123. Wilder Quinn - Samotnik z wyboru.doc

(539 KB) Pobierz
Quinn Wilder

Quinn Wilder

 

Samotnik z wyboru

 

(The case of the confirmed bachelor)

 

Przełożyła Anna Bieńkowska

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

-              Nic mi nie jest - Sarah bezskutecznie przekonywała samą siebie, nie chcąc poddać się panice. Świetnie wiedziała, że wcale nie było z nią dobrze. Wisiała głową w dół w przewróconym samochodzie i tylko pasy utrzymywały ją w fotelu. Na zewnątrz szalała wichura, a strugi ulewnego deszczu tłukły o blachę rozbitego auta. W nieprzeniknionych ciemnościach nic nawet nie majaczyło; miała nieodparte wrażenie, że jeszcze chwila i ona też zostanie pochłonięta przez noc.

Wzdrygnęła się uświadamiając sobie, gdzie się znalazła. Była właściwie nigdzie - to był dziki, odludny rejon, okolice zapomniane przez Boga i ludzi.

Przyszło jej do głowy, że samochód pewnie lada moment wybuchnie - na filmach wypadki zawsze tak się kończyły. Ogarnął ją strach, silniejszy od obawy przed tym odludziem. Pospiesznie odpięła pas, uderzyła głową o podłogę, odszukała klamkę i wyczołgała się na zewnątrz, wprost w szalejącą burzę. Zerwała się na nogi i pędem rzuciła przed siebie. Po chwili zatrzymała się i spojrzała w tył, czekając na eksplozję.

Wybuch nie następował. Nie wiadomo dlaczego poczuła złość. Znów te hollywoodzkie kłamstwa, pomyślała mimo woli.

Gruby sweter po kilku sekundach zupełnie przemókł. Mokre włosy oblepiały jej twarz, po policzkach spływały strumienie wody.

Stała nieruchomo i wpatrywała się w rozbity samochód, myśląc o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Jechała za szybko, wiedziała o tym. Była zupełnie wykończona, a po kilku tygodniach prowadzenia samochodu nabrała zbytniej pewności siebie. Nie zważała na burzę, na krętą, wąską drogę i własne zmęczenie. Coś takiego nigdy by się nie przydarzyło bardziej doświadczonemu kierowcy.

Zadrżała z zimna. Dość tego użalania się nad sobą. Przede wszystkim musi znaleźć jakieś schronienie. Zmusiła się, by odwrócić oczy od sterty pogiętego żelastwa. Powinna zaprzestać rozważania, jakim cudem wyszła z tego. I odegnać od siebie natrętne myśli, że ten wypadek na samym początku wakacji to zła wróżba.

Wakacji? Nie, to nie były żadne wakacje. Powiedziała tak tylko matce i Nelsonowi. A teraz, zagubiona na tym pustkowiu, wpatrywała się w otaczającą ją złowieszczą ciemność. Czy miało to coś wspólnego z beztroskim i radosnym wakacyjnym wypoczynkiem?

Nie wybrała się na wakacje, a na poszukiwania. Postanowiła odnaleźć Sarah Moore, którą wiele lat temu przesłoniła postać Sahary.

-              Krótkie imiona są najlepsze - przekonywała ją matka. - Popatrz tylko na Cher.

Dziwne. Jej ojciec już dawno wszystko zrozumiał. Ojciec, człowiek, którego ledwie pamiętała i te ulotne obrazy zupełnie nie pasowały do oskarżeń, jakie matka wytaczała przeciw niemu. Te zapomniane wspomnienia ożyły, kiedy przeczytała list od niego, doręczony jej za pośrednictwem firmy prawniczej. Wiele rzeczy się wyjaśniło. Dopiero teraz dowiedziała się, że setki jego listów nigdy do niej nie dotarły.

„Ciągle oglądam cię na zdjęciach, chociaż teraz to ty je robisz - czytała w liście. - Słuchaj, jeśli przyjdzie dzień, że będziesz miała dosyć tej bzdurnej historii z Saharą, w jaką wplątała cię matka, wtedy rzucaj wszystko i przyjeżdżaj tutaj. Znałem i kochałem Sarah, i zawsze będę ją kochał. I nadal widzę ją w twoich oczach".

Jak przez mgłę ujrzała siebie, siedzącą na małym taboreciku, a ojciec, z pędzlem i paletą w dłoni, uśmiechał się do niej znad sztalugi. Wtedy czuła się kochana i sama była przepełniona miłością. Ten obraz trwał tylko chwilę, bezskutecznie starała się znów go przywołać, jeszcze raz odszukać w sobie to dawno zapomniane uczucie, zatrzymać na dłużej...

„Przyjedź - zachęcał ojciec. - To bardzo dziwny kraj, zapomniany przez wszystkich. Trudno tu trafić, ale właśnie tak jest dobrze. Tego nam potrzeba, tym wszystkim, którzy zdecydowali się porzucić swoje poprzednie życie i tu się osiedlić. To dobrzy ludzie, choć każdy z nas jest jak wygnaniec, każdy przed czymś ucieka. Ja przed twoją matką, inni mają inne powody. W latach sześćdziesiątych nielegalne pisemko namawiało takich jak my do zamieszkania tutaj. Od tego się zaczęło. Najpierw zaczęli tu ściągać niewypłacalni dłużnicy, potem inni, uciekający przed zobowiązaniami, tak jak ja przed płaceniem alimentów. Mój Boże, tak jakby twojej matce były potrzebne alimenty! Ale z niej hiena! Jak się nie wstydzi? Jeszcze jej mało tego, co wyciągnęła dzięki tobie?

Są też tu tacy, którzy ścigani przez prawo znaleźli tu bezpieczne schronienie... Sarah, proszę, przyjedź. Nie ma tu telefonów, ale łatwo z nami nawiązać kontakt. I zawsze znajdzie się miejsce dla ciebie".

Płakała i śmiała się, czytając ten list. To był cały ojciec. Przez moment niemal nienawidziła matki za to, że przez tyle lat oszukiwała ją, uniemożliwiła ojcu jakikolwiek kontakt z nią. Jednocześnie, jak zawsze, stawała w jej obronie, oburzała się na sposób, w jaki pisał o matce. Nawet, jeśli to była prawda.

Jedno ulotne wspomnienie to było zbyt mało, by skłonić ją do wyjazdu. Odpisała, dziękując za przyjemność, jaką sprawił jej tym listem, ale od razu zastrzegła, że nie ma mowy, by kiedykolwiek wybrała się do jego domu, położonego w najdalszej, dzikiej części Kolumbii Brytyjskiej. Aż się wzdrygnęła na myśl o obdartych, brudnych uciekinierach zamieszkujących te góry i ich nędznych domostwach. Dla ojca to było piękne, ale dla niej to byłby koszmar.

Jej życie nadal biegło swoim torem. List zachowała i jak coś cennego ukryła na dnie szuflady. Sama nie wiedząc, dlaczego to robi, zostawiła też tę zabawną mapę, dołączoną do listu. A kiedy nagle jej życie legło w gruzach, nie zastanawiała się ani chwili. Wiedziała, że musi tam pojechać. Na świecie było tylko jedno miejsce, w którym mogła odszukać Sarah Moore - serce jej ojca. Za wszelką cenę musi tam pojechać.

Dopiero teraz, kuląc się przed deszczem, pomyślała, jak nieprzemyślana i pochopna była jej decyzja. Drżała z zimna. Wbijała wzrok w ogarniającą ją ciemność, w niewyraźne zarysy gęstego lasu. Wydawało jej się, że czuje na sobie spojrzenia bandy łotrów, śledzących z ukrycia jej ruchy. Albo spragnionych krwi niedźwiedzi.

Właściwie nawet nie odczuwała przerażenia - była na to zbyt przemarznięta.

              -              To moja ostatnia noc, koniec ze mną - jęknęła żałośnie. Wycie wiatru zagłuszyło jej słowa. W gruncie rzeczy burza była teraz groźniejsza od bandytów czy dzikich bestii. Zastanowiła się, kiedy widziała jakieś światło. Parę godzin temu. A przecież jechała samochodem. Na piechotę będzie tam szła kilka dni. Jej delikatne sandałki rozlecą się po pierwszym kilometrze. Wprawdzie w bagażniku ma lepsze buty, ale nawet nie ma co marzyć o otwarciu klapy. Nie wiedziała co robić - była zbyt zmęczona, by iść i zbyt przerażona tym, co się stało i co ją czeka.

Z bijącym sercem weszła między drzewa okalające drogę. Liczyła, że przynajmniej schroni się pod nimi przed deszczem. Oczami wyobraźni widziała tytuły w gazetach, kiedy odnajdą jej ciało. Pomyślała o reakcji matki i Nelsona. Odczuła dziwną satysfakcję.

Las był ciemny i mokry, przerażający. Ani śladu suchego miejsca. Z westchnieniem rozpaczy usiadła na mokrej, błotnistej ziemi i zaniosła się płaczem.

Wtedy zobaczyła światło. W pierwszej chwili była pewna, że to tylko złudzenie, ale światełko nie znikało. Słabo migotało między tańczącymi na wietrze gałęziami. Serce jej zabiło. Może nie wszystko stracone! Cały czas starała się jechać dokładnie według mapy. Czyżby to dom ojca?

Zerwała się na równe nogi i puściła pędem przed siebie. Biegła, ślizgając się na nierównej, grząskiej ziemi, wpadając na drzewa i niewidoczne w ciemności gałęzie. Nawet nie czuła, jak biją ją po twarzy. Potykała się o korzenie, przewracała, podrywała i biegła dalej.

Dopiero kiedy znalazła się tak blisko, że mogła dostrzec zarysy domu, zatrzymała się znienacka, nagle niepewna i czujna.

Dom wyglądał na zaniedbany i mocno nadszarpnięty zębem czasu. Przypominał jej widziane niegdyś rysunki góralskich chałup. Chociaż nie. Chyba bardziej kojarzył się z jakimś starym kowbojskim filmem. Wyglądał jak miejsce, w którym schronili się przestępcy. W mgnieniu oka cała nadzieja się ulotniła. Sparaliżował ją strach. Stała ukryta w cieniu, nie mogąc opanować drżenia i czekała.

Spodziewała się usłyszeć pijackie wrzaski, odgłosy strzałów, ludzi wytaczających się na zewnątrz. Nic takiego nie nastąpiło. Skradając się na palcach, podeszła bliżej.

Zatrzymała się tuż przy ścianie. W duchu modliła się, by w środku ujrzeć starszą panią, siedzącą w bujanym fotelu z filiżanką herbaty i kotem na kolanach. Albo swojego ojca, pracującego przy płótnie. Powoli wyprostowała się i zajrzała przez szybę.

Światło zgasło tak nagle, że z wrażenia prawie straciła równowagę. Zamarła i przytuliła się do szorstkiej ściany. Czyżby została zauważona? Wstrzymała oddech i czekała. Wydawało się jej, że trwa to całą wieczność. Nikt nie wychodził. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że przemarzła do szpiku kości. Jej obawy były chyba przesadne. Teraz światło zapaliło się z drugiej strony domu. Sarah podeszła do wejścia i zaczęła wspinać się po zniszczonych frontowych schodach.

W oknach po obu stronach wejścia paliło się światło. Jedno jarzyło się silnym blaskiem, drugie ledwie jaśniało.

Zajrzała do środka. W półmroku ledwie dostrzegła zarysy sprzętów - półki zastawione książkami, brzuchaty piec. Na ten widok odetchnęła prawie z ulgą - książki jakby przybliżały to miejsce do cywilizowanego świata. Popatrzyła na piec i aż oblizała wargi. Czerwone płomyki migotały, ich odblaski tańczyły po ścianach, niemal czuło się bijące od nich ciepło.

Wąski korytarz prowadził do innego, jasno oświetlonego pomieszczenia. Przekrzywiła szyję i przycisnęła nos do szyby. Kuchnia. Dostrzegła blat stołu, lodówkę, misę z jabłkami. To natchnęło ją otuchą. Przestępcy nie czytają przecież książek, ani nie jedzą jabłek. Wystarcza im tytoń!

Jeszcze raz przebiegła w myślach wszystko, co zauważyła w tym domu. Prawdę mówiąc, daleko mu było do zdjęć zamieszczanych w magazynach poświęconych architekturze wnętrz, ale też nie można mu było wiele zarzucić. Sprawiał wrażenie czystego i schludnego.

Znów zawył wiatr, gdzieś niedaleko uderzył piorun. Przestała się zastanawiać. Wzięła głęboki oddech i pokonując strach, podeszła do drzwi. Zapukała nieśmiało. Drzwi wyglądały na solidne, a szalejąca burza zagłuszyła stukanie. Czekała, ale nikt się nie odzywał. Nie czuła się na siłach, by tak po prostu wejść, wołając: „Halo! Czy jest tu ktoś?" Stała niezdecydowana. Naraz, kącikiem oka, dostrzegła zwisającą z sufitu okrągłą szynę. To pewnie tutejsza odmiana dzwonka, pomyślała z ulgą. Z całej siły pociągnęła za zardzewiały łańcuch.

Przeraźliwy ostry dźwięk przerwał nocną ciszę, zagłuszył nawet odgłosy burzy. Przez dłuższy czas odbijał się przenikliwym echem. Wreszcie ucichł.

Cisza wydała się teraz jeszcze głębsza. Nagle rozległ się przeciągły krzyk i odgłos tłuczonego szkła. A więc jednak przeczucie jej nie myliło! To siedziba gangsterów! Już chciała zbiec i zanurzyć się w ciemność.

Opanowała się. Zebrała resztki odwagi, wspięła się na palce i zajrzała do drugiego okna. Na podłodze, między rozbitymi talerzami i porozrzucanymi książkami, leżał ranny mężczyzna. Obok niego przewrócone krzesło. Cofnęła się w cień, czekała na pojawienie się napastnika. Nikt nie nadchodził. Dobiegały ją tylko przekleństwa, z wściekłością rzucane przez leżącego na podłodze. To tylko potwierdzało jej obawy. Groziło jej niebezpieczeństwo, musi stąd uciekać.

Nagle poczuła ulgę - w każdym razie był to żywy człowiek. W jakimś sensie był mniej straszny niż zjawy, zaludniające jej wybujałą wyobraźnię.

Serce jak oszalałe tłukło się jej w piersi, kiedy podeszła i spróbowała otworzyć drzwi. Zaskrzypiały. Weszła do środka. Ogarnęło ją przyjemne ciepło. Zamknęła oczy i rozkoszowała się nim, niemal zapomniała...

                            -              Kto tam, do diabła?!

Zesztywniała. Jakże była naiwna sądząc, że te przekleństwa są wyrazem bezradności i bólu. Chciała uciekać, ale powstrzymało ją wspomnienie zimnej, nieprzyjaznej nocy. Trudno, niech się dzieje co chce, musi spróbować.

Zatrzymała się na progu kuchni. Wbiła wzrok w leżącego na podłodze, skrzywionego z bólu mężczyznę. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu. Popatrzył na nią z przerażeniem i zachrypiał:

                            -              O Boże! A kysz!

Zamknął oczy, jakby ujrzał jakieś monstrum. Przez chwilę leżał bez ruchu. Kiedy wreszcie spojrzał na nią, aż zamarła ze strachu. Już nie miała żadnych wątpliwości - to był bandzior, dałaby za to głowę. Jak żywe stanęły jej przed oczami ilustracje z podręczników historii, oglądane kiedyś filmy. Tak wyglądają przestępcy.

Od razu spostrzegła, że był wysoki. Podświadomie zawsze zwracała na to uwagę. Sama miała prawie 180 cm i jej wzrost zwykle przytłaczał mężczyzn. Nie udało jej się znaleźć takiego, którego by to nie odstraszało. Ten był wysoki, ale w tej sytuacji to wcale nie wróżyło niczego dobrego. Zresztą nie wyglądał na kogoś, kto w ogóle kimkolwiek i czymkolwiek się przejmował.

Nawet teraz, kiedy bezradnie leżał na podłodze, czuła ukrytą w nim siłę. Niezbicie świadczyły o tym długie, opięte dżinsami nogi, rysująca się pod zwykłą flanelową koszulą szeroka klatka piersiowa, mocne, opalone ręce.

Podniosła wzrok wyżej. Twarz pasowała do tego muskularnego ciała. Dostrzegła w niej stanowczość i silną wolę, świetnie komponującą się z jego muskularnym ciałem. Wystające kości policzkowe były lekko ocienione baczkami. Miał prosty, arogancki nos, a zacięta kwadratowa twarz świadczyła o nieustępliwym charakterze. Ale ostateczny wyraz nadawały mu oczy. Nieco skośne, oceniały ją zimno, migotały szmaragdowym blaskiem. Oczy przestępcy. Takie same mieli ci, których widziała na filmach. Czaiła się w nich ostrożność i wrogość. Oczy tajemnicze, pełne skrywanego napięcia i - to stwierdzenie aż ją zaskoczyło - dziwnego uroku.

Było w tych oczach coś nieodparcie pociągającego. Tak mógł patrzeć tylko ktoś, kto odrzucał wszystkie rządzące ludźmi konwenanse i kierował się własnymi, twardymi zasadami. Ktoś, kto miał świadomość swojej siły. Była w nim jakaś dzikość, coś niepokojącego i groźnego, a jednocześnie ekscytującego.

Popatrzyła na jego włosy. Właściwie tylko one do niego nie pasowały, były zaprzeczeniem reszty. Jasnobrązowe, z miodowymi, spłowiałymi od słońca pasemkami,  zaskakująco kontrastowały  z  ciemną brodą. Wyraźnie już dawno nie widziały ręki fryzjera. Z tyłu były za długie, z przodu niedbale przycięte nożyczkami. Ale nawet to nie odbierało mu czaru. Gęste, jedwabiste włosy wabiły, kusiły, by je dotknąć...

                            -              Kim jesteś, do diabła?

Był wściekły i wcale tego nie ukrywał. Może dlatego, że cierpiał? W każdym razie za nic nie może mu powiedzieć, kim jest. Mogła mieć tylko nadzieję, że na tym odludziu nigdy nie wpadło mu w rękę zdjęcie Sahary.

                            -              Nazywam się Sarah Moore.

Zabrzmiało to zupełnie nieprzekonująco.

Cierpienie wcale nie osłabiło jego czujności - natychmiast pochwycił wahanie w jej głosie. Nie spuszczał z niej swych zmrużonych, podejrzliwych oczu.

Odwróciła wzrok. Nagle przypomniało jej się, że gdzieś obok może być drugi bandyta. Może czai się w cieniu i obserwuje ją z ukrycia.

                            -              Kto panu to zrobił? - zapytała nerwowo.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Burknął złośliwie:

                            -              Baba Jaga!

Otworzyła szeroko oczy. Nie, to przecież niemożliwe! Dlaczego on tak na nią patrzy? Baba Jaga? Jak on śmie! Już miała się wyprostować, by z dumą mu oznajmić, że dostąpił zaszczytu goszczenia w swej nędznej kuchni kogoś, kto jest uznawany za jedną z najpiękniejszych kobiet świata. Tak! Nawet, kiedy już zrezygnowała z zawodu modelki! Baba Jaga! Doprawdy!

W ostatniej chwili ugryzła się w język. Nie, on absolutnie nie może dowiedzieć się, kim ona jest. Nie cofnąłby się przed niczym. Te zielone, tajemniczo błyszczące oczy nie zawahałyby się przed żądaniem za nią okupu czy wykorzystaniem jej do osiągnięcia jakichś innych celów...

-                     To ty tak się dobijałaś?

Co to miało wspólnego?

                            -              Tak, ale...

                            -              Słuchaj, Sarah Moore - jego ton wyraźnie świadczył, że uznał to nazwisko za fałszywe. - Wydawało mi się, że jestem jedyną ludzką istotą w promieniu kilku kilometrów. Stałem na krześle, na stercie książek, i próbowałem sięgnąć na górną półkę kredensu...

Wciągnęła powietrze przesycone zapachem alkoholu i spojrzała na niego przenikliwie.

                            -              Najwyraźniej był pan pijany. Pewnie nadal pan jest. I ma pan czelność oskarżać mnie o to, że po pijanemu spadł pan z krzesła? Nie brak panu tupetu!

Popatrzył na nią ze zdumieniem. Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie.

                            -              Nie jestem pijany - wycedził. - Chciałem wyjąć butelkę, ale spadła i stłukła się, zanim mogłem ją otworzyć.

Odparowała:

                            -              To bezsensowne miejsce na trzymanie butelek.
Westchnął ze złością i  przymknął  oczy, jakby próbując się opanować.

                            -              Ja mam czelność? - nie posiadał się ze zdumienia.- Jestem we własnym domu i, do cholery, mam prawo trzymać butelki, gdzie mi się żywnie podoba! I nie mam zamiaru niczego wysłuchiwać od kogoś, przez kogo spadłem z krzesła i złamałem rękę! I to ja mam tupet?

Był blady, usta wykrzywiał mu grymas bólu. Może rzeczywiście to nie był najlepszy moment na orzekanie, kto był winien.

-               Naprawdę ma pan złamaną rękę?

                            -              Naprawdę - potwierdził, nie otwierając oczu. - Chyba też skręciłem sobie kostkę.

-                     To co mam zrobić?

Otworzył oczy.

                            -              Nie wystarczy to, co już się stało? Jeszcze mało?

                            -              Chwileczkę, panie...

Popatrzył na nią taksująco. W jego oczach dostrzegła wyraźną dezaprobatę i niechęć.

                            -              James - rzucił. - Jacoby James.

Dałaby głowę, że kłamał. Zresztą, niech będzie James. Chociaż to imię jest bez sensu, dużo lepiej brzmiałoby na przykład Jesse. Jesse James, imię słynnego bandyty pasowało do niego jak ulał. Tak właśnie nazwała go w duchu.

                            -              Niech pan posłucha, panie James. Nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać tych oskarżeń. Na własne życzenie wszedł pan na to rozwalające się krzesło i stertę książek, i zleciał...

                            -              Bo przeraził mnie ten niesamowity dźwięk - przypomniał jej, nagle zmęczony, jakby już dłużej nie mógł walczyć z bólem.

                            -              Już dobrze. - Sarah złagodniała. - Lepiej niech mi pan powie, co mam teraz zrobić.

                            -              Zebrać ten rozlany alkohol i dać mi do wypicia -              mimo bólu nadal z niej drwił. - W salonie na półce jest książka o udzielaniu pierwszej pomocy – głęboko wciągnął powietrze. - Może...

Rzuciła się do salonu. W innej sytuacji ta liczba książek by ją oszołomiła, ale teraz tylko przebiegała wzrokiem po tytułach.

Wróciła do kuchni z książką w ręku. Jesse oddychał z trudem, oczy miał zamknięte. Zasnął czy stracił przytomność? Przy upadku pewnie uderzył się w głowę. Wpadła w panikę. Nie miała najmniejszego pojęcia, co robić w nagłych wypadkach. Wzięła kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić. Otworzyła książkę.

Przeczytała instrukcję i od razu poczuła się pewniej. Stwierdziła złamanie ręki i nie dopuszczała do siebie myśli, że może się mylić. Delikatnie uniosła jego ramię i ostrożnie zdjęła flanelową koszulę.

Niechcący zerknęła na jego obnażony tors i aż zamarła. Jak wspaniale był zbudowany! A przecież nieraz miała okazję pracować z najprzystojniejszymi mężczyznami świata. Opalony, ocieniony jedwabistymi włosami tors kończył się płaskim brzuchem, pod skórą wyraźnie rysowały się napięte mięśnie. Dotknęła ich mimo woli - były twarde jak stal. Nieoczekiwanie poczuła ulgę - był istotą z krwi i kości. Jego skóra była ciepła i gładka. Znienacka uczucie ulgi zastąpiło coś zupełnie innego...

Gwałtownie cofnęła dłoń i popatrzyła na niego z niepokojem. Na szczęście niczego nie zauważył. Zajęła się złamaną ręką. Unieruchomiła ją paskami pociętego obrusa, z resztek zrobiła temblak. Przy akompaniamencie westchnień i jęków doprowadziła pracę do końca.

Teraz przyszła pora na kostkę. Nie wiedziała, którą nogę sobie zwichnął. Spróbowała ściągnąć mu kowbojskie buty. Jeden zszedł lekko, ale z drugim nie mogła sobie dać rady. Jesse aż jęknął, gdy zaczęła ciągnąć z całej siły. Widocznie kostka już bardzo spuchła.

Nie wiedziała, co począć. Bezradnie rozejrzała się po kuchni. Wpadły jej w oko nożyce, takie, jakich sama używała do cięcia drobiu. Złapała je i pochyliła się nad butem. Poszło nadspodziewanie łatwo.

Poczuła się zupełnie wykończona, kiedy wreszcie skończyła bandażowanie. Jesse'em wstrząsały dreszcze, ona też cała drżała z zimna. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej ubranie jest całkiem mokre. Piec zgasł, nie miała pojęcia jak go włączyć. Zresztą nawet nie miała siły próbować. Powlokła się do sypialni. Chciała znaleźć koc dla niego i jakieś miejsce, gdzie sama mogłaby się położyć.

W pokoju było ciemno. Usiłowała odszukać kontakt, bezskutecznie. Odwróciła się w stronę kuchni i westchnęła bezradnie. Nigdzie ani śladu przełączników światła. Nie znała się na takim oświetleniu - musiała to być jakaś instalacja na olej i węgiel. Nie wiedziała, jak to działa. Niepewnie weszła do ciemnej sypialni, po omacku doszła do łóżka. Znalazła pojedynczą kołdrę. Z trudem zwalczyła pokusę, by wślizgnąć się pod nią i zapomnieć o wszystkim; i tak nie dałaby przecież rady przetransportować go tutaj, zawahała się. W końcu przemogła to pragnienie.

Wróciła do kuchni. Zimno i nocne przeżycia zrobiły swoje - teraz i ona cała się trzęsła. Zerknęła ukradkiem na Jesse'ego, szybko ściągnęła z siebie mokre rzeczy i pospiesznie otuliła zesztywniałe z zimna ciało jego koszulą. Owionął ją nieznany, przyjemny zapach - lekka woń mydła jakby przemieszana ze wspomnieniem słońca i jeszcze czymś ledwie uchwytnym, czymś kojarzącym się z tym mężczyzną... Starała się nie myśleć o tym.

Położyła się obok niego i naciągnęła kołdrę. Podłoga była twarda, ale nie zważała na to. Nareszcie było jej ciepło. Przez moment leżała nieruchomo, opierając się pokusie, by przysunąć się do niego bliżej. Czuła promieniujące od niego ciepło. W końcu poddała się, przytuliła się do niego i zasnęła z nosem wbitym w jego pierś.

Obudził ją chłód poranka. W bladym, szarym świetle mogła już odróżnić stojące przedmioty. Jesse leżał tuż obok, jęczał przez sen. Kilka razy powtórzył coś ze złością. Tony Lama. Czy to imię?

To pewnie mafia, pomyślała sennie. Jesse wcale nie wyglądał na Włocha. Te jego oczy, miękkie włosy ze złotymi od słońca kosmykami...

-                     Już dobrze, śpij... - wyszeptała uspokajająco.

                            Zesztywniał. Całkiem o niej zapomniał. Zmarnowała jego ukochane buty za 600 dolarów i, zamiast we własnym łóżku, leżał teraz na zimnej, twardej podłodze. W ręce i nodze nie przestawał pulsować nieznośny, tę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin