125. Barnes Elizabeth - Letnie wspomnienia.doc

(601 KB) Pobierz

ELIZABETH BARNES

Letnie wspomnienia

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Co za korek! - Kierowca ze złością zahamował i uniósł ręce w górę. Jego wóz znów utkwił na jednej z wąskich, krętych ulic Bostonu. Ruch w wieczornych godzinach szczytu był nie do opisania. - Jeszcze gorzej niż zwykle - mruknął ponuro. Potem zwrócił się do pasażerki: - Nie spieszy się pani, prawda, lady?

- Nie - zapewniła. - To zresztą nie pana wina. Gdybym przyleciała później, uniknęłabym tłoku.

- Trzeba było! - rozejrzał się po ulicy, stwierdził, że nie może ruszyć i jeszcze raz popatrzył na kobietę. Niezła - pomyślał -młoda i bez fochów. - Pani tutejsza czy przyjezdna? - zapytał z nadzieją na zabicie czasu małą konwersacją.

- Tutejsza - odpowiedziała Serena. - Od urodzenia. -Prawdziwa bostonka...! - Ze starej jankeskiej rodziny, odgadł. Szczupła, atrakcyjna, o niewyzywającej urodzie i umiarkowanych kształtach. Ubrana była niezbyt efektownie, jak na jego gust, ale rzeczy miała w dobrym gatunku. Może na tym polega słynna „skromna elegancja", jaka ponoć cechuje ludzi z klasą. Z całą pewnością pochodzi z bogatej rodziny. Zdradza ją wygląd. No i adres: prawa strona Beacon Hill, tam mieszkają ludzie z wyższych sfer.

- Założę się, że płynie w pani żyłach prawdziwie błękitna krew.

- Nie wiem, co ma pan na myśli - zesztywniała. - Nigdy nie uważałam, że to może mieć jakiekolwiek znaczenie.

- Może nie - przyznał jej rację. To miło, że nie jest nadęta. - Ale ludzi interesuje Beacon Hill. Mieszka tam pani z rodzicami?

- Nie! Z mężem.

- Taka młoda! - gwizdnął. -I od samego początku ma wszystko. Co pozostaje do zdobycia, jeśli zaczyna się od domu na Beacon Hill?!

- On wcale nie jest duży! Ma tylko sześć pokoi -odparła. Niezbyt duży, pomyślała, ale cacko. Wspa­niale odrestaurowany, gustownie umeblowany dob­rymi antykami. A przecież są to jedynie puste ściany, a nie prawdziwy dom. Pozory, nic nie znaczące pozory.

- Zawsze to Beacon Hill! Już mężatka, dom na Beacon Hill... Pani i mąż macie wszystko! - Przejechał parę metrów.

Wszystko? Dobre sobie! - zadrwiła w duchu i za­myśliła się. Wszystko, co należy do niej i Johna - to martwe przedmioty. Ich małżeństwo jest fikcją, zimną, beznamiętną transakcją, którą zawarli...

- Spodziewałem się tego. - John nie był wcale zaskoczony, gdy oznajmiła, że nie będzie z nim spać.

- Widzę, że się urządzasz - rzekł później, gdy przenosiła swoje rzeczy z sypialni do małego pokoju gościnnego. - Powinienem cię ostrzec... Nigdy dotąd nie pozwoliłem się nikomu oszukać. I nie pozwolę na to teraz.

- Nie martw się! Będę przyjmować twoich gości, chodzić na właściwe przyjęcia, prowadzić takie życie towarzyskie, jakiego tylko zapragniesz. Nie oczekuj jednak ode mnie niczego, kiedy będziemy sami.

- Możemy jechać - oznajmił taksówkarz i skręcił w boczną ulicę. Najgorszy tłok został za nimi. To już siedziba władz stanowych - pokazał ręką, gdy mijali złotą kopułę błyszczącą w deszczowej nocy. - Pamiętam, kiedy był on najwyższym budynkiem na Beacon Hill. Teraz postawiono za nim wiele nowych domów, ale on ciągle panuje. Rozumie pani, co mam na myśli?

- Tak! - Rozumiała. Złota kopuła wciąż domino­wała na Beacon Hill, nie poddając się wieżowcom, spośród których kilka zbudował John.

- Prawie jesteśmy na miejscu-powiedział kierowca i skręcił w boczną uliczkę, potem w wybrukowany kocimi łbami zaułek. - Numer 5, powiedziała pani?

