów.” Ujrzała
samą siebie, leżącą w atłasowej pościeli, z zamkniętymi oczyma, z wyrazem flzrnącofleg0
spokoju na twarzy.
Wciąż miała na sobie bryczesy i buty do konnej jazdy, toteż mogła wydłużyć krok. Trawnik
przed domem przebyła prawie biegiem, jednym szarpnięciem otworzyła tarasowe drzwi do
swego gabinetu, dysząc ciężko dopadła biurka i wysunęła górną szufladę.
Pistolety były prezentem od sir Garricka, leżały w przepięknym futerale z błękitnej skóry z
mosiężną plakietką z jej nazwiskiem na wieczku. Była to para idealnie dobranych, damskich
pistoletów ręcznej roboty, wykonanych we Włoszech z zakładach Beretty, justowanych
misternie złotem, z kolbami wyłożonymi masą perłową i wysadzanymi drobnymi diamentami
z kopalni H”ani.
Wzięła do ręki jeden z nich i zajrzała do magazynka. Był pełen. Zatrzasnęła go z powrotem i
zarepetowała broń. Ruchy miała pewne, oddech jej się wyrównał. Z uczuciem ogromnego
spokoju i oderwania od wszystkich ziemskich spraw przystawiła lufę do skrom i wybrała
palcem cały luz spustu.
9
8
Miała wrażenie, że znalazła się na zewnątrz siebie, że przygiąda się siedzącej przy biurku
obcej kobiecie, nie czując właściwie nic poza odrobiną żalu i litości.
„Biedna Ceutajne, na co jej przyszło — pomyślała. — Żeby tak fatalnie skończyć...”
Spojrzała na przeciwległą ścianę pokoju, w wielkie lustro w rzeźbionych złotych ramach. Po
jego obu stronach w wielkich wazach stały bukiety herbacianych róż z ogrodów Welteyreden,
więc jej odbicie było obramowane kwiatami, jakby spoczywała w trumnie. Patrząca na nią
twarz była blada jak sama śmierć.
— Wyglądam jak trup — powiedziała na głos i na dźwięk Łych słów pragnienie zapomnienia
ustąpiło natychmiast miejsca mdlącej odrazie do samej siebie. Opuściła pistolet, wpatrując
się ze wstrętem w lustro i ujrzała, że policzki zaczyna jej rozżarzać gniew.
Merde, nie! — prawie wrzasnęła na samą siebie. — Nie wywiniesz się z tego tak łatwo! —
Otworzyła magazynek, wysypała naboje na dywan, rzuciła pistolet na blat biurka i
energicznym krokiem wyszła z gabinetu.
Kolorowe pokojówki usłyszały stuk obcasów jej butów na stopniach marmurowych,
kręconych schodów i ustawiły się równiutko obok siebie przed drzwiami jej apartamentów,
uśmiechając się radośnie i dygając jedna przez drugą.
— Lily, ty leniuszku, kąpiel jeszcze nie gotowa? — spytała Centaine. Służące spojrzały na
siebie wywracając oczyma, po czym Liły poczłapała do łazienki, grając przekonująco rolę
posłusznej i uległej sługi, gdy tymczasem ładna drobna druga pokojówka ruszyła za
Centaine do jej garderoby, zbierając z podłogi umyślnie rozrzucane przez Centaine ubranie.
— Gladys, idź dopilnuj, żeby wanna była pełna, a kąpiel gorąca — poleciła Centaine. Kiedy
chwilę później w szlafroku podeszła do wielkiej marmurowej wanny, obie już tam na nią
czekały z wyrazami udawanego niepokoju na twarzach.
— Lily, przecież to ukrop! — zawołała Centaine, sprawdzając palcem wodę. — Czy ty
chcesz mnie ugotować?! — Służąca uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Kąpiel miała dokładnie
taką temperaturę jak trzeba, a pytanie Centaine stanowiło tego potwierdzenie. Był to taki ich
wspólny żarcik. Lily trzymała już w pogotowiu słój z solami do kąpieli i natychmiast wsypała
do parującej wody starannie odmierzoną porcję drobnych kryształków.
— Czekaj, daj mi to — poleciła Centaine i opróżniła słój do polowy. — Koniec z półśrodkami.
— Z perwersyjnym zadowoleniem
10
patrzyła, jak piana przelewa się przez krawędź wanny i spływa na marmurową posadzkę.
Służące skwitowały to nowe szaleństwo radosnym chichotem i umknęły z łazienki, a
Centaine zrzuciła żółty jedwabny szlafrok i zanurzyła się po brodę, sapiąc głośno w reakcji
na tę cudowną torturę. Leżąc bez ruchu znów ujrzała przed oczyma wykładany masą
perłową pistolet, lecz natychmiast odegnała ten obraz.
Robiłaś w swym życiu różne dziwne rzeczy, Centaine, ale nigdy nie splamiłaś się
tchórzostwem — powiedziała sobie. Po powrocie do ubieralni wybrała letnią suknię w
wesołych kolorach i schodząc po schodach na dół znów miała na twarzy uśmiech.
Dayenport i Cyryl Słaine już na nią czekali.
— To nam zajmie mnóstwo czasu, panowie. Zaczynajmy.
Należało ponumerować i opisać wszystkie przedmioty stanowiące wyposażenie ogromnej
willi, oszacować po kolei wartość każdego z nich, co cenniejsze dzieła sztuki sfotografować i
wprowadzić pracowicie wszystkie dane do wstępnego katalagu. A całość prac trzeba było
zakończyć w ciągu dziesięciu dni, przed powrotem Dayenporta do Anglii. Po trzech
miesiącach miał przypłynąć raz jeszcze, żeby przeprowadzić już samą sprzedaż.
Kiedy nadszedł moment odjazdu Dayenporta, Centaine zaskoczyła wszystkich oświadczając,
że osobiście odprowadzi go do przystani statków pocztowych, co normalnie byłoby
obowiązkiem Cyryla Slaine”a.
Odpłynięcie statku pocztowego było jednym z ważniejszych wydarzeń życia towarzyskiego w
Cape, całe nabrzeże wypełniał zbity tłum pasażerów i odprowadząjących ich krewnych,
przyjaciół i znajomych.
Przed trapem wiodącym do kajut pierwszej klasy Centaine sprawdziła listę pasażerów i pod
literą „M” znalazła rezerwację:
Malcomess, pani 1. — kabina A 16
Malcomess, panna T. — kabina A 17
Malcomess. panna M. — kabina A 17
Rodzina Blaine”a odpływała tak jak zaplanowano. Ponieważ za obopólną zgodą nie widzieli
się od ostatniego dnia turnieju polo, przeszukała teraz niecierpliwie wzrokiem palarnie i
salony pierwszej klasy, ale nigdzie go nie dostrzegła. Dotarło do niej, że pewnie jest w
kajucie Izabeli. Na myśl o ich intymnym tćte-a-tte poczuła piekącą zazdrość i rozpaczliwą
ochotę, by zajrzeć do kabiny A 16 na pokładzie łodziowym pod pretekstem pożegnania
Izabeli, a tak naprawdę po to, by nie pozostali sam na sam już ani chwili dłużej. Zamiast tego
usiadła w głównym salonie, przyglądając się, jak Dayenport pochlania jeden
11
za drugim różowe dżiny, odwzajemniając uśmiechy i pozdrowienia znajomych i wymieniając
banalne uwagi z przyjaciółmi, którzy paradowali w tę i z powrotem po salonach statku tylko
dlatego, że było to miejsce, gdzie można było wiele zobaczyć i gdzie należało się pokazać.
Z ponurą satysfakcją zaobserwowała, jak wyraźnie okazywano jej szacunek, jak ciepłymi
serdecznościami ją obsypywano. Szaleńcza ekstrawagancja turnieju Polo odniosła skutek,
oddaliła podejrzenia co do jej sytuacji finansowej. Jak do tej pory żadne plotki nie
nadszarpnęły jej pozycji i reputacji.
„Jakże szybko się to wszystko zmieni” — pomyślała, już teraz czując wzbierający gniew. Z
premedytacją utarła nosa jednej z bardziej znanych pań domu, która za wszelką cenę
próbowała wejść do najlepszego towarzystwa Cape, publicznie odrzucając jej natrętne
zaproszenia i obserwując z gorzką ironią, jak tym afrontem zdobywa sobie jeszcze większy
respekt tej kobiety. Ale prowadząc te skomplikowane gierki towarzyskie cały czas wodziła
wzrokiem ponad głowami swoich rozmówców wypatrując Blaine”a.
Syrena okrętowa ryknęła w ostatnim ostrzeżeniu, oficerowie w oślepiająco białych
tropikalnych mundurach wmieszali się w tłum, powtarzając na lewo i prawo: „Statek odpływa
za piętnaście minut. Prosimy wszystkich odprowadzających o zejście na brzeg.”
Centaine wymieniła uścisk dłoni z Dayenportem i dołączyła do spływającej stromym trapem
procesji. Na nabrzeżu zwlekała z wydostaniem się z dobrodusznego ścisku, sunąc wzrokiem
wzdłuż wysokiej burty statku, by w tłumie pasażerów oblepiających reling na pokŁadzie
łodziowym wyłowić sylwetkę Izabeli lub jej córek.
Na wietrze zatrzepotały pęki wielobarwnych serpentyn rzuconych
z pokładów i pochwyconych skwapliwie na brzegu, łączących statek
z ziemią miriadą kruchych pępowin. W powstałym zamieszaniu
Centaine dostrzegła nagle starszą córkę Blaine”a. Z tej odległości,
w ciemnej sukience, z modnie upiętymi włosami Tara wyglądała
niemal dorośle i bardzo atrakcyjnie. Przytulona do jej boku młodsza
siostra wyciągała głowę ponad reling i z całych sił wymachiwała
różową chusteczką do kogoś w dole.
Centaine przesłoniła oczy ręką i dostrzegła za plecami dziewcząt postać w wózku
inwalidzkim. Izabela siedziała z twarzą ukrytą w cieniu i wydała jej się nagle ostatecznym
zwiastunem tragedii, ucieleśnieniem wszystkich wrogich sił zesłanych na ziemię, by ją
prześladować i pozbawić szczęścia.
— O Boże, jakże bym chciała ją po prostu znienawidzić — szep12
nęła, przenoSząc spojrzenie w stronę miejsca, ku któremu machały obie dziewczynki i powoli
przeciskając się przez tłum.
I wtedy go ujrzała. Wdrapał się na wózek jednego z wielkich
dźwigów załadunkowych i machał odpływającym córkom panamą
z szerokim rondem. Miał na sobie garnitur Z kremowego tropiku
i niebiesko-zielony krawat swego pułku, wiatr zarzucał mu włosy na
czoło, a błyskające w uśmiechu zęby wydawały się na tle spalonej na
ciemny mahoń twarzy bardzo białe i duże.
Centaine cofnęła się w tłum, skąd mogła go dyskretnie obserwować sama nie będąc
widzianą.
„Mogę stracić wszystko, ale nie jego. — Ta myśl dodawała otuchy. — Będę go miała
zawsze, nawet wtedy gdy zabiorą mi już Welteyreden i H”ani.” I nagle poczuła, że rodzi się w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin