07 - Gwiazda z nefrytu.rtf

(807 KB) Pobierz

 

1

 

Lahaina, Maui, 1854

 

Ciepły, szorstki piasek na plaży miał dziwne, różowawe zabarwienie, przypominające łuski koralowej rybki. Tafla oceeanu zaś była równie szafirowa jak grzbiet płetwala błękitnego.

- No, Julka, przestań już śnić na jawie!

Juliana DuPres z góry cieszyła się na samą myśl o zakazanej przyjemności kąpieli morskiej. Zacisnęła swój sarong szczelniej nad piersiami i w ślad za Kanolą rzuciła się prosto w spienione bałwany. W Makila Point fala przypływu bywała wysoka, ale Julka, doświadczona pływaczka, unosiła się spokojnie na woodzie, nie dając się porwać prądom, dopóki nie znalazła się poza ich zasięgiem.

- Poczekaj, Kanola! - zawołała. - W tym miejscu zwykle przepływają ławice papugoryb. Chciałabym je zobaczyć.

Nie czekając na reakcję przyjaciółki, nabrała w płuca dużo powietrza i zanurkowała, aż sięgnęła rafy koralowej w głębi. Wiedziała, że od słonej wody zaczerwienią się jej i zapuchną oczy, ale nie zważała na to. W nagrodę zobaczyła nie tylko papugoryby, ale i żółto pręgowane barweny. Wynurzając się na powierzchnię, myślała: "Ojcze, jeśli rzeczywiście wierzysz w cud stworzenia, nie powinieneś zamykać oczu na piękno, które cię otacza!"

Uśmiechnęła się do siebie na samą myśl o tym, wypluwając jednocześnie z ust słoną wodę. Wyobraziła sobie wielebnego Etienne' a DuPres' go bez jego wiecznie przepoconej sutanny, pluskającego się w oceanie i rozróżniającego gatunki ryb. Albo leżącego na plaży, dopóki jego żółtawa cera nie nabierze zdroowej opalenizny ...

- No i cóżeś tam zobaczyła? Może węgorza? - Kanola wzdrygnęła się z obrzydzeniem.

Juliana podpłynęła do nieregularnego złomu koralu, na któórym odpoczywała Kanola. Wystająca z wody rafa miała chroopowatą i oślizłą powierzchnię, więc Julka wczepiła się palcaami w szczelinę, aby nie zsunąć się do wody, bo na wąskiej wysepce ledwo starczyło miejsca dla nich obu. Kanola z poobłażliwym uśmiechem obserwowała, jak Julka wyciągnęła z kieszeni saronga dwie rozmiękłe kromki chleba i oświadczyła z entuzjazmem:

- No, to zobaczymy, czy moje maleństwa są głodne. Na przykład ta węgorzyca, która właśnie przepłynęła pode mną ...

Pokruszyła chleb i rozsypała po powierzchni wody wokół siebie. Wkrótce zaroiło się od ryb - pojawił się nawet mały rekinek. Julka uśmiechała się, kiedy ich śliskie ciała muskały jej nogi, ale z pewnym rozczarowaniem stwierdziła:

- Prawie same wargacze!

Kanola spoglądała na nią z niemal siostrzaną czułością, bo Julka, choć tylko o dwa lata młodsza, za nic nie chciała zarzucić swych dziecinnych zajęć. Rzeczywiście wiedziała o rybach więcej niż jakakolwiek inna biała dziewczyna. Kanola przez chwilę słuchała, jak przyjaciółka określała gatunki ryb zwabioonych okruchami chleba, ale w końcu przerwała jej gestem ręki.

- Ojciec znowu cię ścigał? - zagadnęła. Mówiła taką samą angielszczyzną jak przyjaciółka.

Julka skwitowała pytanie westchnieniem, ale nie od razu na nie odpowiedziała.

- No cóż, jak to on - przyznała w końcu. - Wszystko, co jest zgodne z naturą i co sprawia radość, stanowi dla niego tabu, szczególnie jeśli dotyczy kobiety.

- Tak i mnie się wydawało. A co tym razem wymyślił? Zakazał ci kąpieli w morzu?

- Już trzy lata temu - powiedziała Julka z figlarnym uśmieeszkiem igrającym w kąciku ust. Zaskoczyło to Kanolę.

- Coś podobnego! Jakim sposobem udało ci się tak długo to przed nim ukrywać?

- Tomasz pomaga mi się obmyć i zatrzeć ślady. Tato pewnie myśli, że często się kąpię, bo źle znoszę upał, i stąd moje mokre włosy. Na szczęście dotąd nie zauważył, że mam zaaczerwienione oczy.

- Ależ, Julciu, przecież masz już dziewiętnaście lat i jesteś dorosłą kobietą. Życie nie kończy się tylko na podglądaniu i określaniu rybek, ptaszków i kwiatków ... - zaczęła Kanola, ale zawiesiła głos, kiedy Julka zmierzyła ją gniewnym spojjrzeniem. Jednak, niezrażona uporczywym milczeniem koleżannki, dodała jeszcze: - Taki na przykład John Bleecher ...

Kanola była już od pięciu lat mężatką i szczęśliwą matką dwojga dzieci.

- Traktowałam go tylko jako przyjaciela - rzuciła Julka ze wzrokiem utkwionym w bezkresny ocean.

- Myślę, że jest nim nadal - sprostowała Kanola. - On przynajmniej nie jest misjonarzem. Na pewno nie komenderoowałby tobą jak twój tatko ani nie kazałby ci spędzać wielu godzin na modlitwach.

- Wolałabym, aby zainteresował się Sarą. Ona za wszelką cenę chciałaby się wydać za mąż.

- Ta tyka grochowa? - palnęła bez ogródek Kanola.

- Akurat, przecież ona jest bardzo ładna, taka miękka i wrażliwa, jakie mężczyźni podobno lubią.

- To ty pewnie w takim razie jesteś czupiradło?

Podczas nurkowania włosy Julki rozwiązały się, więc teraz okalały jej twarz kaskadą niesfornych loków.

- No, nie przypuszczam - powiedziała szybko. - Ale jestem mniej więcej tak wrażliwa jak moje "pawie oczka".

- Dobrze, że tak nie wypiękniałaś wcześniej, bo wtedy chyba twój ojciec trzymałby cię pod kluczem.

- Przynajmniej szczerze powiedziane! - roześmiała się Jullka. - Tak się składa, że on wciąż traktuje mnie jak nieopieerzoną trzpiotkę i przewraca oczami, jakbym sprawiała mu nie wiadomo jaką przykrość. Wiem, o co mu chodzi, to te moje rude włosy, które odziedziczyłam po babci. Ona była francuuską aktorką, co dla niego uosabia niemoralność. Chodź, poopływajmy jeszcze trochę, zanim słońce za bardzo mnie przyypiecze.

Otóż to właśnie - pomyślała Kanola, obserwując ciało przyyjaciółki nurkującej w przejrzystej wodzie. Z jej rudymi włosaami kontrastowała biała skóra okryta sarongiem, tylko na twarzy i ramionach dał się zauważyć lekki ślad opalenizny. Nadmierna dawka słońca nie tylko zniszczyłaby jej skórę, ale mogłaby też przyprawić ją o chorobę ... Z tą myślą Kanola ześliznęła się do wody za Julką i wolnymi ruchami zaczęła płynąć.

 

- Niech no pan spojrzy, kapitanie!

Jameson Wilkes powiódł wzrokiem w kierunku wskazanym przez Rodneya Cumbera. Dojrzał tam dwie sylwetki kobiece przecinające wpław taflę wody. Jedna bez wątpienia należała do rodowitej mieszkanki Hawajów, ale ta druga ... Nawet z tej odległości mógł z całą pewnością stwierdzić, że to była prawwdziwa zdobycz! Przez chwilę rozmyślał w milczeniu, ale zaraz szorstko rzucił Cumberowi:

- Weź trzech ludzi i spuść szalupę. Macie przywieźć mi te dwie.

- Tak jest, panie kapitanie!

- Przepraszam, panie kapitanie - wtrącił się pierwszy oficer. - Ta druga dziewczyna ... No, wie pan, ona nie jest z miejscowych.

- Też tak sądzę - uciszył go Jameson Wilkes. - Ale przecież nie wracamy już do Maui, prawda, Bob?

Bob Gallen zaniepokoił się, gdyż wiedział, do czego zmierza dowódca. Nie był tym zachwycony, bo co innego zabawiać się z prostytutkami w Lahaina czy nawet porywać młode Chinki do burdeli w San Francisco, a co innego - uprowadzić białą dziewczynę.

- A jeśli to córka misjonarza? - Miał jeszcze wątpliwości.

- To i lepiej, bo przypuszczalnie jest dziewicą - odparował Jameson Wilkes. - Nie bój się, Bob. Jeśli okaże się, że to mężatka albo że ma ciało pokryte piegami, co często się zdarza u rudych, zaraz wrzucę ją z powrotem do morza. Poczekajmy, a zobaczymy.

- Nie lubię takich sytuacji - narzekał Bob.

Jameson Wilkes uchwycił moment, w którym kobiety doostrzegły grożące im niebezpieczeństwo. Usłyszał krzyk jednej z nich i widział, jak rozpaczliwie próbowały dopłynąć do brzeegu. Jasne jednak, że jego ludzie byli szybsi.

- Prędzej, Kanola! - dyszała Julka, oglądając się za siebie.

Niestety, Kanola nie była tak dobrą pływaczką jak ona, więc zwolniła i pociągnęła ją za rękę.

- Uciekaj, Julka! - nalegała przyjaciółka.

- Nie! - wyrzuciła z siebie, ogarnięta śmiertelnym przeraażeniem. Już od jakiegoś czasu widziała stojący na redzie statek do połowu wielorybów, ale nie zwracała na niego uwagi, dopóki nie usłyszała krzyku Kanoli. Wtedy dopiero zauważyła płynącą ku nim szalupę. Próbowała ze wszystkich sił pociągnąć Kanolę za sobą, ale na nic się to nie zdało, gdyż właśnie padł na nie cień łodzi i siedzących w niej mężczyzn.

- Chodźcie no, dziewuszki! - usłyszała wesoły głos jednego z członków załogi.

- Nurkuj, Kanola! - rzuciła w stronę przyjaciółki. Ta jednak była znacznie tęższa i mniej zwinna niż Julka, toteż już po chwili marynarz wciągał Kanolę za jej długie, czarne włosy do łodzi. Julka bez namysłu zanurzyła się głębiej, mając naadzieję, że tym sposobem wymknie się i sprowadzi pomoc. Owładnięta tą myślą, rozgarniała wodę silnymi ruchami ramion, ale gdy zbrakło jej powietrza, musiała wynurzyć się na powieerzchnię. Stwierdziła wtedy z rozpaczą, że drogę do brzegu oddcina jej czyjaś opalona, roześmiana gęba.

- No, dosyć już tej zabawy, mała! - oświadczył Rodney.

Wraz z drugim marynarzem wyciągnęli ją za ramiona z wody.

Julka usiłowała się opierać, ale w starciu z dwoma mężczyyznami nie miała szans. Podobnie jak Kanola została więc przeeciągnięta przez burtę i rzucona na dno łodzi.

- Napatrz się do syta, Ned, póki masz sposobność - zachęcał kolegę Rodney. - Taka śliczna buzia i ani śladu piegów! To się dopiero nasz kapitan ucieszy!

Jameson Wilkes był rzeczywiście zadowolony, bo już z daaleka przyglądał się, jak marynarze wnosili dziewczęta po trapie. Na tubylczą dziewczynę nawet nie zwrócił uwagi, natomiast od razu otaksował wzrokiem tę rudą. Trudno mu było uwierzyć, że aż tak mu się poszczęściło! Mimo plątaniny rudych włosów zakrywających jej twarz i plecy łatwo zorientował się, że ma do czynienia z prawdziwą pięknością. Dziewczyna była wysooka, szczupła, nogi miała proste, a pod cienką tkaniną sarongu wyraźnie odznaczały się kształtne piersi. Podobnie jak Rodney on też od razu zauważył, że jej cudownie białej skóry nie skalał nawet ślad piegów.

Julkę przywleczono wreszcie przed oblicze wysokiego, eleeganckiego mężczyzny. Przypominał nieco jej ojca, ale twarz miał pooraną bruzdami i spaloną słońcem wskutek długich lat pływania po morzach. Wielebny pastor chronił się zwykle pod parasolem przed promieniami słońca.

- Witaj na pokładzie "Morskiej Bryzy", moja droga! - Jameeson Wilkes lekko zgiął się w ukłonie.

. - Kim pan jest? - wybuchła Julka. - Po co sprowadziliście nas tutaj?

- Pozwolisz, kochanie, że najpierw ja zapytam cię o coś  odparował tubalnym głosem Jameson Wilkes. - Czy jesteś jeszzcze dziewicą?

Julka spojrzała na niego z takim zdumieniem, jakby przeemówił do niej po grecku.

- Aha, rozumiem! - skwitował z błyskiem w oku. - Chodź więc, a dowiesz się wszystkiego.

- Przecież Kanola jest moją przyjaciółką. Ona musi ... _ dyszała rozpaczliwie Julka. Na dźwięk tych słów Jameson zaatrzymał się i zawrócił na miejscu.

- Nie mam co do niej zbyt wielkich złudzeń, ale zobaczmy. Podszedł do Kanoli, która stała dumnie wyprostowana. Jeddnym szybkim ruchem zerwał z niej sarong, na co dziewczyna rzuciła się na niego z paznokciami, ale przytrzymało ją trzech marynarzy.

- Widzisz, kochanie, jest tak, jak myślałem - wyjaśniał Jameson Julce. - Spójrz na te ślady na jej brzuchu. To rozzstępy skórne po przebytych porodach. I jeszcze do tego jest gruba, jak większość tutejszych kobiet. Nie, ona ma o wiele mniejszą wartość niż ty, właściwie nie ma prawie żadnej. No, chodź już!

Julka krzyczała przeraźliwie, bo nie miała tyle siły co Jameeson Wilkes, który pociągnął ją w stronę luku prowadzącego do kajut pod pokładem. Po drodze słyszała przepełniony paanicznym strachem głos Kanoli wołającej ją po imieniu.

- Myślę, że powinnaś być mi wdzięczna za ochronę przed moimi ludźmi - napomknął Jameson. - Na pewno też nie pragniesz oglądać tego, co będzie się tam działo.

Przeciwnie - chciała to zobaczyć! Kanola leżała już rozzciągnięta na wznak na deskach pokładu, marynarze przytrzyymywali ją za ręce i nogi, a ten, który przedtem wyłowił dziewwczęta z wody, teraz manipulował przy swoich spodniach. Julka nie była aż tak głupia, żeby nie wiedzieć, co się święci. W takim miasteczku jak Lahaina, gdzie często przybijały wielorybniki, nawet córka misjonarza nie uchowałaby się w całkowitej nieświadomości.

- Nie! - wrzasnęła z wściekłością, rozdrapując paznokciami twarz Jamesona Wilkesa. Udało jej się wyrwać z jego rąk i poopędzić z powrotem na pokład.

Rzuciła się na odsiecz krzyczącej wniebogłosy Kanoli, obbsypując jej prześladowców wyzwiskami, jakie nieraz słyszała w Lahainie od pijanych marynarzy. Osiągnęła taki skutek, że napastnik odwrócił się, i wtedy zobaczyła jego owłosiony brzuch, a pod nim sterczący dziwny, pałkowaty twór.

Jameson Wilkes szybko ją odciągnął.

- Czyżbyś lubiła takie widoki, kochanie? - udał zdziwieenie. - Przykro mi, że muszę pozbawić cię tej edukacji.

Siłą pociągnął ją z powrotem ku schodkom prowadzącym pod pokład, gdyż wiedział, że jego ludzie zamierzają zgwałcić tubylczą dziewczynę. Nie chciał jednak, aby ten widok wyystraszył jego piękną zdobycz.

- Niech pan każe im przestać! - dyszała Julka. - Oni zrobią jej krzywdę!

- Gwarantuję ci, że nie zrobią jej nic złego - zapewnił Jameson Wilkes.

- Niech oni przestaną! - krzyczała dalej, wciąż próbując mu się wyrwać. - Ona jest moją przyjaciółką!

Tymczasem do uszu Wilkesa dobiegł okrzyk któregoś z maarynarzy:

- Panie kapitanie, ona uciekła!

Jameson nie odpowiedział mu bezpośrednio, lecz zwrócił się do Juliany:

- Widzisz, twoja przyjaciółka sama się nam wymknęła. O, już płynie do brzegu!

- Ona nie dopłynie! - krzyczała Julka. - Jesteśmy za daleko!

- Dobrze więc, wyślę ludzi, żeby ją wyłowili - zdenerwował się Wilkes. - No już, przestań się szarpać!

Julka jednak, owładnięta złością i strachem, zdołała z półłobrotu palnąć go pięścią w szczękę, aż głowa odskoczyła mu do tyłu. Z wściekłością przytrzymał ją mocniej i również wyymierzył jej cios w szczękę. Julka osunęła się na deski w miejjscu, gdzie stała.

Jeszcze zanim otworzyła oczy, poczuła pulsujący ból w szczęęce. Trwało to chwilę, potem wróciła jej pamięć. Z wysiłkiem spróbowała usiąść, ale wtedy zorientowała się, że jest zupełnie naga, przykryta tylko cienkim prześcieradłem. Czym prędzej podciągnęła je pod brodę.

- No, nareszcie - usłyszała głos. - Nie chciałem uderzyć cię tak mocno, ale na pewno nie masz złamanej szczęki. Aż taki głupi nie jestem.

- A co z moją przyjaciółką Kanolą? - wyszeptała.

- Jest bezpieczna - uspokoił ją Jameson. - Moi ludzie wyciągnęli ją z wody i odstawili na brzeg. Nie musisz się już o nią martwić.

- Nie wierzę panu! - oświadczyła Julka.

- A jaki miałbym powód, żeby cię oszukiwać? - wzruszył ramionami. - Zresztą wierz sobie, w co chcesz.

Oczywiście wiedział doskonale, że ta kolorowa dziewucha utonęła i że jego ludzie próbowali ją wyciągnąć, co nie oznaaczało, że chcieli uratować.

- Kim pan jest? - spytała drętwo, wpatrując się w mężczyyznę, który rozsiadł się przed nią wygodnie na krześle.

- Kapitan J ameson Wilkes, do usług szanownej pani. A ty to kto?

- Juliana DuPres. Moim ojcem jest Etienne DuPres, pastor w Lahainie. Niech mnie pan wypuści!

W zapamiętaniu nie zauważyła, że prześcieradło zsunęło się jej z piersi. Gwałtownym ruchem podciągnęła je w górę.

- Ciekawym, kiedy sama zdasz sobie sprawę, jak bardzo jesteś uczuciowa, Juliano ... Jakie to piękne imię! I pasuje do ciebie, tak jak ty pasujesz do mnie. Dobrze o tym wiesz.

Patrząc na niego, Julka przypomniała sobie, jak jej ojciec zawsze pomstował na niemoralne i grzeszne uczynki łowców wielorybów. Nie przypuszczała wtedy, że znajdzie się oko w oko z jednym z nich, mało tego - że będzie leżeć w jego łóżku naga, jak ją Pan Bóg stworzył. Tego już było dla niej za wiele!

- Ona nie żyje - wyszeptała.

- Ależ skąd! - zapewnił cierpliwie. - Jak już powiedziałem, twojej przyjaciółce nic nie grozi. Radziłbym ci raczej pomyśleć o sobie.

- Nie rozumiem - odezwała się beznamiętnym tonem. Dlaczego pan to zrobił? Czego pan chce ode mnie?

- W twoich niewinnych oczach uchodzę zapewne za ostattniego drania. Nie musisz się jednak obawiać, gdyż przede wszystkim jestem człowiekiem interesu.

Taksując ją wzrokiem, doszedł do wniosku, że w głębi duszy wie ona dobrze, czego on od niej chce.

- Świnia! - rzuciła mu w twarz. Roześmiał się, ale wyraz jego oczu pozostał lodowato zimny, co przywiodło jej na myśl deszcze ze śniegiem, jakie zimą padały w Toronto.

- Mój ojciec pana zabije! - dorzuciła następną pogróżkę.

- Twój ojciec? Ależ to śmieszne! Moja droga Juliano, twój papcio jest nudnym pedantem, który wciąż próbuje zamienić tubylców w takich samych nudziarzy. A najlepsze, że ci, któórych uda mu się nawrócić, od razu zaczynają naśladować Angglików lub Amerykanów. Czy to nie idiotyzm? A wracając do twego kochanego tatusia i twojej rodziny, na pewno cię teraz opłakują. Są przekonani, że utonęłaś, i od tego momentu przestałaś dla nich istnieć.

Julka aż przymknęła oczy, bo od nierozważnie wypowieedzianych słów porywacza zakręciło się jej w głowie. A więc oszukał ją! Kanola z całą pewnością poszła na dno, bo gdyby żyła, rozgłosiłaby wszem wobec, że Julka została uprowadzona przez poławiaczy wielorybów.

- Juliano, czy chciałabyś się dowiedzieć, co mam zamiar z tobą zrobić? Dokąd cię zabieram?

Czuła, że robi się jej niedobrze, więc powoli odwróciła od niego twarz. Najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, do czego się w tym momencie przyznał.

- Nie - odpowiedziała beznamiętnym tonem. - Nie chcę wiedzieć.

Dopiero teraz Jameson nieco się zląkł, gdy zauważył śmierrtelną bladość na twarzy dziewczyny. Podniósł się ze swego miejsca, ale nie zbliżał się do niej.

- Dobrze więc, odpocznij teraz, Juliano, a potem porozzmawiamy. Radziłbym ci nie opuszczać tej kajuty. Moi ludzie, jak sama widziałaś, nie zawsze zachowują się po dżentellmeńsku.

Ruszył w kierunku drzwi, oglądając się przez ramię. Zawahał się, bo dziewczyna siedziała nieruchomo. Poczuł ulgę dopiero wtedy, kiedy usłyszał jej cichy, urywany szloch.

No i dobrze - myślał po wyjściu z kajuty. Będzie musiała pogodzić się z losem. Miał dwa tygodnie, aby należycie ją przygotować, zanim przybiją do San Francisco. Z błyskiem chciwości w oczach obliczał już, ile na niej zarobi. Nagle poczuł piekący ból w żołądku. Ostatnio nękał go coraz częściej, szczególnie gdy się złościł, niepokoił lub martwił. Idąc, masoował sobie brzuch i usiłował skupić myśli na czymś innym.

 

2

 

San Francisco, Kalifornia, 1854

- Spokojnie, Willie, nie drzyj się tak. Przecież nie ucinam ci ręki, na miłość boską!

- Ale to boli jak diabli!

Saint przyglądał się świeżo zszytej ranie na ramieniu Kulawego Williego. Był zadowolony ze swego dzieła. Sięgając po butelkę ze środkiem dezynfekującym, zagadywał Williego, któóry pobladł ze strachu:

- Hej, Willie, widziałeś kiedyś takie świństwo? To się naazywa jodyna, i zrobi ci teraz lepiej niż whisky. No i jest o wiele tańsza. Wymyślił ją jeszcze w tysiąc osiemset jedenastym nieejaki Courtois, chociaż co do tego też nie ma pewności.

Mówiąc to, trzymał rękę Williego nad miseczką i polewał ranę jodyną. Willie jęczał i skręcał się z bólu, ale Saint był znacznie silniejszy i nie zamierzał zwolnić uchwytu. Trzymał mocno jego ramię także i wtedy, kiedy strząsał nadmiar płynu.

- Wiesz, co znaczy nazwa ,jodyna"? - zagadywał. - Pewnie nie wiesz, otóż słowo to pochodzi od greckiego wyrazu ion, który oznacza fiołek. Popatrz na swoją rękę, jest cała fioletowa. Widzisz, nie tylko cię pozszywałem, ale i czegoś nauczyłem.

Kulawy Willie odzyskał kontenans i zmierzył krytycznym wzrokiem swoją fioletowo zabarwioną rękę.

- To ma być fiołek, Saint?

- A pewnie, będziesz przyciągał kobitki jak kwiatek - pszczoły.

Kulawy Willie obdarzył go szczerbatym uśmiechem.

- Boli jak diabli, Saint, ale dziękuję ci. Winienem ci życie.

- Dokładnie jesteś mi winien pięć dolarów. Resztę odbiorę sobie przy okazji.

- Kiedy tylko zechcesz, Saint. - Willie zapłacił mu honoorarium i zbierał się do wyjścia.

- Uważaj, żeby nie pobrudzić opatrunku. No i na jakiś czas daj sobie spokój z bójkami i "kieszonkami", żeby ci się jakieś świństwo nie dostało do rany. Za trzy dni przyjdź na kontrolę.

Kiedy wyszedł, Saint postał jeszcze przez chwilę w drzwiach, w zamyśleniu kiwając głową. Kulawy Willie należał do gangu australijskich kryminalistów, ale doktor mógł się czuć przy nim bezpiecznie. Dobrze, że Willie miał dość oleju w głowie, aby od razu zgłosić się do niego ze swoją raną. Saint aż się wzdryggnął na samą myśl, co by się stało, gdyby zwlekał z tym bodaj dwa dni. Spróbował wyobrazić sobie jednorękiego kieszonkowwca i smutno się zaśmiał.

Wyszedł ze swego domu na Clay Street i skierował się w stronę Montgomery Street. Znajdował się tam bank "Saxton, Brewer i S-ka". Jeden z jego współwłaścicieli, Delaney Saxton, rozmawiał właśnie ze swoim pracownikiem. Przerwał, gdy zoobaczył Sainta.

- Dobrze, że przyszedłeś - przywitał gościa. - Stary Jarvis próbował właśnie wrobić mnie w jakąś śmierdzącą sprawę.

- Wyślij go do Kulawego Williego. Biedak chwilowo nie nadaje się do użytku, bo paskudnie oberwał w ramię, pewnie kiedy próbował kogoś okraść. Dobrze mu zrobi, jeśli dla oddmiany ruszy trochę mózgiem.

- Pewnie musiałeś go zszywać, co? - zainteresował się DeI. - Ci Australijczycy wybraliby cię na burmistrza, gdybyś tylko chciał kandydować. Bóg jeden wie, ilu ich naprawdę jest, a każdy ma wobec ciebie dług wdzięczności.

- Wy, bankierzy, i my, lekarze, mamy wielu dłużników, prawda, DeI? A jak się czuje Chauncey?

- Dzięki Bogu, nie myśli już tylko o dziecku. - Delaney uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Daj sobie z tym na razie spokój, słyszysz, DeI? Aleksandra ma przecież dopiero trzy miesiące. Chauncey musi porządnie odpocząć.

- Coś ty, nie wiesz, jaka moja żona jest niewyżyta? Nie mam w tej sprawie nic do gadania! - zażartował Delaney Saxxton, ale zaraz walnął się pięścią w czoło. - Boże, co też ja wygaduję? W końcu jesteś lekarzem, a nie księdzem.

Saint roześmiał się głębokim, dudniącym śmiechem.

_ Dobrze, chłopcze, chodźmy lepiej coś zjeść. Coś mi ostattnio zmizerniałeś.

_ Jaki znowu chłopcze? Chyba jesteśmy równolatkami, stary! DeI szepnął kilka słów swojemu wspólnikowi Danowi Breewerowi i razem z Saintem wyszli na Montgomery Street. Na dworze utrzymywała się lekka mgiełka, częsta w czerwcu w San Francisco. Wskutek chłodnej pogody nie zaszkodziłoby, gdyby pod marynarkami mieli jeszcze kamizelki. Przepychając się przez tłum przechodniów, dotarli do ulubionej restauracji Sainta "Gospoda Pierre' a".

Popijali piwo, czekając na zamówioną zupę rybną.

_ Ciekawe, co teraz porabiają Byrony i Brent - przypomniał sobie Saint.

_ Znając Brenta, na pewno nie napisze ani słówka, tylko po prostu pojawi się z powrotem za jakieś dwa miesiące, boogatszy niż przed wyjazdem. To oczywiście zależy od tego, jak sobie poradzi z plantacją ojca. To jest chyba w Natchez?

_ Tak, Byrony mówiła mi, że majątek nazywa się Wakehurst. Ciekawym, jak oni we dwójkę dadzą sobie radę z tyloma nieewolnikami. Byrony chyba nie bardzo może pogodzić się z fakktem, że jedni ludzie są własnością drugich. Brent także już od dawna nie miał do czynienia z takimi sprawami.

_ Mam nadzieję, że zanim wrócą, uregulują swoje sprawy. Wolałbym, żeby się pogodzili - pokręcił głową DeI. - Ira i ta jego przyrodnia siostra, Irena, czasem zachowują się okropnie. _ Wierzysz w sprawiedliwość dziejową? - zagadnął Saint. - Nie bardzo, a bo co?

_ Myślę, że trochę już na to za późno. Niedobrze mi się robi na samą myśl, że Byrony jest żoną Iry i musi matkować dziecku jego przyrodniej siostry.

_ Brrrr! - wzdrygnął się z obrzydzeniem DeI. - Kazirodztwo jest czymś, czego nie jestem w stanie pojąć.

Saint nie skomentował tej wypowiedzi, bo pożerał już wzrookiem olbrzymią porcję zupy rybnej, jaką postawił przed nim Jacques.

_ Ja dostałem najwyżej połowę tego, co ty! - obruszył się DeI.

_ Bo jesteś ode mnie o połowę mniejszy, a zresztą .. ·

_ Wiem, Pierre ma wobec ciebie zobowiązania - dokońńczył DeI.

- Zgadza się. Pamiętasz, jak powazole się poparzył dwa miesiące temu? Zgodziłem się wtedy, że będzie wypłacał mi honorarium w naturze. Moja gospodyni nie gotuje tak dobrze jak kucharz u Pierre'a.

Delaney ze śmiechem nabrał zupy na łyżkę. Przy posiłku rozmawiali o wspólnych znajomych i wymieniali uwagi o noowo przybyłych do San Francisco.

- Na szczęście przyjeżdża tu coraz więcej rodzin - zauważył Saint. - Może za jakieś dwa lata stracimy tę naszą fatalną reputację. Nigdzie nie widziałem tylu jurnych byczków co w tym mieście.

- Ani tylu zadowolonych dziwek! To jest miasto, w którym kobiety mogą zbić niezły majątek.

Saint mruknął coś niezrozumiałego, ale DeI nie prosił o bliżższe wyjaśnienia. Wiedział bowiem, co Saint sądził o prostyytucji.

- Może wpadłbyś do nas jutro na kolację? - zmienił temat. - Chauncey rada cię powita, a i Aleksandra też.

- Przykro mi, ale już jestem umówiony.

- Pewnie z wdową Branigan, co?

- Jane jest w porządku - zbył go spokojnie Saint. - Poza tym jeden z jej chłopców trochę się przeziębił. - Masz zamiar ożenić się z nią?

- Ach, wy pantoflarze! - westchnął Saint z udanym niesmakiem, lecz i łobuzerskim błyskiem w oku. - Nic nie cieeszy was bardziej niż kolejny kawaler, który dał się omotać tak jak wy.

- Wiesz, gdybyś miał żonę, nie musiałbyś przyjmować zaapłaty w postaci jedzenia.

- To, że kobieta ma niektóre części ciała inne niż my, nie oznacza wcale, że umie gotować.

Delaney ze śmiechem wypił zdrowie Sainta resztką piwa.

 

- No, Joe, chyba jesteś już zdrów jak koń - zawyrokował Saint, czochrając niesforną czuprynę chłopca. - Nie masz poowodu do obaw, Jane.

Te ostatnie słowa skierował do matki Joego. - Mały jest już zupełnie zdrów - dodał.

- Dziękuję ci, Saint.

- A ja żałuję, że nie jestem bardziej chory! - wtrącił się Joe. - Może wtedy byś mi powiedział, dlaczego cię nazywają "Saint"? Przecież to znaczy "święty".

- No cóż, masz pecha. Może dowiesz się tego innym razem. Co tak wspaniale pachnie, Jane?

- Zupa rybna - odpowiedziała. - Słyszałam, że ją lubisz. Saint miał już tej potrawy po dziurki w nosie, ale stłumił westchnienie i zdobył się na uśmiech.

Zanim matka zdołała zapędzić do łóżek Joego i jego starrszego brata Tylera, dochodziła już dziesiąta. Saint rozsiadł się wygodnie w fotelu i spod wpółprzymkniętych powiek taksował wzrokiem Jane Branigan. Doszedł do wniosku, że jej czarne włosy i ciemnobrązowe oczy ładnie ze sobą harmonizują. Może była nieco zbyt pulchna, ale i on odznaczał się potężną posturą i wielkimi rękoma. Wyobraził sobie te ręce na jej bujnych piersiach i biodrach, i od razu poczuł napięcie w lędźwiach. U śmiechnął się na myśl o swoich zachciankach.

- Wiem, o czym myślisz, Saint! - Jane nachyliła się nad nim i złożyła przelotny pocałunek na jego wargach. - Nie ma w tobie krztyny delikatności.

- Może i nie ma! - zgodził się z lubieżnym uśmiechem.

Przyciągnął ją do siebie, aż usiadła mu na kolanach. Wtedy splótł palce na jej plecach. Przycisnął przy tym jej piersi do swoich, co pobudziło jego organizm do błyskawicznej reakcji.

- Jesteś wspaniałą kobietą, Jane! - zamruczał gardłowym głosem, obejmując ją ramieniem i całując. Odpowiedziała na to z takim entuzjazmem, jak to tylko ona potrafiła, więc ani się obejrzała, a już jego palce spoczęły na jej nagich piersiach. Szeptał przy tym namiętnie:

- O, tak, to miłe, bardzo miłe!

Uśmiechał się, czując nacisk jej pośladków na swoich udach. Znów ją pocałował, tym razem mocno.

Nie widzieli się prawie od tygodnia, więc Jane pragnęła go równie gorąco jak on jej. Uznali więc, że szkoda czasu na dojście do sypialni, i kochali się na dywanie przed kominkiem. Biorąc w posiadanie jej rozgrzane ciało, Saint namiętnie uciskał jej krągłe biodra.

- Tak mi dobrze, kiedy to robisz! - stwierdził, widząc spazm rozkoszy na jej twarzy. Jego potężne ciało też zareagowało na to napięciem.

Jane zarzuciła na nich oboje puszysty afgański kobierzec i przytuliła się do piersi Sainta.

- Tak długo nie byliśmy razem - poskarżyła się. - Przecież to takie miłe!

- No wiesz, co tak skromnie? - zażartował, lekko przygryyzając płatek jej ucha. - Uważaj, bo w końcu jestem tylko mężczyzną.

- To raczej ty jesteś zbyt skromny - zrewanżowała mu się, pieszcząc go czule. Dochodziła już północ, kiedy w końcu ubrali się i zasiedli w kuchni, przy małym stoliku, popijając herbatę.

Saint nigdy nie spędzał u Jane nocy ze względu na jej synnków. Czasami jednak, tak jak dziś, kiedy był syty i śpiący, marzył o zasypianiu w jej objęciach ... Szybko odsunął od sieebie tę myśl i delektując się herbatą, zaczął z zupełnie innej beczki:

- A co porabia nasza dziewuszka?

- No, w tej chwili radzi sobie już całkiem dobrze. Nazywam ją Mary, bo mnie o to prosiła. Ciebie, oczywiście, uwielbia. - Świetnie, ale czy jesteś zadowolona z jej szycia?

- Owszem. Jest bardzo pojętna i stara się jak może, aby mnie zadowolić. W ciąż woli przebywać na zapleczu, z dala od klientów, ale mam nadzieję, że wkrótce odzyska zaufanie do ludzi.

- To może potrwać, bo większość twoich klientów stanowią mężczyźni - zauważył Saint. - Masz teraz trzy pracownice, prawda?

- Żebyś wiedział, że interes się rozwija! Odkąd otworzyłam w zeszłym roku ten zakład, uszyłyśmy chyba ze dwa tysiące koszul, nie licząc już flanelowych spodni.

Saint przypomniał sobie piętnastoletnią Chinkę, którą naazwali Mary, bo jej prawdziwego imienia nikt nie był w stanie wymówić. Dwa miesiące temu ocalił ją przed sprzedażą do burdelu na Washington Street. Za nieposłuszeństwo została poobita do nieprzytomności, więc Saint miał sposobność dokładnie ją zbadać. Na szczęście pozostała dziewicą, ale przypuszczał, że tylko formalnie. Ileż takich biednych dziewcząt padało ofiarą przemocy!

- Wiem, o czym myślisz, Saint. - Jane współczująco ścisnęęła go za ramię. - I tak zrobiłeś dla niej dość dużo. A wszystko przez to, że miasto jest jeszcze młode i mało ucywilizowane, no i mieszkają tu przeważnie mężczyźni ...

- Wśród których jest zbyt wielu jurnych łobuzów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin