007. JAMES ELLEN - Na przekór miłości.rtf

(382 KB) Pobierz

 

 

 

ELLEN JAMES

 

 

Na przekór miłości

 

 

 

 

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Okna salonu otwarte były szeroko ku letniemu popołudniu. Intensywne, złociste światło sączyło się do pokoju, a lekki wiatr szeleścił w zasłonkach, jakby chciał wywabić Christine do ogrodu. Lecz Christine Daniels nie miała czasu na delektowanie się urodą dnia. Borykała się właśnie z kuponem jasnoczerwonego, bawełnianego materiału.

Zebrała kraj materiału i narzuciła go zawadiacko na ramię manekina. Żywa czerwień była jej ulubionym kolorem. Czuła, że uda jej się uszyć wspaniałą sukienkę, mimo że dotąd potrafiła jedynie fastrygować. Ale w końcu szycie - to taki sam cel jak wszystkie dotychczasowe, a zatem coś, z czym należało się zmierzyć, stoczyć walkę i ostatecznie wygrać. To wszystko było częścią jej zupełnie nowego życia, dalekiego od napięć i presji, z którymi mocowała się w Nowym Jorku jako wspólnik w ojcowskiej firmie maklerskiej na Wall Street. Teraz wiodła żywot nieskomplikowany, lecz dostarczający więcej satysfakcji - prowadziła swój własny interes, uroczy pensjonat w niedużym, malowniczym miasteczku Red River w stanie Nowy Meksyk.

Mrucząc coś do siebie, szperała w znalezionym na strychu pudełku po cygarach wypełnionym guzikami. Wyjęła jeden z nich, biały, dość zwykły i przyłożyła go do czerwonej tkaniny. Mógł pasować, lecz wydawał się nieco pospolity. Odgarnęła do tyłu pasmo długich, jasnomiodowych włosów i wsunęła guzik w usta niczym cukierek. Ssała go w zamyśleniu, przeczesując pudełko w poszukiwaniu czegoś niecodziennego. Może rząd małych, perłowych guziczków wzdłuż całej sukienki z góry aż na dół...

- Przepraszam - zagrzmiał głęboki, męski głos tuż za jej plecami. Christine drgnęła zaskoczona, a wessany wraz z dużym łykiem powietrza guzik wylądował w okolicach tchawicy, gdzie utknął, zamykając dostęp powietrza. Nie mogła oddychać! Jej serce zaczęło szaleńczo łomotać, podczas gdy mężczyzna wciąż mówił.

- Szukam Mary Christine Daniels. Czy dobrze trafiłem?

Christine panicznie przestraszona usiłowała krzyk­nąć, lecz nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Czuła, że jej płuca eksplodują za chwilę z braku powietrza. Jedyne, co mogła zrobić, to zatrzepotać ramionami jak pingwin pragnący ulecieć.

- Czy to oznacza, że pani jej nie zna? - zapytał mężczyzna z powątpiewaniem. Christine zatrzepotała ponownie, ale już słabiej. Jak przez mgłę zobaczyła wzór na tapecie, który zaczął falować - przekwitłe kuliste róże rozprzestrzeniające się i kurczące w nie­pokojący sposób.

Twarz mężczyzny majaczyła gdzieś pomiędzy nią a tapetą. Christine miała niejasne wrażenie, że jego rudawe brwi zmarszczyły się złowrogo. Twarz przy­bliżała się i zdawała się dziwnie nie należeć do żadnego ciała.

- Dobry Boże - powiedział nieznajomy. - Co pani sobie zrobiła?

Poczuła na plecach uderzenie silnej dłoni i jeszcze mocniej zaczęła się dławić. Ogarnęło ją przerażenie. Mężczyzna chwycił stojący na stoliku wazon z jaskrami, wyciągnął z niego kwiaty i podsunął go tuż pod jej nos.

- Wody - powiedział. - Pani musi napić się wody!

Christine chciała histerycznie roześmiać się. Spojrzała w głąb wazonu i zobaczyła tam ciemną ciecz i zatopione w niej rozmokłe łodygi. Poczuła się jak wessana w próżnię. Nie było powietrza, nie było światła, niczego czego można by się uchwycić...

Męskie ramię przytrzymało ją od tyłu, zaciskając się na jej ciele jak imadło. Wiedziała, że nieznajomy starał się jej pomóc, ale bolesny ucisk jego ramion sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej jak w potrzasku. Ogarnięta paniką zaczęła się wyrywać. Atakowała kopniakami kość goleniową mężczyzny, dopóki jego uścisk nie zwiotczał nieco.

Mężczyzna jej nie puszczał.

- Stój do cholery! - krzyczał. Nagle straciwszy równowagę, oboje potknęli się o manekin, który zawirował szaleńczo i runął na bok. Christine zaczęła pogrążać się w nieświadomości. Wówczas ramiona mężczyzny znów się zacisnęły. Mocnym uderzeniem pięści podbił jej klatkę piersiową i guzik wyskoczył z niej gwałtownie.

Pierwsze co poczuła, to zbawienny zastrzyk powiet­rza wdzierającego się do płuc. Dotąd tylko częściowo była świadoma silnych ramion wciąż ją obejmujących i masywnego, męskiego ciała, które do niej przywarło. Teraz niespodziewanie poczuła się bezpieczniejsza dzięki ciepłu promieniującemu z tego człowieka. Osunęła się bezwładnie jak szmaciana lalka. Mężczyzna uniósł ją i bezceremonialnie położył na kanapie. Opadła na poduszki, chwytając w płuca powietrze. Wszystko wokół wydało się teraz jasne i ostre. Delektowała się popołudniowym słońcem, zaglądają­cym przez okna i wilgotnym, cierpkim zapachem jaskrów rozsypanych na stoliku.

Mężczyzna pochylał się nad nią.

- Dobrze się pani czuje? - pytał z troską.

- Tak - zachrypiała, przypatrując mu się uważnie.

Był niezwykle przystojny, miał ciemnordzawe włosy i wyraziste rysy twarzy. Nawet jego wydatny nos jakby przydawał mu atrakcyjności. Słoneczne pro­mienie wydobywały rudawozłoty refleks na owłosieniu przedramienia, a jego skóra miała złocisty odcień. Mężczyzna z miedzi i złota...

Christine zamknęła i otworzyła oczy. Była tak roztrzęsiona, że zaczęła się zastanawiać, czy przypad­kiem nadal jeszcze nie jest ofiarą halucynacji.

Mężczyzna wyprostował się.

- Przyniosę szklankę wody - powiedział. - Gdzie jest kuchnia?

Wskazała kierunek i obserwowała go, gdy od­chodził. Poruszał się energicznie, stawiając długie, sprężyste kroki. Gdy po chwili wrócił, z wdzięcznością przyjęła szklankę wody sodowej. Uniosła się, by wypić parę łyczków, lecz zaraz opadła na poduszki, poruszona nagłą myślą.

- Pan uratował mi życie - powiedziała. - Gdyby nie to, co pan zrobił, byłoby już...

Nie mogła nawet dokończyć zdania. Objęła szklankę dłońmi, jej palce drżały.

- To nie było dla mnie przyjemne przeżycie - od­powiedział cierpko. - Proszę nadal trenować te kopniaki. Świetnie to pani idzie.

Pochylił się nad wyblakłym perskim dywanem i podniósł z podłogi coś białego i niedużego.

- Co robił ten guzik w pani buzi?

- Lepiej mi się myśli, kiedy coś żuję - wyjaśniła.

- Dość zwariowany zwyczaj - odpowiedział. - Może teraz zrozumie to pani.

Podrzucił guzik, który z cichym „pac” wylądował na blacie stolika.

- No cóż - powiedziała Christine. - Zakradł się pan znienacka od tyłu. Każdy na moim miejscu skoczyłby jak oparzony.

- Pukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał. Czy to pani jest Mary Christine?

- Po prostu Christie - poprawiła go, przypatrując mu się uważnie.

Jego piwne oczy przywoływały na myśl obraz górskiego potoku, unoszącego garść jesiennych liści.

- Jak by na to nie patrzeć - powiedziała - urato­wałeś mi życie. Nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć.

- Nie ma o czym mówić - odpowiedział zniecierp­liwiony. - Miałem co prawda zatrzymać się tu na parę dni, lecz może zniknę na moment i pozwolę ci wydobrzeć. Wrócę wieczorem...

- O, nie - zaprotestowała, kręcąc słabo głową opartą na poduszkach kanapy. - Nie możesz odejść po tym, co zaszło. Nie rozumiesz tego? Ocaliłeś mi życie, a to nas jakoś wiąże, to znaczy... Nie możesz tak po prostu sobie pójść.

Christie widziała, jak twarz mężczyzny lekko tężeje. Najwyraźniej nie chciał w żaden sposób ulec jej niestosownym emocjom, ale to nie miało znaczenia. Drżała wciąż od stóp do głów i bardzo kogoś potrzebowała. A on był tuż, obok...

- To było ważne przeżycie dla nas obojga - po­wiedziała, dzwoniąc lekko zębami. - Na pewno nie na co dzień ratujesz komuś życie. To sprawia, że widzi się wszystko w innym świetle. Taka byłam dziś wściekła na jednego z gości. Zostawił w pokoju okropny bałagan, który musiałam posprzątać. Ale to już teraz nieważne. To nie ma najmniejszego znaczenia. Prawda?

Nie odpowiadał. Po prostu stał, przypatrując się Christie w taki sposób, w jaki uczony mógłby studiować dziwaczny gatunek zwierzęcia. Jego spoj­rzenie zatrzymało się na zmiętej, kloszowej spódnicy z perkalu i luźnym podkoszulku, który nawoływał śmiałym napisem „Przybądźcie na spływ potężną rzeką Rio Grande”. Wreszcie przemówił.

- Jak się czujesz, Christie? - pytanie zabrzmiało dość szorstko.

- Kręci mi się w głowie. Czuję się nieźle, tylko jestem trochę rozbita.

Odebrał od niej szklankę i odstawił na stolik. Potem ujął jej dłonie.

- Masz zimne ręce - powiedział. - Pewnie jesteś w szoku. - Christie nie zaprzeczyła. Bliskość tego mężczyzny jakby potęgowała niepokój w jej sercu, które waliło nierówno i nawet zawroty głowy zdawały się nasilać.

Dotknął wierzchem dłoni jej czoła.

- Nie masz gorączki - stwierdził. Przemawiał szorstko i rzeczowo, ale jego dotyk był ciepły i Christie czegoś zabrakło, kiedy po chwili cofnął rękę. Otulił ją szydełkowym, wełnianym szalem, który leżał na kanapie. Jego gest nie miał w sobie nic czułego, a jednak Christie poczuła się niezmiernie błogo. Usiadł w fotelu naprzeciwko. Nosił wąskie dżinsy, które podkreślały szczupłość jego bioder. Były najwyraźniej nowiuteńkie. Podobne wrażenie sprawiała koszula. Jej krój podkreślał szerokie ramiona, ale zdawało się, że jest noszona po raz pierwszy. Widoczne były charakterystyczne zagniecenia materiału.

- Jak się nazywasz? - zapytała.

- Matt Gallagher.

- Gallagher... a, tak - powiedziała ucieszona. - Zarezerwowałeś pokój na weekend. Ulokowałam cię na drugim piętrze, jest tam spokój i cisza oraz cudowny widok na narciarskie stoki. Wyglądają przepięknie, takie zielone. Oczywiście są malownicze także, kiedy spadnie śnieg - dorzuciła niezupełnie a propos. - A tej zimy mam zamiar szaleć na nartach. Czy jeździsz na nartach, Matt?

- Nie miałem okazji spróbować - padła lakoniczna odpowiedź. Kręcił się na fotelu i wyglądał nieswojo.

Po chwili wyjął z kieszeni dżinsów niewielki złoty zegarek i sprawdziwszy godzinę, zaczął obracać go w palcach pieczołowicie niczym talizman. Kiedy po chwili spojrzał na nią badawczym, taksującym wzro­kiem, Christie posmutniała. Ten wyraźny brak entuz­jazmu czy jakiejkolwiek zachęty sprawiał jej przykrość. Przybysz najwidoczniej nie dostrzegł w niej pięknej kobiety, chociaż z pewnością wyglądała atrakcyjnie. Jej ciemnoblond włosy o niespotykanym odcieniu opadały puklami aż do pasa, a oczy miały odcień głębokiego błękitu. Policzki były nieco zaokrąglone, ale cała sylwetka wysmukła. A oto niejaki Matt Gallagher spoglądał na nią bez najmniejszej aprobaty niczym na oskubaną gęś. Odrzuciła szal i usiłowała usiąść.

- Auu! - krzyknęła z bólu, zaczepiwszy kos­mykiem włosów o jeden z guzików w oparciu kanapy.

- Cóż się znowu stało? - zapytał Matt, wpychając zegarek na powrót do kieszonki. W mgnieniu oka był przy niej. Poczuła przyjemną woń wody kolońskiej, która mieszała się z zapachem nowiusieńkiego teksasu. Bardzo pociągające wydały się jej piegi na jego nosie.

Pociągnęła za uwięziony kosmyk.

- Pomogę ci - zaproponował.

Delikatnie manipulował przy jej włosach, lecz bez powodzenia.

- Musi być jakiś sposób - mruczał do siebie. - Zobaczymy...

Usiadł obok na kanapie i obiema rękami dotykał jej głowy. Niczym harfista starający się opanować nową melodię pracował pieczołowicie na strunach jej włosów. Miał sprężyste, kształtne palce o mocnych kostkach. Nigdy nie przypuszczała, że kostki męskich dłoni mogą kryć w sobie tyle magnetyzmu.

- Stanowczo powinnaś unikać guzików - oświadczył Matt. Nadal nie dawał za wygraną. - Wygląda na to, że już wiem. Zaczekaj... mam!

Triumfalnie uwolnił ostatnie pasemko.

Nie od razu wypuścił z ręki jej włosy. Przez chwilę spływały swobodnie między jego palcami. Przyjrzał się im.

- Hmm - w jego głosie brzmiało lekkie zdziwienie. Cokolwiek miał na myśli, nie było to miłe. Do licha! To brzmiało, jakby właśnie zobaczył węża zaplątanego wokół własnego ramienia. Christie uniosła głowę i zdecydowanym gestem odgarnęła wszystkie włosy na jedno ramię.

Matt przyglądał się jej, pocierając w zamyśleniu brodę.

- Być może twój ojciec ma rację. Ktoś powinien zaopiekować się tobą.

Słowa te spadły na Christie jak piorun z jasnego nieba.

- Co?! Znasz mojego ojca? - zapytała oburzona. Z osobą własnego ojca, Christophera Danielsa

Trzeciego, wiązała Christie większość bolesnych wspomnień. Bardzo długo próbowała żyć podług jego oczekiwań, lecz nigdy jej się to w pełni nie udało. Teraz, gdy była wreszcie wolna, nie miała najmniejszej ochoty wrócić ani pod jego, ani pod czyjekolwiek skrzydełka.

Matt wzruszył ramionami niecierpliwie, jakby chciał coś wyjaśnić.

- Jestem nowym wspólnikiem twojego ojca.

- Rozumiem - wycedziła Christie. - Zająłeś moje miejsce w firmie Daniels, Peters i Bainbridge. Teraz jest to już z pewnością firma Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher.

- Świetna myśl. Jednak obawiam się, że całą firmę wkrótce diabli wezmą i nie będzie co zbierać. A wszys­tko z twojego powodu, droga Christie Daniels!

Spoglądał na nią z jawną niechęcią.

- O czym ty mówisz? - zapytała. - Mój ojciec jest jednym z najlepiej prosperujących maklerów na całej Wall Street. I z pewnością ma się dobrze. Cóż takiego się stało?

Poczuła nagły niepokój, wróciły echa dzieciństwa, kiedy ojciec był dla niej wszystkim. Dzisiaj nie miała co do tego złudzeń, lecz wciąż przecież nie życzyła mu źle...

- Wiedziałabyś, co się dzieje, gdybyś odbierała jego telefony lub odpowiadała na listy, zamiast wysyłać je nietknięte.

Zmienił pozycję i stare sprężyny kanapy jęknęły pod jego ciężarem. Był mężczyzną potężnym i masyw­nym, lecz nie ponad miarę. Wyglądał niczym po­szukiwacz złota, który właśnie zjawił się w dolinie, by nabyć dla siebie ekwipunek w miejskim składziku. Z pewnością nie jak nowojorski makler... mężczyzna ulepiony z tej samej gliny, co jej ojciec. Poczuła się osaczona przez kogoś, kto w końcu wdarł się pod­stępnie do jej domu. Zacisnęła dłonie w pięści i oświadczyła:

- Moje wzajemne stosunki z ojcem to z pewnością nie twój interes.

- Niestety to jest mój interes - Matt pochylił się ku niej. Miał złowrogi wyraz twarzy, w czym trochę przypominał niedźwiedzia grizzly, oglądanego kiedyś przez Christie w parku Yellowstone.

- Czy myślisz, że dla przyjemności przywlokłem się tu, by cię odszukać? Otóż nie. Ale ponieważ z twojego powodu stoi pod znakiem zapytania cała moja kariera, nie miałem specjalnego wyboru.

- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestowała. - W ciągu ostatnich czterech miesięcy nie miałam żadnego kontaktu z ojcem. Jakim więc cudem mogłam mieć wpływ na twoją karierę?

Matt zaklął pod nosem. Wstał i podszedł do walizki. Wyjął z jej bocznej kieszeni jakąś teczkę i podał ją dziewczynie.

- Czytaj - nakazał.

Christie była wściekła. Miała raz na zawsze dość rozkazujących jej facetów. Ale musiała wiedzieć, o czym mówi ten człowiek. Otworzyła teczkę i wśród pliku dokumentów zobaczyła list od ojca. Przez chwilkę ważyła go w dłoni. Papier był w najlepszym gatunku, jak zresztą wszystko, czego kiedykolwiek dotknął jej ojciec. Sam był chodzącą doskonałością i wymagał perfekcjonizmu od innych. Wciąż nie mogła otworzyć listu. W ciągu minionych miesięcy żal walczył w niej z poczuciem winy z powodu zerwania z domem. Jednak wyzwolenie się spod władzy ojca stało się dla niej w pewnym momencie jedynym wyjściem, praw­dziwym wybawieniem po wielu latach życia w nieus­tannym napięciu. On nie miał prawa znów wdzierać się do jej świata!

Christie spojrzała na Matta, który stał teraz obok kominka i lustrował ponuro kolekcję porcelanowych kotków. Rozerwała kopertę. Im szybciej dowie się w czym rzecz, tym lepiej. Szybko przebiegła wzrokiem list, napisany na równie wytwornym papierze jak koperta.

 

Moja droga Mary Christine!

Bardzo mnie boli to, że unikasz ze mną wszelkich kontaktów. Nie widzę innego wyjścia niż wysłanie Matta w charakterze emisariusza.

Ostatniego dnia, rzuciwszy wiele gorzkich oskarżeń pod moim adresem, nie dałaś mi jednocześnie szans obrony. Przez całe życie pracowałem i walczyłem głównie po to, by zostawić ci coś cennego w spadku. Tylko dlatego firma Daniels, Peters i Bainbridge cokolwiek dla mnie znaczyła.

Cóż, przyznaję, że starałem się zaaranżować twoje zaręczyny z Orenem Petersem, lecz czy nie miałem swoich racji? Oren jest ambitnym młodym człowiekiem i podobnie jak ty, spadkobiercą firmy. Jego ojciec zawsze był dla mnie kimś więcej niż wspólnikiem, był moim najbliższym przyjacielem. Dlaczego nasze dzieci nie miałyby się połączyć, by wspólnie kiedyś przejąć dziedzictwo? Miałem zresztą wrażenie, że byłaś zainteresowana Orenem, zanim przejrzałaś mój plan.

Dzisiaj to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Nie chciałaś przejąć mojej spuścizny i odtąd firma prak­tycznie przestała się dla mnie liczyć, Mary Christine. Postanowiłem ją zatem rozwiązać po trzydziestu latach budowania. Bez ciebie moja praca straciła sens. Otrzymasz od Matta niezbędne dokumenty, których podpisanie umożliwi mi dalsze kroki likwidacyjne. Nadal jesteś głównym udziałowcem i bez twojej zgody nie mogę nic zrobić. Jest w tym zresztą pewna ironia losu, nie sądzisz? W efekcie więc ty zwyciężyłaś. Myślę, że zawsze ci o to chodziło.

Szczerze oddany

Twój ojciec

 

Christie przeczytała list raz jeszcze i z niedowierza­niem roześmiała się głośno.

- Przeszedł samego siebie - oświadczyła. - Grozi zlikwidowaniem biznesu! W rzeczywistości to ostatnia rzecz, na jaką by się zdobył. Za to po mistrzowsku usiłuje mnie podejść, abym przepełniona uczuciem winy wróciła do Nowego Jorku pierwszym samolotem. Prawdziwy mistrz manipulacji!

Przez chwilę odczuła szczery podziw dla gry ojca, a potem z pogardą cisnęła list na podłogę. Oburzyła ją ta przebiegła próba ponownego zawładnięcia nią, ale jednocześnie była zła na siebie. Psiakrew! Znowu w końcu czuła się winna, a przecież dokładnie o to chodziło jej prześladowcy.

Matt odwrócił się w jej stronę.

- Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiesz - powiedział chłodno. - On naprawdę chce zlikwidować firmę z powodu tych sentymentalnych idiotyzmów. I tak czy inaczej musisz go powstrzymać, zanim zrobi coś arcygłupiego. Obiecałem mu, że przekażę ci te papiery, ale nie mam zamiaru pozwolić ci na ich podpisanie.

- A więc świetnie się składa. Bo ja ich na pewno nie podpiszę! - odepchnęła od siebie teczkę.

- To jeszcze mało - kontynuował Matt. - Musisz uporządkować swoje rachunki z ojcem. Nieważne jak - zadzwoń do niego albo najlepiej leć ze mną do Nowego Jorku. Jesteś jedyną osobą, która może sprawić, że zmieni zdanie. Im szybciej się do tego weźmiesz, tym lepiej dla nas wszystkich.

Christie rozdrażniło to nachalne mieszanie się do jej spraw. Obrzuciła rozmówcę lodowatym spojrzeniem.

- Nie pozwolę sobą manipulować. Ani tobie, ani mojemu ojcu - powiedziała. - A swoją drogą, jeśli rzeczywiście obchodzi cię przyszłość firmy, możesz sobie wykupić mojego ojca razem z Orenem Petersem. Terence Bainbridge wycofa się wkrótce, nie ma więc co na niego liczyć, lecz ty i Oren stworzycie z pewnością miły duet - ironizowała.

- To niezły dowcip. Ja i twój beztroski eks-narzeczony jako para wspólników.

- Oren nie jest żadnym lekkoduchem - zaprotes­towała. - Jest tak samo despotyczny i uparty jak mój ojciec - utkwiła spojrzenie w rozmówcy - który zresztą zawsze otaczał się ludźmi tego pokroju. Ty też nie wyglądasz na wyjątek.

Zignorował tę uwagę, zajęty nagle porcelanową figurką kota z wymalowanymi na ogonku dzwonecz­kami. Obejrzał ją krytycznie ze wszystkich stron mówiąc:

- Nawet gdybym chciał wykupić twojego ojca, nie byłoby mnie na to stać - lekki grymas wykrzywił jego usta. - Mój ostatni wspólnik dokonał poważnych nadużyć i zupełnie rozłożył interes. Musiałem zaczynać wszystko od początku i oto po raz drugi mogę zrobić klapę, w dodatku z powodu niedorzecznej kłótni rodzinnej. Prześladuje mnie chyba jakieś fatum.

Wypuścił z ręki porcelanową figurkę, która upadła z hałasem. Dziwnym trafem nie rozleciała się na kawałki. Christie przeszyła Matta zimnym wzrokiem.

- Obwiniasz mnie za wszystkie niepowodzenia swojego życia. To raczej nie w porządku, nie uważasz?

Wolnymi krokami przemierzał pokój, zatrzymując się co chwila, by usunąć ze swojej drogi jakiś wiklinowy mebel.

- Obwiniam korupcję i nadużycia na rynku papie­rów wartościowych. Obwiniam mojego wspólnika, który zniszczył nasz wspólny interes i moją wiarę w przyjaźń. Obwiniam twojego ojca, który zachowuje się jak sentymentalny stary głupiec - i ciebie także za to, że uciekłaś z Nowego Jorku, zostawiając po sobie cały ten bałagan i licząc, że ktoś go za ciebie uporządkuje.

Zatrzymał się na widok wysokiej, osobliwej komody, która mu stała na drodze.

- Po jakiego czorta jest tu aż tyle mebli? - zapytał zaczepnie. - Ten pokój przypomina jakiś opętany antykwariat.

- Lubię starocie - oświadczyła Christie. - Nigdy nie miałam na to czasu w Nowym Jorku. Właściwie na nic nie miałam tam czasu.

Rozejrzała się dokoła, obdarzając ciepłym spoj­rzeniem otaczający ją rozgardiasz - pokiereszowane biurko z żaluzjowym zamknięciem, które przycupnęło w kącie jak zwierzak pielęgnujący swe rany, staro­świecki grzejnik, wynaleziony gdzieś w sklepie ze starzyzną w Santa Fe, ozdobny wiktoriański kwietnik. Jak dotąd nic nie cieszyło ją bardziej niż wynajdowanie coraz to nowych drobiazgów w coraz to innych stylach - egipskim, gotyckim, renesansowym, roko­kowym, kolonialnym czy japońskim.

Zwróciła się w stronę Matta, ciekawa czy jest w stanie dostrzec, jak wiele znaczyło dla niej to nowe życie, którego każdy kolejny dzień krył w sobie masę radości i niespodzianek. Lecz Matt Gallagher należał do innego świata i prawdopodobnie nie doceniał uroków rzeczy małych i prostych. Musiała przyjąć inną linię obrony.

- Posłuchaj, Matt - zaczęła. - Ja właściwie nie miałam innego wyjścia. To narastało od tak dawna... - pokiwała głową ze smutkiem. - Gdy jesteś maklerem, jedyne co cię obchodzi - to pchanie akcji w górę, wyżej niż w zeszłym tygodniu, wyżej niż wczoraj. Codziennie rano budziłam się z nerwową wysypką - otrząsnęła się na samo wspomnienie. - Śniłam sen swojego ojca, a nie mój własny, i to stawało się czasem nie do zniesienia - ciągnęła. - A potem miała miejsce wielka farsa z moimi zaręczynami z Orenem. Zorientowałam się, że wszystko to uknuł mój ojciec, praktycznie przekupił Orena, by tylko biedak mi się oświadczył! Tak więc ostatnia kropla przepełniła mój kielich goryczy. Życie pod presją wymagań ojca było jednym pasmem udręk i już to wystarczyłoby, żeby odejść. Lecz on posunął się jeszcze dalej, próbując narzucić mi małżeństwo. Nie pozostawało mi nic innego, jak natychmiast wyjechać. Czy jesteś w stanie to zrozumieć?

- Mimo wszystko powinnaś była zostać w Nowym Jorku - odpowiedział Matt. - Należało r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin