Kellerman Jonathan - Klinika.pdf

(1169 KB) Pobierz
Kellerman Jonathan - Klinika
Jonathan Kellerman
KLINIKA
Przekład Marek Rudnik
 
Dla Beverly Levis
 
1
Niewiele ulic, na których popełniono morderstwo, można nazwać ładnymi. Ta
jednak zdecydowanie zasługiwała na to miano.
Położona była nieopodal uniwersytetu, ocieniona wiązami, a po obu jej
stronach, pośród wystrzyżonych trawników, gładkich niczym stoły bilardowe,
wznosiły się wspaniałe hacjendy i kalifornijskie domy w kolonialnym stylu.
Wiązy były rozrośnięte, ogromne. Hope Devane zginęła pod jednym z nich, w
odległości zaledwie jednej przecznicy od swego domu.
Ponownie popatrzyłem na to miejsce, oświetlane teraz blaskiem księżyca.
Wieczorną ciszę zakłócało jedynie cykanie świerszczy i warkot przejeżdżających od
czasu do czasu samochodów.
Okoliczni mieszkańcy wracali do domów. Wszyscy zapomnieli już, co
zdarzyło się tu kilka miesięcy temu.
Milo zapalił cygaretkę i wypuścił kłąb dymu przez opuszczoną szybę.
Odkręciłem swoją, ani na chwilę nie odwracając wzroku od wiązu.
Powykręcany pień, gruby jak słup latarniany przy autostradzie, podtrzymywał
bujne listowie. Grube gałęzie, przez które prześwitywały promienie księżyca,
wyglądały jak konstrukcja lodowa. Część z nich pochylała się, dotykając ziemi.
Władze miasta już od pięciu lat nie obsadzały takich uliczek drzewami,
tłumacząc się spadkiem przychodów z podatków. Według najbardziej
prawdopodobnej wersji zdarzeń morderca ukrył się wśród gałęzi, chociaż mogły ją
potwierdzić jedynie ślady rowerowych kół znalezione nieopodal.
Upłynęły trzy miesiące, a mimo to nadal zamiast konkretów pozostały tylko
tego rodzaju teorie.
Ford Milo stał między dwoma mercedesami, które na szybach miały nalepki z
pozwoleniem na stałe parkowanie w tym miejscu.
Po dokonaniu morderstwa miasto obiecało przyciąć dolne gałęzie wiązów, ale
skończyło się na deklaracjach.
Milo opowiedział mi o tym z wyraźną goryczą w głosie, psiocząc przy okazji
na polityków, ale przede wszystkim na samą sprawę, która ciągnęła się już tak długo,
nie rokując nadziei na rozwiązanie.
- Od tamtego czasu żadnego postępu. Przydałoby się coś nowego.
- Wszystko co nowe jest jak fast food - odparłem. - Szybko, tłusto i prawie
 
natychmiast się o tym zapomina.
- Jesteś cyniczny.
- Cecha zawodowa: dążenie do nawiązania kontaktu z pacjentem.
Roześmiał się. Po chwili zmarszczył jednak brwi, odgarnął włosy z czoła i
wypuścił kilka kółek dymu.
Ruszył, lecz zatrzymał się zaraz za przecznicą.
- To jej dom - wskazał jedną z budowli w stylu kolonialnym - niewielki, lecz
widać, że utrzymany w idealnym stanie. Biały fronton, cztery kolumny, ciemne
okiennice, lśniące okucia drzwi. Prowadząca do nich kamienna ścieżka. Drewniana
brama na podjeździe.
Z dwóch okien przez zaciągnięte zasłony sączyło się słabe światło.
- W domu jest mąż? - zapytałem.
- Volvo na podjeździe należy do niego.
Jasne kombi.
- Prawie nie wychodzi z domu - dodał Milo.
- Wciąż ją opłakuje?
Wzruszył ramionami.
- Ona miała małego, czerwonego mustanga. Była sporo młodsza.
- Dużo?
- Piętnaście lat.
- Dlaczego tak się nim interesujesz?
- Z powodu jego zachowania podczas rozmowy ze mną.
- Był zdenerwowany?
- Nie, ale przejawiał wyraźny brak chęci do pomocy. Paz i Fellows też doszli
do takiego wniosku. Chociaż właściwie ich dokonania nie mają dla nas istotnego
znaczenia.
- Cóż, w takich sprawach mąż powinien być pierwszym podejrzanym -
uznałem. - Chociaż zadźganie jej na ulicy nie jest typowe dla współmałżonka.
- Masz rację. - Przetarł powieki. - Powinien załatwić ją w sypialni. Ale i takie
rzeczy się zdarzają. - Obracał cygaretkę w palcach. - Wystarczy pożyć odpowiednio
długo.
- W którym miejscu znaleziono ślady opon rowerowych?
- W kierunku północnym od ciała, ale nie przesadzałbym w ocenach tego
tropu. Chłopaki z laboratorium mówią, że czas ich powstania da się określić z
 
dokładnością nie większą niż dziesięć dni. To mógł być jakiś dzieciak z sąsiedztwa,
student, ktoś jeżdżący dla sportu... każdy. A nikt z sąsiedztwa nie zwrócił uwagi na
niezwykłego rowerzystę. Ustaliłem to, gdy przeprowadzałem rozmowy z okolicznymi
mieszkańcami.
- Co to znaczy „niezwykły rowerzysta”?
- Ktoś, kto nie pasuje do tej okolicy.
- Kolorowy?
- Na przykład.
- W takiej spokojnej i cichej części miasta aż dziwne, że nikt nie zauważył ani
nie usłyszał niczego o jedenastej wieczorem - stwierdziłem.
- Koroner orzekł, że mogła wcale nie wzywać pomocy. Żadnych obrażeń
powstałych wskutek walki, więc zapewne nie doszło do szamotaniny.
- Zgadza się.
Już wcześniej zapoznałem się z wynikami sekcji. Przeczytałem wszystkie
związane ze sprawą dokumenty, poczynając od wstępnego raportu pary
prowadzących ją wcześniej detektywów, a kończąc na nagranej relacji patologa i
fotograficznej dokumentacji miejsca zdarzenia. Jak wiele takich zdjęć oglądałem już
na przestrzeni lat? Ale nigdy nie sprawiało mi to przyjemności.
- Żadnych krzyków... Czyżby dlatego, że pierwszy cios zadano w serce? -
zapytałem.
- Koroner stwierdził, że mogło to spowodować natychmiastowe zatrzymanie
akcji serca.
Pstryknął swymi grubymi palcami, po czym przesunął nimi po twarzy, jakby
ją mył. Jego niewyraźny profil przypominał potężnego morsa.
Zaciągnął się głęboko. Wróciłem myślami do fotografii sporządzonych przed
sekcją zwłok. Białe jak kreda ciało Hope Devane w ostrym świetle lamp. Trzy
głębokie rany w zbliżeniach: pierś, krocze i plecy, tuż nad lewą nerką.
Przeprowadzający sekcję był zdania, iż ofiara została zaskoczona i
błyskawicznie obezwładniona ciosem, który sięgnął serca, po czym trafiona nieco
powyżej pochwy, aż wreszcie, gdy już leżała twarzą do ziemi, ugodzona w plecy.
- Wyobrażasz sobie, że zrobił to jej mąż - mruknąłem. - Wiem, widziałeś
gorsze rzeczy, ale to wygląda na działanie ze szczególną premedytacją.
- Mąż jest intelektualistą, prawda? Mózgowcem. - Dym wydostawał się przez
uchylone okno i natychmiast rozpływał w powietrzu. - Mówiąc szczerze, Alex,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin