Maria Ginter - Galopem na przełaj.pdf

(926 KB) Pobierz
Maria Ginter Galopem pod wiatr
Maria Ginter
Galopem na przełaj
Część 1.
Galopem na przełaj Wspomnienia Marii Ginter obejmują lata 1935-1945. Jest to niezwykle
barwny życiorys - najpierw dziecka i dorastającej panienki z rodziny ziemiańskiej, później
uczestniczki ruchu oporu, więźniarki Pawiaka i żołnierza Armii Krajowej w Powstaniu
Warszawskim, a bezpośrednio po zakończeniu wojny szofera dostawczej ciężarówki.
Działalność konspiracyjna, społeczna i zawodowa splatała się z interesującymi przeżyciami
natury osobistej.
Od autorki
Od najmłodszych lat spisywałam fakty i przeżycia bez myśli o wydawaniu tego kiedykolwiek.
Przeglądając notatki stwierdziłam, że dawne czasy, które przeszły już do historii, mogą wydać
się interesujące nie tylko tym, którzy je przeżyli, ale również i tym, którzy je przeżyli, ale
również i tym, którzy tylko o nich słyszeli. Aby utrzymać kolejny autentyzm, starałam się nic
nie zmieniać. Zachowałam specyficzną mentalność i naiwność najmłodszych okresów, a
nawet nieudolny styl. Do wydania tych wspomnień zdopingowała mnie chęć przekazania
innym tak złych, jak i dobrych doświadczeń, zaznanych w okresie burzliwego przełomu.
Chciałam przekonać wszystkich zniechęconych i zrezygnowanych, którym los nie układa się
po myśli, że nawet w sytuacjach beznadziejnych życie jest zawsze pełne możliwości. Że
osiągnięcie szczęścia nie jest uwarunkowane dobrobytem, lecz przeciwnie, prawdziwe
szczęście polega na ciągłym dążeniu, poszukiwaniu i pokonywaniu trudności. Trzeba chcieć i
umieć brać życie takim, jakie ono jest, a dla każdego stanie się interesujące. Jeśli choć jeden
czytelnik, po przeczytaniu mych wspomnień wyniesie dla siebie korzyść, to uznam, że trud
się opłacił i cel został osiągnięty. Zdaję sobie sprawę, że szczerość drastycznych scen może
wydać się szokująca i spotka się z krytyką. Doszłam jednak do wniosku, że tylko całkowita
prawda jest przekonywująca.
Rozdział pierwszy: Źrebięce lata
Sierpień 1935
Smolice
Nie skończyłam jeszcze trzynastu lat, a już życie zaczyna mi dokuczać. Rodzice postanowili
oddać nas do klasztoru. Jestem w czarnej rozpaczy. Protestuję, jak mogę, ale to nic nie
pomaga. Nie rozumiem, po co mamy jechać do szkoły aż tak daleko. Do tej pory uczyłyśmy
się w domu i tak mogło pozostać. Tłumaczę to rodzicom, ale się uparli i nie chcą ustąpić.
Pocieszają, że będzie tam przyjemnie i wesoło. Dużo nauczycielek i koleżanek. Wielkie mi
rzeczy! U nas też było dużo nauczycielek. Różne "miski" i "mamzele". Zmieniały się jedna po
drugiej. I zawsze była walka. Figle i kawały przeciwko karom. Jak w pojedynku. A jeśli
chodzi o koleżanki, po co mi aż tyle. Nie lubię tłoku. Zaraz robi się jak w kościele. Nas jest
tylko trzy i to wystarcza. MOżna się dobrze zabawić i dobrze pobić. Nie wyobrażam sobie
tego klasztornego życia. Jak ja tam w ogóle wytrzymam! Bez domu, koni, psów i wszystkich
moich przyjaciółek. Kto rano zaniesie cukier do stajni? Z kim psy pognają w pole? Kto będzie
objeżdżał źrebaki? Kto dopilnuje królików? Kto zajmie się wiewiórką? Kto nakarmi
kulawego bociana? A ja? Co ja tam będę robić bez nich wszystkich? Jak wytrzymam bez
codziennej konnej jazdy? Bez swobody i wolności? Bez biegania w ogrodzie, po rosie,
łażenia po drzewach, pływania w rzecze i buszowania w lasach? Aż płakać mi się chce, jak
pomyślę, co tracę! Dzienniczka też pewno nie będę już pisać. Ale kto tu zapisze datę urodzin
źrebaków? Kocenia się króli? Śmierci psa lub konia? Datę spuszczenia wody z zimochodów?
Rozsypywania karmy w remizach? Kto będzie notował listę stert na polach, gniazd ptasich w
krzewach czy bażantów mieszkających w parku? To okropne! Wszyscy zapomną o tych
ważnych faktach. Nikt już nie sprawdzi w moich notatkach, co się kiedy stało. Wszystko się
we mnie buntuje. To straszne, że trzeba słuchać starszych. Sacre Coeur Polska Wieś Klasztor
jest pewnie po to, żeby odpokutować za grzechy. Czuję się tu bardzo źle. Ale zacznę od
początku. Kiedy samochód z rodzicami zniknął za bramą, matka Karnkowska zaprowadziła
nas do refektarza, gdzie przy dwóch długich stołach siedziały dziewczynki przy kolacji.
Wszystkie patrzyły na nas, a ja chciałam zapaść się pod ziemię. Matka posadziła nas razem.
Nie jadłyśmy jednak nic, tylko połykając łzy spoglądałyśmy przerażone po sobie. Po kolacji
była "rekreacja" na wielkim dziedzińcu. Otoczyła nas chmara różnych twarzy i zasypały
pytaniami. Skąd, ile mamy lat, do której klasy, jak mam na imię itd. Dzwonek wybawił nas z
tych mąk. Szeregiem poszłyśmy do wielkiej sali z mnóstwem pulpitów, gdzie odmówiłyśmy
modlitwy i głośno recytując "Kto się w opiekę" pomaszerowałyśmy schodami do sypialni. Na
specjalną prośbę sypialnię mamy wspólną, więc nareszcie zostałyśmy same. Śpimy - każda w
swojej alkowie tak ciasnej, że ledwo można się ruszyć. Czuję się jak w więzieniu. Na
szczęście między alkowami jest okno. Pierwszego wieczora długo stałam i patrzyłam w
gwiazdy, te same co w domu. Zupełnie nie wiem, jak ja się oswoję z tymi ogromnymi salami
i korytarzami. Czuję się zgubiona i nieszczęśliwa w tłumie obcych koleżanek. Bardzo mi
smutno. Kombinuję, czy nie byłoby najmądrzej po prostu uciec. Myślami jestem w domu.
Życie płynie tu jednostajnie i nudno. Wcześnie rano budzi nas przeraźliwy dzwonek. Po
półgodzinie rozlega się już drugi jako sygnał do ustawienia się w szeregu. Sznurem
schodzimy na parter do kaplicy. W czarnych welonikach na głowach (w niedzielę w białych)
wyglądamy jak pochód duchów. Trzeba iść w ciszy i w należytym skupieniu. Nie daj Boże,
żeby która uszczypnęła drugą lub pociągnęła za włosy. Trudno jednak się powstrzymać, żeby
nie ściągnąć koleżance welonu, robiąc przy tym szczególnie uduchowioną minę. W czasie
mszy udaje mi się czasem zdrzemnąć. Mam miejsce w ławce obok klęcznika matki, ale ona
myśli, że tak gorliwie się modlę. Po mszy jest śniadanie i po krótkiej przerwie lekcje aż do
obiadu. Potem, najprzyjemniejsza to pora, gry i zabawy na boisku. Nie umiem grać ani w
palanta, ani w siatkówkę, więc mnie złości fakt, że inne są lepsze ode mnie. W domu zawsze
prym wodziłam, w każdej dziedzinie sportowej, więc mi to zupełnie nie odpowiada. Po
wielkiej "rekreacji" odrabiamy lekcje. Z tym radzę sobie szybko i resztę czasu spędzam na
czytaniu książek pod pulpitem. Tak wygląda nasz rozkład zajęć. Jednostajność i nuda. Żeby
od tego uciec, trzeba łamać przepisy. To nasza jedyna atrakcja. Największa zbrodnia to
przekroczenie zakazanych terenów. Należy do nich strych, stary żydowski cmentarz i
oczywiście klauzura. Zrozumiałe, że ciągnie nas tam najbardziej. Niczym nie można tak
zaimponować, jak wiadomością, że było się na strychu. Nie ma większej przyjemności, jak
postawić na pulpicie bukiecik fiołków w butelce po atramencie i na pytanie: "skąd je masz",
odpowiedzieć z obojętną miną "nazbierałam na cmentarzu". Wyprawy na przyległy do
klasztornego ogrodu cmentarz należą do najbardziej ryzykownych. Najpierw trzeba się urwać
od całej pilnowanej gromady dziewczynek, sforsować wysoki mur i opanować strach przed
duchami, które podobno często się tu ukazują. Gdy ma się to już wszystko poza sobą, można
do woli spacerować po zapuszczonych alejkach i przyglądać się przedziwnym, nieznanym
żydowskim literom na rozwalonych płytach grobowych i zrywać fiołki pod omszałymi
murami. Nieosiągalne prawie jest zakradnięcie się na klauzurę i zobaczenie jednej z matek
bez welonu i kornetu. Każda o tym marzy, aby przekonać się naocznie, czy na pewno ogolone
są do zera. Musi to być niezwykle ciekawe - zobaczyć taką łysą zakonnicę! Beznadziejność
życia klasztornego polega głównie na tym, że wszystko trzeba tu robić gromadą na dzwonek
czy "signal". Każde poruszenie się indywidualne jest pod ścisłą kontrolą. Nawet do tak
zwanej "ciotki" nie zawsze można wyjść, kiedy się ma na to ochotę. W czasie odrabiania
lekcji pilnuje nas zawsze jedna z matek. Na katedrze przed nią leżą "klapki", czyli deszczułki
z wymalowanym numerem. Służą one jako przepustki upoważniające do wyjścia z sali w
celach wiadomych. Chodzi o to, żeby za dużo dziewczynek nie zbierało się na towarzyskie
rauty. Klatek jest siedem na prawie sto uczennic. Kiedy ma się ochotę na pogaduszkę z
przyjaciółką, trzeba upolować naraz dwie klapki. Konferencji takich przeciągać nie można,
gdyż wzbudza to podejrzenie matki, a czasem katastrofę którejś z koleżanek. Jeśli chodzi o
dziewczynki, to jest tu cała plejada typów. Kujony, świętoszki, ciepłe kluski, lizusy,
skarżypyty i urwisy. Oczywiście należę do tych ostatnich i nawet wkrótce zaczęłam się
wyróżniać jako jedna z najgorszych. Do grupy moich przyjaciółek należą Wera Brzeska,
Maja Wołłowicz i Lusia Suska. Trzymamy sztamę i staramy się dokazywać, jak się tylko da.
Z resztą zadawać się nie warto, bo do zabawy nic nie wnoszą. Najbardziej denerwują mnie
wścibskie, które wszystko chcą wiedzieć. Pytają, ile u nas pokoi, ile służby, a nawet ile
morgów ziemi i ile bydła. Kapitalne! Skąd ja mam to wiedzieć? Pokoje mogę policzyć w
pamięci, ale czy ja kiedy rachowałam krowy albo barany? Jedynie konie mnie interesują i jak
zamknę oczy, widzę każdą stajnię po kolei. Mogę wymieniać z maści i nazwy nie tylko
stajnię cugową, ale młodzież, źrebaki i stajnie fornalskie. Tej zimy, zamiast jak co roku do
Monte Carlo, rodzice popłynęli w świat "Batorym". Jest to jego inauguracyjny rejs i wiele
znanych osobistości znajduje się na statku. Dostajemy co parę dni piękne, kolorowe kartki z
przeróżnych egzotycznych krajów. Wczoraj przyszła z Maroka paczka z ananasami, co
wzbudziło ogromną sensację w całym refektarzu. Równocześnie mamusia pisze, że za tydzień
płyną już do Londynu i że wszyscy niepokoją się o Zatokę Biskajską, gdzie wiele statków
utonęło. Napisałam zaraz list z prośbą, żeby rodzice wysiedli i lądem pojechali do następnego
portu. Dla pewności, bo co się stanie z nami, jeśli rzeczywiście statek zatonie... Z nauką idzie
mi bardzo różnie. W niektórych przedmiotach celuję, z innych nawalam. Z matematyką i
fizyką nie mam żadnych trudności. Wystarcza zrozumieć i wszystko jest łatwe. Panna
Kossobudzka powiedziała, że logicznie myślę. Gorzej jest z historią i polskim. Nie znoszę
wkuwania na pamięć. Daty historyczne i pisownia ortograficzna doprowadzają mnie do
rozpaczy. Najgorzej jest z łaciną. Zrozumieć nie mogę, po co mam ją wkuwać! Angielski i
francuski wystarczą mi, żeby się porozumiewać z ludźmi za granicą. Ale łacina? Nie
zamierzam być księdzem ani doktorem! Najprzyjemniejsze są lekcje rysunku i gimnastyki.
Wodzę tu bezapelacyjnie rej, co zaspokaja moją nieuleczalną pasję przodowania. We
wszystkich ćwiczeniach jestem najlepsza, a w palancie i siatkówce zostałam wybrana szefem
obozu, co uważane jest za największy zaszczyt. Muszą się teraz ze mną liczyć, chcą czy nie.
Lekcji języków nie biorę nawet pod uwagę, bo zwolniona jestem z nich oficjalnie. Matka
Żurawska pozwala na czytanie książki w klasie i tylko czasem prosi, aby pomóc koleżankom
w tarapatach. Urwałyśmy się z Werą z odrabiania lekcji i zrobiłyśmy dłuższą wyprawę na
strych. Widać matka zauważyła naszą przeciągającą się nieobecność, bo udała się na
poszukiwania. Złapała nas nie tylko na zakazanym terenie, ale na próbie pociągania dymu z
papierosa. Awantura arabska! Za karę zamknęła nas na cały dzień pod kluczem. I żeby to
razem, ale figę! Werę wsadziła do piwnicy, a mnie do toalety na piątym piętrze. Żeby jak
najdalej! Dała mi książkę do nauki, chleb i wodę. Oczywiście, żeby zrobić na złość, nie
tknęłam nic. Cały czas stałam na krześle, patrzyłam przez małe okienko pod sufitem i
obserwowałam, co się dzieje na dziedzińcu. Około piątej zobaczyłam księdza z grupą
dziewczynek, które przygotowywał do pierwszej Komunii św. Wymalowałam atramentem na
chustce do nosa S.O.S. i zaczęłam wymachiwać przez okno. Spostrzegli mnie i tylko dzięki
temu zjawiła się wkrótce matka i uwolniła z tego więzienia. Kiedy spytała, dlaczego nic nie
jadłam, powiedziałam, że nie jestem przyzwyczajona do jadania w takim przybytku. Miała
głupią minę. W niedzielę musiałyśmy z Werą przepraszać matkę wielebną i dostałyśmy
stopień "dość dobry". Tu jest taki zwyczaj, że co tydzień po mszy zbieramy się wszystkie w
dużej sali, każda pokolei podchodzi do siedzących rzędem matek i odbiera, dygając, kolorową
kartkę ze stopniem, na który w danym tygodniu zasłużyła. Dostaje się "bardzo dobrze",
"dobrze" i "dość dobrze". Za to ostatnie trzeba się bardzo wstydzić. Kartka jest zielona, żeby
wszyscy z daleka mogli zobaczyć. Matka wielebna stwierdziła, że jeszcze nigdy nie miała
przyjemności wręczenia mi stopnia "bardzo dobrze". Wiedząc o moich końskich
zamiłowaniach publicznie oznajmiła, że jeśli zasłużę na ten stopień, pozwoli mi na konną
przejażdżkę. Równocześnie zawstydziła nas, że jesteśmy tu trzy i żadna nie dostała jeszcze
nigdy wstążki. Dekorację taką dostaje się za dłuższy okres otrzymywania stopnia "bardzo
dobrze". Zrobiłyśmy wieczorem rodzinną naradę. Ja obiecałam zarobić na konną przejażdżkę,
a Oleńka postanowiła zdobyć różową wstążkę. Irka jest wodzem swojej klasy i tak jak i ja do
świętoszek nie należy. Cały tydzień trzymałam się w garść, aby nie złapać żadnego punktu
karnego. Doczekałam się najlepszego stopnia i zgodnie z obietnicą, dostałam konia na
dwugodzinną przejażdżkę. Towarzyszył mi stangred klasztorny Józef, który hamował, jak
mógł, ale i tak użyłam sobie za wszystkie czasy. Gdy wróciłam, na dziedzińcu oczekiwało
mnie całe zgromadzenie. Matki, nauczycielki i koleżanki. Matka Karnkowska poleciła mi
jeszcze przegalopować przed tym całym audytorium. Widowisko musiało być komiczne, bo
konia dosiadłam w mundurku. Spódnica tworzyła wokół wielki parasol, ukazując gołe nogasy
w całej okazałości. Entuzjazm był ogólny. Kiedy zsiadłam z konia, wszyscy orzekli, że
"smarkula jeździ jak młody kowboj". Odetchnęłam z ulgą. Rodzice już w Londynie. Na tej
zatoce było spokojnie i myślę, że to dzięki mnie. Tego dnia ani razu nie zasnęłam na mszy.
Cały czas modliłam się, żeby nie było burzy. Oleńka dostała różową wstążkę. Od tego czasu
stała się grzeczna jak anioł. Mówi, że teraz już jej nie wypada inaczej. Nagroda polega na
zaszczycie, że się nosi wstążkę od rana do wieczora. Wolałabym nie nosić takiej dekoracji.
Grając w dwa ognie zaraz byłabym trafiona! Odbyły się rekolekcje. Zrobiły na mnie potężne
wrażenie. Przez trzy dni od rana do nocy trzeba było słuchać nauk, modlić się i rozmyślać nad
swoją grzeszną duszą. Tak to na mnie wpłynęło, że zaczęłam rozważać, czy nie wstąpić do
klasztoru. Trochę mnie jednak ta myśl przeraża. Nie mogę sobie wyobrazić, jak
wytrzymałabym taką jednostajność przez całe życie. Chyba że dostałabym przydział do
gospodarstwa i koni. Z nauk księdza wynikało jasno, że jest to jedyny, najmądrzejszy sposób
spędzenia życia. Zbawienie zapewnione, bo nie ma okazji do grzechu. W świeckim życiu
wszyscy, chcąc czy nie chcąc, muszą grzeszyć. Trzeba więc być rozsądną i wybrać to, co
Zgłoś jeśli naruszono regulamin