-Tak.

Dom stał na końcu zaułka. Skromny, ale solidny: dwa piętra starej cegły i granitu, z czarnymi drzwiami i okiennicami. W oknach paliło się więcej świateł niż zwykle, stwarzając pozory powitania i ciepła.

Wstrzymała oddech, gdy na schodach pojawił się mąż. Uliczna lampa wyraźnie oświetlała jego wysoką, szczupłą sylwetkę. Wyjściowy garnitur nie był w stanie ukryć siły muskularnego ciała. Miał twarz ciemnego anioła, o rysach czystych i wyrazistych, delikatnie rzeźbionym nosie, mocnej szczęce, ustach, które - jeśli się nie uśmiechały - potrafiły być bezwzględne, a nawet okrutne.

Uśmiechnął się teraz i Serena z przyjemnością popatrzyła na jego zmysłowe wargi.

- Zajmę się taksówką - powiedział, gdy sięgnęła po pieniądze. Pochylił się, aby pomóc jej wysiąść, i objął, gdy stanęła obok na chodniku. - Jestem zaskoczony! Wróciłaś wcześniej - uśmiechnął się, widząc jej zmieszanie.

- Mój błąd! - spojrzała zdziwiona próbując zro­zumieć tę nagłą odmianę. To już prawie miesiąc, jak zabrała swoje rzeczy z jego pokoju, już prawie miesiąc, jak ostatni raz jej dotknął, jak odezwał się do niej cieplej.

- Nie było sensu siedzieć tam po zakończeniu konferencji, wiec przyleciałam. - Przerwała na chwilę, aby zaakcentować to, co miała powiedzieć: - Szkoda, że nie zaczekałam na ostatni lot.

- Oczywiście - dorzucił z ironią - aby nie wlec się w tłoku.

- Między innymi - odparła równie uszczypliwie.

- Zastanawiam się - napięcie w nim rosło - dla­czego nie zostałaś na kilka dni. Mogłabyś sobie zrobić małe wakacje.

-Co?! I rozczarować... - przedłużała tę chwilę, widząc jego zniecierpliwienie, pytające błyski w oczach - ...profesora Brandensona?!

- Nie możemy na to pozwolić. - Przyciągnął ją do siebie - Nieważne dlaczego, ważne, że wróciłaś. Tęs­kniłem za tobą.

- Ależ to... - chciała powiedzieć: absurd, lecz on skutecznie zamknął jej usta gorącym pocałunkiem. Co się dzieje? - zastanawiała się zaskoczona.

- Biedactwo! Trzymam cię tu na deszczu... Muszę cię ostrzec: mamy gościa. Przyjechała Cynthia.

- Co ona tu robi?

- To długa historia. Sama ci ją opowie. Zadowolona z szansy ucieczki pospieszyła do domu i znalazła swą przyrodnią siostrę w drzwiach salonu. Jak zwykle, Cynthia była uosobieniem niedbałej ele­gancji. Ubrana była w czekoladowobrązowe wełniane spodnie i subtelną bladoróżową bluzeczkę. Trzy górne guziczki były odpięte, by zwrócić uwagę na bardziej oczywiste walory, zauważyła bezlitośnie Serena. Cyn­thia miała niezwykle podniecające kształty, jak na kogoś tak drobnego i delikatnego. Miała też wspaniałe złote włosy, jasnoniebieskie oczy i olśniewającą cerę. Jednym słowem - była cudowna, co w dzieciństwie Serena akceptowała bez zastrzeżeń.

Teraz jednak nie mogła się z tym pogodzić! Nikt, nawet przez pomyłkę, nigdy nie nazwał Sereny cudow­ną. Uważała siebie za dość ładną, jednak nie było nic urzekającego w owalu jej twarzy, prostym nosie, przeciętnych ustach. Miała zwyczajne brązowe oczy i zwyczajne brązowe włosy, upięte zwykle z tyłu głowy.

Tego wieczoru kontrast między nimi był wyraźniej­szy niż zwykle. Kok Sereny, jakby stłamszony dosko­nałością Cynthi, zaczął się rozsypywać. Niesforne kosmyki wymykały się spod spinek. Serena poczuła się zmęczona i brzydka.

Miała za sobą długi dzień, jej prosty, beżowy kostium był pognieciony. Obraz nędzy i rozpaczy - myślała zdesperowana. A potem zadała sobie pyta­nie: Dlaczego ją to obchodzi? Nie rywalizowały między sobą, nie zanosiło się na to, by John miał wybierać między nimi. Oczywiście, gdyby kiedykolwiek miał... Jasne, że każdy mężczyzna wolałby Cynthię, lecz czy to ważne? Byłoby nawet lepiej...

- Czy John powiedział ci, dlaczego przyjechałam? Porzuciłam męża i rodzice wściekli się na mnie. Kazali mi wrócić do Houston. Do Houston, na miłość boską! Ale nie pojadę. Nie mogę! - Walczyła ze łzami. - Och, Sereno! To straszne! - załkała Cynthia.

- Poczekaj! Serena miała ciężki dzień - rzekł John, który wrócił z bagażem. - Chciałabyś się przebrać, prawda?

- Ja... Tak, chyba tak - zgodziła się potulnie.

- Zaniosę ci walizkę. To żaden kłopot - zapewnił, jakby spodziewał się sprzeciwu.

Chciała zaprotestować, ale zrezygnowała. Jego pal­ce wbiły się boleśnie w jej ramię, przestrzegając przed otwarciem ust.

- Naturalnie, kazałem pani Hutchins ulokować Cynthię w pokoju gościnnym - powiedział mimo­chodem, gdy próbowała zatrzymać się na pierwszym piętrze, ale nie było niczego niedbałego w mrocznym spojrzeniu, które ją uciszyło, ani dotyku jego dłoni, która prowadziła ją na drugie piętro.

Do jego sypialni, myślała Serena i czuła, że jest zgubiona. Do tej sypialni, do której przysięgała już nigdy nie wejść. Było jasne, że nie ma wiele do powiedzenia. To był cały on: ta władczość i siła woli, do których się uciekał, ilekroć chciał coś osiągnąć.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi sypialni, wyprostowała się i zapytała chłodno:

- Dlaczego zmusiłeś mnie do przyjścia tutaj?

- Bo trudno byłoby ci dzielić pokój gościnny z Cyn­thia. Jest tam tylko pojedyncze łóżko, nie ma dość miejsca w szafie...

- Wiem o tym - powiedziała sucho. - To nie jest odpowiedź. Nie rozumiem, dlaczego tu przyjechała.

- Słyszałaś przecież. Porzuciła męża.

- To jej problem - odparowała. Złość dodawała jej odwagi. Konieczność opuszczenia pokoju gościnnego osłabiła współczucie dla Cynthii. - To nie ma nic wspólnego z nami.

- A groźba rodzinnego skandalu? Ojciec i Lillian nie zgodzili się jej przyjąć. Kazali jej wracać do Houston.

- Świetnie! Niech wraca do Houston.

-Ale nie chce! Przyjechała bez pieniędzy, bez strojów...

- Cynthia bez strojów! - wykrzyknęła drwiąco Serena. Pamiętała wygląd siostry. Jak modelka z żur­nala! - Nie przyleciała z Houston w tym, co ma na sobie. Założę się, że ma pełno ciuchów ze sobą. Zawsze ma!

- Nie tym razem. Dziś rano wybuchła wielka kłótnia między nią a Gregorym. Cynthia wypadła z domu nie zabierając niczego. Po odmowie rodziców przyszła do mnie do biura. Opowiedziała, co się stało. Potem wysłałem ją po zakupy.

- Bardzo szlachetnie! Lecz ciągle nie wiem dla­czego!

-Aby uniknąć skandalu - powtórzył cierpliwie. - Gdybym nie pozwolił jej zatrzymać się u nas, telefonowałaby do znajomych tak długo, aż znalazłaby kogoś, kto by ją przygarnął.

- Ale ja ciągle nie rozumiem...

- Zrozumiałabyś, gdybyś trochę pomyślała. Wyob­raź sobie Cynthię, jak otwiera notatnik z adresami i opowiada wszystkim przyjaciółkom o swoim nie­szczęściu.

- No to co?! - zawołała Serena. - To mnie nie obchodzi.

- Ale mnie obchodzi - rzucił przez zęby. Przyciąg­nął ją bliżej, jego oczy przeszywały i trzymały w niewoli równie skutecznie jak uchwyt dłoni. - Drogo za­płaciłem za przywilej wejścia do tej rodziny - przypo­mniał z sarkazmem. - Za drogo, aby zgadzać się teraz na skandal. Postaramy się to załagodzić i udawać, że nic się nie stało.

- Słowo daję! - próbowała się roześmiać. - Jesteś drobnomieszczański! Jak ojciec!

- Nigdy więcej tego nie mów! - ostrzegł ją, a jego oczy płonęły gniewem. - Możesz mnie nie lubić, ale ja nigdy nie sprzedałem kogoś, kogo kochałem.

Nie mogła na to odpowiedzieć. Jego słowa zada­wały ból nie do zniesienia. Szarpnęła się mocno, zdecydowana uwolnić się z jego uścisku, ale on przy­trzymał ją jeszcze przez chwilę, aby pokazać, że jest od niej silniejszy. Gdy ją puścił, podeszła do jednego z okien i oparła czoło o zimną szybę.

- A co do Cynthii... - zaczął John - to zrobimy wszystko, aby ta wizyta wyglądała zwyczajnie.

- Nikt w to nie uwierzy - rzekła głucho. - Nikt, kto zna Cynthię i mnie.

- Wszystko się zmienia - stwierdził łagodnie. - Te­raz, gdy obie jesteście mężatkami, macie ze sobą więcej wspólnego. To naturalne, że składa nam wizytę i że chce pobyć trochę z tobą, a nie z rodzicami.

- Wiadomo, jak Lillian i Cynthia są ze sobą zżyte.

- Trudno. Teraz, gdy... - zawahał się chwilę - gdy nasz miodowy miesiąc się skończył, jest zrozumiałe, że chcesz poświęcić Cynthii więcej czasu.

- Nie mam dla niej czasu. Jestem zbyt zajęta na uczelni - przypomniała mu Serena. - Nie mogę tego zrobić.

- Oczywiście, że możesz. Po tym, jak ostatnio ciężko pracowałaś, Brandenson powinien dać ci trochę wolnego.

Tak pewny siebie, tak przekonany, że mu się nie sprzeciwię...! I chyba słusznie - przyznała. Trudno będzie walczyć z nim na każdym kroku. Już teraz czuła się zmęczona życiem w ciągłym napięciu, bezsilna wobec zimnych spojrzeń, przytłoczona ciężarem nie wypowiedzianych słów.

John poruszył się za jej plecami. W ciemnych płaszczyznach szyb widziała jego odbicie. Przetrząsał zawartość jednej z szaf, która kiedyś należała do niej.

- Teraz są tu twoje rzeczy - powiedział John. Czytał w jej myślach? - Gdy zorientowałem się, że Cynthia zostaje u nas, zatelefonowałem do pani Hutchins i kazałem jej opróżnić pokój gościnny.

- Dlaczego? - Serena odeszła od okna, aby go lepiej widzieć. Szukał czegoś między jej sukniami. Jakby miał na własność te rzeczy... i mnie! - pomyś­lała z gniewem, który nagle w niej zapłonął i zaraz przygasł. W końcu miał ją na własność i to w najbar­dziej dosłownym znaczeniu tego słowa. - Jeśli Cynthia nie przywiozła niczego z Houston, to nie potrzebuje wiele miejsca.

- Nie myślałem o wygodzie Cynthii - wyjaśnił jej beznamiętnie. - Chciałem się tylko upewnić, że bę­dziemy tworzyć wspólny front. Ona nie może się dowiedzieć prawdy o nas.

- Ależ ona wie! To ona pierwsza mi powiedziała.

- To ty tak twierdzisz - rzekł z niedowierzaniem. Nie słuchał, gdy po raz pierwszy próbowała mu to wyjaśnić, nie wierzył jej i teraz. - A skąd może wiedzieć, że nic się nie zmieniło między nami? Miesiąc wspólnego życia może zdziałać cuda.

- Chcesz ją przekonać, że w tym czasie zakochali­śmy się w sobie do szaleństwa?

-O to właśnie chodzi - rzekł zdecydowanie. -Lecz nie ja sam będę ją przekonywać. Ty musisz mi pomóc.

- Nigdy!

- Pomożesz mi, Sereno! - zabrzmiało to jak rozkaz. - To jest częścią pracy, którą zgodziłaś się wykonać.

- A jeśli odmówię?

- To pożałujesz.

Kropka. Koniec dyskusji - pomyślała i zadrżała.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin