Roberts Nora - Bogowie Zła.rtf

(1156 KB) Pobierz

                                                                                                                                                                                      Roberts Nora                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      Bogowie Zła                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  CZĘŚĆ PIERWSZA                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  Rozdział I                                                                                                                                                                                                                               

Obrzęd zaczął się w godzinę po zachodzie słońca. W lesie, na polanie, przygotowano wcześniej idealnie równy krąg o dziewięciu stopach średnicy. Miejsce posypano uświęconą ziemią.

Chmury, ciemne i tajemnicze, tańczyły wokół bladego księżyca.

Trzynaście zakapturzonych postaci w ciemnych płaszczach stanęło wewnątrz kręgu. Gdzieś pośród drzew krzyknęła sowa z rozpaczą, może ze współczuciem. Gdy rozległo się uderzenie dzwonu, nawet ona ucichła. Przez chwilę słychać było tylko szept wiatru wśród młodych liści.

W dole po lewej stronie kręgu płonął już ogień. Wkrótce płomienie

strzelą w górę, wezwane przez wiatr, a może inne moce...

Była wigilia majowego przesilenia, Sabat Roodmas. Noc uroczystości i składania ojiar, które miały przynieść urodzaj palom,

a ludziom — moc.

Dwie ubrane w czerwone płaszcze kobiety weszły do środka kręgu.

Ich odsłonięte twarze były bardzo blade, usta — ciemnoczerwone. Jak twarze wampirów, które właśnie skończyły swą ucztę.

Jedna z nich, tak jak jej wcześniej przykazano, zrzuciła płaszcz

I stała przez chwilę naga, po czym ułożyła się na gładkim, wypolerowanym pniu pośrodku kręgu.

Miała być żywym ołtarzem, dziewicą, na niej mieli dokonać obrzędu. W rzeczywistości była prostytutką, kobietą nieczystą, i to niektórym przeszkadzało. Inni patrzyli chciwie na jej bujne kształty, na hojnie rozsunięte uda...

Najwyższy kapłan, noszący maskę Kozia z Men des, zaczął śpiewać

w zniekształconej łacinie. Gdy pieśń dobiegła końca, uniósł ramiona

w stronę odwróconego pentagramu, który wisiał nad ołtarzem. Znów zabrzmiał dzwon — by oczyścić powietrze.

Dziewczynka obserwowała tę scenę oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Siedziała cicho, ukryta w krzakach. Z dołu ofiarnego unosił się swqd spalenizny, strzelały w górę iskry. Na pniach otaczających polanę drzew wyrzeźbiono dziwaczne kształty.

Dziewczynka zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej ojciec. Ukryła się w jego samochodzie, chichocząc na myśl o niespodziance, jaką mu zrobi. Kiedy szła za nim przez las, nie bała się ciemności. Nigdy się nie bala. A potem schowała się i czekała na odpowiedni moment, by wyskoczyć z krzaków — wprost w jego ramiona.

Ale on włożył długą czarną pelerynę, tak jak inni, imała nie była teraz pewna, która z ciemnych postaci jest jej ojcem. Widok nagiej kobiety wprawiał ją w zakłopotanie, a jednocześnie fascynował. To, co robili dorośli, nie wyglądało już na zabawę.

Kiedy mężczyzna w masce podjął swą pieśń, dziewczynka poczuła szybkie bicie serca.

— Wzywamy Amona, pana życia i płodności. Wzywamy Pana, boga żądzy!

Wzywał kolejne bóstwa, u pozostali powtarzali jego wołanie. Lista imion była długa.

Wszyscy zaczęli się teraz kołysać, z gardeł wydobywał się coraz głośniejszy pomruk. Kapłan podniósł dn ust srebrny kielich. Gdy skończył pić, ułożył naczynie między piersiami leżącej kobiety. Podniósł miecz i, wskazując ostrzem na północ, południe, wschód i zachód, wezwał czterech książąt piekieł:

— Satanie, Panie ognia! Lucyferze, który przynosisz światło! Belialu, który nie masz pana! Lewiatanie, Wężu z głębin!

Dziewczynka zadrżała. Bała się.

— Aye, Satan. Wzywam cię, Panie, Książę Ciemności, Królu Nocy, otwórz bramy piekieł, wysłuchaj nas! — Kapłan nie prosił. Wykrzyczał swe wezwanie, żądał. Gdy jego głos przebrzmiał, uniósł w dłoni pergamin. Chciwe płomienie błysnęły na nim jak krew. — Prosimy, by nasze Pola przyniosły urodzaj, nasze bydło: przychówek. Zniszcz naszych wrogów, ze,śąj choroby Ł ból na naszych prześladowców. My, wierni Tobie, żądamy szczęścia i rozkoszy. Położył rękę na piersi kobiety. — Bierzemy, czego chcemy, w Twoje Imię, Władco Much. Przemawiamy w Twoim Imieniu: śmierć słabym, bogactwo silnym. Nasze członki twardnieją, nasza krew wrze. Niech nasze kobiety płoną dla nas pożądaniem. Niech przyjmują nas chciwie.

Jego palce przesunęły się po brzuchu kobiety, w dół, między jej uda. Prostytutka, dobrze nauczona swej roli, zaczęła wić się ijęczeć.

Kapłan śpiewał coraz głośnie]. Przebił pergamin sztyletem i trzymał go nad płomieniem Czarnej świecy tak długo, póki nie pozostało z niego nic prócz ostrego zapachu spalenizny. Pieśń pozostałych dwunastu ojarników także przybrała na sile.

Na dany przez kaplana znak w krąg wprowadzono młodą kózkę. Zwierzę przewracało oczami, śmiertelnie wystraszone, a ojiarnicy skakali wokół niego, teraz Już dziko krzycząc.

Świeżo naostrzone ostrze alhamasa, rytualnego noża, błysnęło w bladym świetle księżyca.

Gdy dziewczynka ujrzała, Jak nóż przebUa szyję koźlęcia, próbowała krzyczeć, lecz głos uwiązi jej w gardle. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posluszeństwa. Szlochając zakryła twarz dłońmi. Tak bardzo chciała zawołać ojca...

Kiedy zdecydowała się znowu spojrzeć w stronę kręgu, wszędzie widziała krew. Srebrne naczynie również było jej pełne. Głosy mężczyzn zlały się w uszach dziecka w jeden groźny ryk. Bezgłowe ciało kozy zostało wrzucone do dołu, w którym buzował ogień.

W powietrzu unosił się teraz przyprawiający o mdłości zapach spalonego mięsa.

Kapłan krzyknął przejmująco i zerwał rytualny płaszcz. Stal teraz nagi, a jego biale ciało połyskiwało od potu, choć noc była zimna. Na jego piersi błysnął srebrny amulet pokryty magicznymi znakami.

Stanął okrakiem nad rozciągniętą na ołtarzu kobietą, a potem padł między jej uda. Jeden z ojarników także zawył dziko Ł pociągnął do siebie drugą kobietę. Pozostali zrzucali płaszcze i tańczyli nadzy wokół dołu.

Dziewczynka ujrzała, jak jej ojciec, rodzony ojciec, zanurza dłonie w naczyniu pełnym krwi — spływala z jego rąk, gdy przyłączył się do pozostałych...

12

Clare obudziła się z krzykiem. Była zlana potem, z trudem łapała oddech. Skuliła się pod kocem, ale po chwili drżącą ręką sięgnęła w stronę nocnej lampki. Nadal było za ciemno, więc wstała i zapaliła pozostałe iampy, aż jej mały pokój tonął w blasku. Ręce wciąż jej drżały, kiedy sięgnęła po papierosa i zapaliła zapałkę.

Siedziała na brzegu łóżka i paliła w milczeniu. Dlaczego sen powrócił? Terapeuta powiedziałby pewnie, że to reakcja na małżeństwo matki. Podświadomie czuła, że jej ojciec został zdradzony. Przecież to nonsens!

Ze złością wypuściła smugę dymu. Matka owdowiała przed dwunastoma laty. Każda normalna, kochająca córka pragnęłaby szczęścia matki. A Clare była kochającą córką. Miała tylko wątpliwości, jak jest z tą normalnością.

Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy przyśnił jej się ten sen. Miała jakieś sześć lat, obudziła się krzycząc. Tak jak dziś. Wtedy jednak rodzice zjawili się przy niej natychmiast, by ją pocieszyć i uspokoić. Nawet jej brat, Blair, przyszedł do niej, popłakując ze strachu. Matka zabrała małego z pokoju, a ojciec został z córeczką powtarzając, że to tylko sen, zły sen, o którym zaraz zapomni.

Zapominała, nawet na długo. A potem sen pojawiał się znowu — dręczący koszmar — kiedy była zmęczona czy spięta.

Zgasiła papierosa i przycisnęła dłonie do oczu. Tak, była spięta. Do jej indywidualnej wystawy pozostało zaledwie kilka dni i chociaż sama wybrała każdą rzeźbę, wciąż nie mogła się pozbyć wątpliwości.

Może dlatego że jej debiut został tak świetnie przyjęty dwa lata temu. Kiedy już odniosła sukces, miała znacznie więcej do stracenia. Poza tym wiedziała, że rzeźby, które wybrała, były jej najlepszymi pracami. Jeśli zostaną ocenione jako nieciekawe, to i ona, jako artystka, będzie uznana za mierną.

Czy mogło spotkać ją coś gorszego?

Czuła się lepiej, kiedy mogła martwić się czymś bardziej przyziemnym, wstała więc i rozsunęła zasłony. Słońce właśnie wstało i w jego wczesnym świetle ulice Manhattanu wyglądały, jakby przesłaniała je bladoróżowa mgiełka. Clare otworzyła okno. Zadrżała w porannym chłodzie.

Było bardzo cicho... Tylko w jednej z sąsiednich ulic kończyła

pracę śmieciarka, na rogu Canal i Greene pojawiła się żebraczka. Cały dobytek pchała przed sobą w niewielkim wózku. Kółka skrzypiałY głośno.

Trzy piętra niżej, w piekarni po drugiej stronie ulicy, wciąż jeszcze paliło się światło. Dobiegały stamtąd ciche dźwięki Rigoletta wokół rozchodził się miły, ciepły zapach chleba. Ulicą przejechał samochód, potem znowu zapadła cisza. Równie dobrze Ciare mogłaby być w mieście sama.

Zamyśliła się. Czy tego właśnie pragnie? Samotności, zupełnej samotności? Czasem czuła się taka... niedopasowalla, nigdzie nie czuła się na miejscu.

Czy nie dlatego rozpadło się jej małżeństwo? Kochała Roba, ale nigdy do siebie nie pasowali. Kiedy wszystko się skończyło, czuła żal, ale nie miała wyrzutów sumienia.

A może doktor Janowski miał rację, może naprawdę chciała ukryć swoje poczucie winy? Ukryć wszystko — każdą łzę, wypłakaną w żałobie po ojcu. Cały ból wyrazić w rzeźbach.

Co w tym złego? Przez chwilę próbowała wsadzić ręce do kieszeni, szybko jednak zorientowała się, że nie ma na sobie szlafroka. Chyba zwariowała — stała w otwartym oknie w SoHo, mając na sobie tylko kusą koszulkę z wizerunkiem Kota Billa. Do diabła z tym, pomyślała i wychyliła się jeszcze dalej. Może rzeczywiście zwariowała.

Stała tak przez chwilę, jej jasnorude włosy były wciąż potargane po niespokojnym śnie, jej twarz — blada i zmęczona. Robiło się corazjaśniej, a ona stała zasłuchana w narastający szum budzącego się miasta. Odeszła od okna, gotowa do pracy.

Po drugiej Ciare usłyszała dzwonek. Przy syku palnika i głośnej muzyce Mozarta brzmiał jak bzyczenie nieznośnej pszczoły. Z początku chciała go zignorować, ale po chwili doszła do wniosku, że praca nie idzie jej najlepiej. Dzwonek stanowił doskonałą wymówkę, by przerwać. Wyłączyła gaz. Przechodząc przez pracownię zdjęła rękawice ochronne. Miała na sobie gruby fartuch, czapkę i ochronne okulary. Podeszła do domofonu.

— Tak?

15

— Ciare? To ja, Angie.

— Właź na górę.

Clare wystukała kod zabezpieczenia i uruchomiła windę. Zdjęła czapkę i okulary i wróciła do pracowni. Obeszła wokół swoje nie dokończone dzieło.

Przy ścianie, na stole do spawania stała rzeźba. Wokół niej leżały narzędzia — szczypce, młotki, obcęgi, dodatkowe końcówki do palnika. Obok, na solidnym wózku, stały butle z tienem i acetylenem. Ze względów bezpieczeństwa podłogę pokrywała gruba blacha.

Większość miejsca w pracowni zajmowały przedmioty związane z pracą Ciare — spore bloki granitu, kawały drewna wiśniowego, bezkształtne bryły metalu i arkusze blachy. Narzędzia do cięcia, podważania, szlifowania, spawania. Zawsze lubiła żyć tam, gdzie pracowała.

Podeszła teraz do swojego najnowszego dzieła. Zacisnęła usta i patrzyła na nie ze zmarszczonymi brwiami. Praca nad rzeźbą szła jej bardzo opornie... Ciare nawet się nie odwróciła, kiedy skrzypnęły drzwi windy.

— Powinnam się była domyślić. — Angie LeBeau odrzuciła z czoła czarne loki i poklepała czerwoną, włoską pompę, która stała na drewnianej części podłogi. — Dzwonię do ciebie już od godziny.

— Wyłączyłam telefon. Wszystko nagrywa się na sekretarkę. Co to według ciebie jest, Angie?

Angie wypuściła głośno powietrze i przyjrzała się uważnie rzeźbie na stole.

— Chaos.

— Tak... — Clare skinęła głową i pochyliła się. — Tak, masz rację. Źle się do tego zabrałam.

— Nie waż się brać do ręki palnika! — Angie nie zamierzała przekrzykiwać muzyki i wyłączyła ją. — Niech cię cholera, Ciare, umówiłyśmy się na lunch w rosyjskiej herbaciarni o wpół do pierwszej.

Dopiero teraz Clare wyprostowała się i spojrzała uważnie na przyjaciółkę. Angie, jak zwykle, wyglądała niezwykle elegancko. Granatowy kostium i duże perły doskonale podkreślały jej ciemną, egzotyczną karnację.

Torebka i buty były z identycznej ciemnoczerwonej skórki. Angie uwielbiała, żeby wszystko do siebie pasowało, było na

właściwYm miejscu. Buty w jej szafie stały w schludnych plastikowyCh pudelkach, bluzki ułożone były według kolorów i materiałów, a torebki — legendarna kolekcja stały na półkach wsunięte w oddzielne przegródki.

Clare natomiast miała dużo szczęścia, jeśli w czarnej dziurze swej szafy zdołała znaleźć dwa buty do pary. Czarna wieczorowa torebka i ogromna tkana torba stanowiły całą jej „kolekcję”. Niejeden raz Clare zastanawiała się, jakim cudem ona i Angie zostały przyjaciółkami, a na dodatek — wytrwały w przyjaźni.

W tej chwili ich przyjaźń była poważnie zagrożona. Oczy Angie ciskały gromy. Dziewczyna stukała czerwonymi paznokciami w torebkę w tym samym tempie, w jakim uderzała stopą o podłogę.

— Stój tak, jak stoisz!

Ciare przebiegła przez strych i zaczęła grzebać w stosie rzeczy na sofie. Szukała czegoś do rysowania. Odrzuciła na bok grubą bluzę, jedwabną koszulę, kilka wciąż nie otworzonych listów, torebkę po chrupkach... Znalazła jeszcze kilka książek i plastikowy pistolet na wodę. Po chwili dotarła do szkicownika.

— Do licha, Ciare...

— Nie, nie ruszaj się. — Ciarc podniosła poduszkę i sięgnęła po ołówek, który akurat tam leżał. Uśmiechnęła się. — Jesteś piękna, gdy się złościsz.

— Małpa! Angie starała się powstrzymać śmiech.

— O to, to właśnie! — Ołówek śmigał po papierze. — Masz niesamowite kości policzkowe! Kto by pomyślał, że coś takiego wyjdzie z połączenia krwi indiańskiej, Czarnej i francuskiej... Zmarszcz trochę brwi, dobrze?

— Nie wygłupiaj się. Nie wykręcisz się pochlebstwami. Siedziałam w tej kawiarni przez godzinę, piłam wodę mineralną i prawie już wgryzłam się w obrus z głodu.

— Przepraszam. Zapomniałam.

— Nie domyśliłabym się!

Clare odłożyła szkicownik na bok. Dobrze wiedziała, że gdy tylko spuści Angie z oka, dziewczyna zerknie na rysunek.

— Masz ochotę na lunch?

— Zjadłam hot-doga w taksówce.

— W takim razie ja coś przegryzę, a ty powiesz mi, o czym miałyśmy rozmawiać.

17

— O wystawie, kretynko! — Angie rzuciła okiem na szkic i z trudem utrzymała poważną minę. Ciare narysowała ją z płomieniami buchającymi z uszu. Nie zamierzała jednak dać się rozbawić. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby usiąść, i zdecydowała się na poręcz sofy. B6g jeden wie, co mogło kryć się pod poduszkami.

— Nie myślałaś o wynajęciu kogoś, kto by tu posprzątał?

— Nie, tak jest dobrze. — Ciare przeszła do malutkiej kuchenki. Właściwie była to tylko wnęka w kącie pracowni. — Łatwiej mi tu tworzyć.

— Możesz sobie oszczędzić opowieści o artystycznym bałaganie, Ciare. Tak się składa, że nieźle cię znam. Leń z ciebie, i tyle.

— Co racja, to racja. — Ciare wyszła z kuchni z pudełkiem duńskich lodów czekoladowych. W ręku trzymała dużą łyżkę. — Chcesz?

— Nie. — Ku rozpaczy Angie Ciare najwyraźniej jadała takie „byle co”, kiedy tylko przyszła jej na to ochota, a flgurę itak miała bez zarzutu.

Mierzyła prawie metr osiemdziesiąt, nie była już tak chuda, jak

w dzieciństwie, nadal jednak bardzo zgrabna i — w przeciwieństwie

do Angie — nie musiała się codziennie ważyć. Stała teraz przed

przyjaciółką, ubrana w ochronny kombinezon i skórzany fartuch,

i pochłaniała kalorie. A w dodatku, pomyślała nagle Angie, nie ma

nic pod tym swoim dżinsem.

Ciare nie używała makijażu. Była lekko piegowata, jej duże złote oczy sprawiały wrażenie ogromnych w drobnej trójkątnej twarzy. Miała pełne, ładnie zarysowane usta, niewielki, zgrabny nos. Płomiennorude włosy były akurat odpowiedniej długości, by można je było zebrać w krótki ogonek. Mimo niezwykłego wzrostu Ciare sprawiała wrażenie tak delikatnej, że Angie — chociaż tylko dwa lata starsza — miała się ochotę nią opiekować.

— Dziewczyno, kiedy ty się wreszcie nauczysz siadać do jedzenia jak człowiek?

Clare uśmiechnęła się znad pudełka z lodami.

— Martwisz się o mnie, więc chyba mi już wybaczyłaś — przysiadła na stołku i zaczepiła stopę o poprzeczkę — naprawdę przepraszam za ten lunch.

— Zawsze przepraszasz. Nie myślałaś o zapisywaniu sobie, co planujesz?

— Ja sobie zapisuję, tylko potem to gubię.

Wskazała łyżką w stronę zagraconej pracowni. Sofa, na której przysiadła Angie, była akurat widoczna... Pod stosem gazet, pism i pustych butelek po sokach ukryty był jeszcze stół, w rogu pomieszczenia, na wysokim czarnym stołku stało marmurowe popiersie... Na ścianach tłoczyły się obrazy, a rzeźby — niektóre dokończone, inne porzucone — siedziały, stały, leżały na całej pozostałej przestrzeni.

Żelazne schodki prowadziły na antresolę. Dawniej znajdował się tam mały składzik, teraz Clare urządziła sobie na górze sypialnię. Mieszkanie, w którym żyła już piąty rok, zajęte było wyłącznie przez jej dzieła.

Przez pierwszych osiemnaście lat Clare robiła, co mogła, by sprostać wymaganiom matki. Już po trzech tygodniach samodzielnego życia odkryła, że w bałaganie czuje się najlepiej.

Uśmiechnęła się do Angie przepraszająco.

— Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć?

— Czasami dziwię się, że w ogóle wiesz, jak wstać z łóżka.

— Po prostu martwisz się o wystawę. — Clare odstawiła lody na bok i natychmiast o nich zapomniała. Sięgnęła po papierosy i zapałki. — Nie ma się co tak zadręczać. Albo im się spodoba, albo nie.

Świetnie. Tylko czemu wyglądasz, jakbyś spała tylko cztery godziny?

Pięć — poprawiła Clare. Postanowiła jednak nie wspominać o koszmarze. — Jestem spięta, ale nie przestraszona. Wystarczy, że martwicie się wy: ty i ten twój seksowny mąż.

— Jean-Paul jest wykończony — przyznała Angie. Od dwóch lat była żoną właściciela galerii. Uwielbiała zarówno jego inteligencję i miłość do sztuki, jak i wspaniałe ciało. — To będzie pierwsza większa wystawa w nowej galerii. Nie tylko ty ryzykujesz.

— Wiem. — Clare zachmurzyła się na myśl o nadziejach i pieniądzach, które Angie i Jean-Paul włożyli w nową, dużą galerię. — Nie zawiodę was.

Angie widziała, że pomimo zapewnień Ciare boi się jak wszyscy.

— My też to wiemy — powiedziała chcąc rozładować atmosferę. — Myślę, że po twojej wystawie będziemy najbardziej znaną galerią na West Side. A poza tym chcę ci przypomnieć, że o dziesiątej

19

masz wywiad z „The New York Magazine”, a po obiedzie drugi, dla „Timesa”.

— Och, Angie...

— Tym razem się nie wykręcisz. — Angie rozprostowała zgrabne nogi. — Spotkasz się z reporterem z „New Yorkera” u nas w oranżerii. Słabo mi się robi, jak pomyślę, że robiłby wywiad tutaj.

— Chcesz mieć na mnie oko.

— Tak, to też. Lunch jemy w „Le Cirque”, punkt pierwsza.

— Chciałabym pójść do galerii i jeszcze raz wszystko sprawdzić. Na to też będzie czas. Przyjdę o dziewiątej. Wolę mieć

pewność, że wstałaś i jesteś gotowa.

— Nienawidzę wywiadów — mruknęła Clare.

— Trudno. —Angie położyła jej ręce na ramionach i ucałowała ją w oba policzki. — Postaraj się teraz wypocząć. Naprawdę wyglądasz na zmęczoną.

Ciare oparła łokieć na kolanie.

— Nie przyszykujesz mi ubranka? — spytała odprowadzając przyjaciółkę do windy.

— Jeśli będę musiała...

Kiedy Ciare została sama, usiadła i oddała się ponurym rozmyślaniom. O tak, nienawidziła wywiadów. Wszystkie te osobiste pytania! To przyglądanie się jej, ta cała dociekliwość... Po chwili jednak przestała o tym myśleć. Zawsze tak robiła, jeśli coś jej się nie podobało.

Była zmęczona, zbyt zmęczona, by wrócić do rzeźbienia. A poza tym nic, do czego brała się w ciągu ostatnich tygodni, jakoś jej nie wychodziło. Nie miała także ochoty na drzemkę ani na oglądanie popołudniowego programu telewizji.

Wiedziona nagłym impulsem podeszła do ogromnego kufra, który służył jej za siedzenie, stół, a także jako schowek, w którym trzymała przeróżne rzeczy. Zaczęła w nim przewracać — znalazła starą sukienkę z balu maturalnego, czapeczkę, którą dostała na ukończenie college”u, welon... Welon budził w niej trojakie uczucia — zaskoczenie, rozbawienie, żal... Znalazła też parę tenisówek — a już myślała, że zgubiła je na dobre — i wreszcie... album ze zdjęciami.

Jestem samotna, przyznała w duchu, sadowiąc się na parapecie okna, które wychodziło na Canal Street. Jej rodzina... Byli tak daleko. Dobrze, że mogła ich mieć przy sobie chociaż na zdjęciach.

Już pierwsza fotografia sprawiła, że Ciare się uśmiechnęła. Odbitka była czarno-biała, lekko zamazana, z polaroidu. Przedstawiała Clare i jej brata bliźniaka, Blaira. „Blair i Ciare”, pomyślała z westchnieniem. Jakże często oboje myśleli z rozpaczą o pomyśle rodziców... Nazwać bliźnięta do rymu! Fotografia była niewyraźna, typowe „dzieło” ojca. Nigdy nie udało mu się dobrze zrobić zdjęcia.

„Jestem upośledzony technicznie — zwykł był mówić. — Dajcie coś, co ma guzik albo dźwignię, a na pewno to zepsuję. Ale niech tylko dostanę nasiona i garść piachu! Wyhoduję najpiękniejsze kwiaty w hrabstwie.”

Tak, to prawda, pomyślała Clare. Matka umiała poradzić sobie

z każdym sprzętem — naprawiała tostery i przetykała zlewy... Za

to Jack Kimball jakby urodził się z łopatą i sekatorem. Mały

ogródek u zbiegu ulic Oak Leaf i Mountain View w Emmitsboro,

w stanie Maryland, był znany w całej okolicy.

Dodatkowy dowód Clare miała teraz w ręku: zdjęcie zrobione przez matkę. Było idealnie czyste, doskonale skadrowane. Bliźnięta odpoczywały na kocyku rozłożonym na przystrzyżonej zielonej trawie. Za nimi pyszniła się bujna rabata wiosennych kwiatów. Jaskry, goździki, lilie, balsaminy — wszystkie rosły w ustalonym porządku — i wszystkie wspaniale kwitły.

Zdjęcie matki... Clare z niemałym zaskoczeniem zdała sobie nagle sprawę, że patrzy na kobietę młodszą od siebie. Włosy Rosemary Kimball były ciepłego, miodowego koloru, natapirowane i lakierowane w stylu wczesnych lat sześćdziesiątych. Uśmiechała się szeroko, niemal całą buzią, na rękach trzymała swoje bliźniaki.

Była taka ładna, pomyślała Clare. Pomimo sztywnej fryzury

i przesadnego makijażu Rosemary KimbaU była wtedy — i pozostała

nadal — uroczą kobietą. Blond włosy, błękitne oczy, krągla figura

i delikatne rysy...

A to ojciec Ciare, w szortach, z kościstymi, ubrudzonymi kolanami. Opiera się na motyce i uśmiecha do zdjęcia. Ma rude, obcięte na jeża włosy i jasną skórę spaloną słońcem. To już nie nastolatek, wciąż jednak sprawia wrażenie, jakby składał się głównie z za długich rąk i nóg. Dziwaczny strach na wróble, człowiek, który kochał kwiaty...

Clare zamrugała oczami, by powstrzymać łzy, i przewróciła kartę albumu. Zdjęcia z kolejnych Gwiazdek, ona i Blair przed choinlą... Dzieciaki na błyszczących, czerwonych trójkołowcach. Bliźnięta, ale do siebie niepodobni. Blair był podobny do matki, Clare — do ojca, zupełnie jakby już w łonie matki dzieci ustaliły wszystko między sobą. Blair wyglądał jak aniołek — od czubka płowej głowy po czerwone buciki. Wstążka we włosach Ciare opadała niesfornie, białe rajstopy marszczyły się na jej kolanach, tuż pod rąbkiem sztywnej organdynowej sukienki. Była brzydkim kaczątkiem, które nigdy tak naprawdę nie umiało stać się pięknym łabędziem.

I inne fotografie, dokumentujące wszystko, co działo się w rodzinie. Urodziny i pikniki, wakacje i chwile odpoczynku. Co jakiś czas trafiało się zdjęcie krewnych czy znajomych. Blair, w ślicznym mundurku orkiestry podczas parady w Dniu Zwycięstwa na głównej ulicy. Clare tuląca do siebie Pudge”a, tłustego beagle”a, którego mieli ponad dziesięć lat. Bliźnięta w szałasie, który matka zrobiła im na podwórku. Zdjęcia rodziców, w najlepszych niedzielnych strojach, idących do kościoła w Niedzielę Wielkanocną. Tak, to musiało być już po tym, jak ojciec tak dramatycznie nawrócił się na wiarę katolicką...

Potem były jeszcze wycinki z gazet. Jack Kimbali podczas uroczystości wręczenia odznaki w dowód uznania jego zasług dla miasteczka. Nagrodę wręczał burmistrz Emmitsboro. Firma „KimbalI Realty”... Jej ojciec spełnił prawdziwe amerykańskie marzenie — to, co stworzył od podstaw, stało się sprawną organizacją... Jej cztery oddziały objęły działalnością cały stan.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin