Jan Brzechwa-Święto Królewskiego Koguta(1).pdf

(159 KB) Pobierz
38553155 UNPDF
Jan Brzechwa
TRYUMF PANA KLEKSA
ŚWIĘTO KRÓLEWSKIEGO KOGUTA
Alamakota prowadziła politykę pokojową, nie utrzymywała armii lądowej ani floty
powietrznej, posiadała jednak potężną marynarkę, na którą składały się: okręt
flagowy "Kwaternoster Pierwszy", dwanaście alambajów o napędzie alamakotowym,
dwadzieścia cztery szybkoguty dalekiego zasięgu, sześć kuromiotaczy i trzydzieści
pancernych bajkajaków. Jednostki te, z wyjątkiem okrętu flagowego, pływały pod
zmyślonymi banderami, co miało zmylić państwa żądne podbojów i uchronić
Alamakotę przed zaborcami.
Flota nie podlegała ministronowi Pokoju, gdyż mógłby on w przystępnie złego
humoru wdać się w niepożądany zatarg międzynarodowy. Do zadań floty
oceanicznej należało wyłącznie konwojowanie flotylli poduszkowców i jajostatków
służących wymianie handlowej.
Alamakotańskie poduszkowce nazywały się tak dlatego, że były wypchane kurzym
pierzem jak poduszki. W czasie trwania transportu w ich cieple wylęgały się z jajek
kurczęta. Poduszkowiec mógł zabrać w swoich ładowniach sto tysięcy jaj, a do portu
przeznaczenia przywoził sto tysięcy żółtych piszczących kurczątek. Jakiż to musiał
być zachwycający widok!
Kiedy "Kwaternoster Pierwszy" wczesnym rankiem zbliżał się do macierzystego
wybrzeża wszystkie jednostki floty wciągnęły flagi na maszt, a kuromiotacze oddały
salwę honorową. Na wybrzeżu zgromadziły się tłumy wiwatujące na cześć
Admirała, pana Kleksa, a zwłaszcza Multiflory, matki przyszłej królowej. Okazało się
bowiem, że wieść o małżeńskich zamiarach króla rozeszła się lotem kolibra po całym
kraju.
Na redzie dostrzegłem "Płetwę Rekina", która przybyła właśnie do Alamakoty z
ładunkiem oksydowanych zegarków. Zdążyłem szepnąć Zyzikowi, aby skoczył do
znajomego kapitana statku i poprosił go o zarezerwowanie czterech kajut na rejs
powrotny.
W porcie czekał na nas ministron Dworu Trąbatron, nasz przyjaciel Limpotron, pan
Lewkonik z czterema córkami, Bulpo, Pulbo oraz wyżsi urzędnicy Admiralicji.
Był piękny bezchmurny dzień lipcowy.
Po krótkim powitaniu Alojzy wydał zarządzenia dotyczące pływającej wysepki,
która w oddali kołysała się na spokojnych falach.
Marynarze zarzucili koniec liny na obrotowy bęben i mozolnie jęli ją nawijać
przyciągając wysepkę do nabrzeża.
Gdy ten maleńki skrawek Wyspy Sobowtórów przycumował wreszcie do
wyznaczonego miejsca, mechanicy zabezpieczyli krawędzie wysepki żelazną listwą,
wmontowali kotwicę i rzucili ją na dno według wszelkich zasad sztuki marynarskiej.
Dopiero teraz mogliśmy po trapie wstąpić na tę ziemię, którą nazwano "Anemonową
Piętką", gdyż przypominała kształtem piętkę uciętą z okrągłego bochenka chleba.
Dom państwa Lewkoników zachował się znakomicie. Nie bez zdziwienia
stwierdziłem, że podczas katastrofy nie zarysowały się mury ani nawet z okien nie
wypadły szyby. Drzewa w sadzie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców, a w
powietrzu unosił się odurzający aromat róż.
Jak widzicie, rozmyślnie zwlekam z opisem czułego powitania rodziny Lewkoników
z Multiflorą, gdyż nie posiadam poetyckiego daru Piwonii i brak mi po prostu słów
na odtworzenie tej wzruszającej sceny. Wystarczy jeśli powiem, że Weronik szlochał
jak bóbr, wspominając zapewne nieboszczkę Weronikę, a pan Kleks siąkał nosem i z
trudem powstrzymywał łzy.
Hodowca róż rzeczywiście nie przesadził, gdy mówił o niezwykłej urodzie
Multiflory. Przy swoich córkach wyglądała jak ich starsza siostra. Pomimo rozłąki z
rodziną i wielu ciężkich przejść z ostatnich dni pełna była promiennej pogody i
ujmującego wdzięku, jak gdyby ta chwila szczęścia starła z jej twarzy wszelkie ślady
trosk i zmęczenia.
"Anemonowa Piętka" była umeblowana z dużym smakiem i posiadała wszelkie
nowoczesne urządzenia, mające służyć wygodzie jej mieszkańców.
Tak więc pan Lewkonik wraz z córkami mógł od razu przenieść się do własnego
domu. Weronik zgodził się zamieszkać tam na czas krótki celem zaprowadzenia
porządku i załatwienia różnych formalności administracyjnych, jak założenie księgi
meldunkowej, umocowanie tabliczki z nazwą ulicy, przyłączenie do sieci
oświetleniowej i kanalizacyjnej, uzyskanie zezwolenia na przerzucenie trwałego
mostku, wyrobienie prawa do własnej kotwicy, zarejestrowanie prywatnej hodowli
kwiatów, uporządkowanie numeracji domu, przydział państwowych jajek itd.
Stary dozorca ochoczo zabrał się natychmiast do pracy, był to bowiem jego żywioł.
Skoro cała rodzina Lewkoników, a wraz z nią Weronik, opuściła gościnne
apartamenty Limpotrona, zostałem tam sam z panem Kleksem. I chociaż uczony
dzięki swej niezwykłej przenikliwości był już mniej więcej zorientowany w moich
kłopotach rodzinnych, skorzystałem ze sposobności, żeby opowiedzieć mu
dokładnie przebieg znanych wam wydarzeń.
Pan Kleks wysłuchał mnie uważnie, pomyślał chwilę, po czym rzekł z wyrzutem:
- Drogi Adasiu, tyle pracy włożyłem w twoją edukację, wlałem beczkę oleju do
twojej głowy, nauczyłem cię prawidłowego myślenia, z niemałym trudem
oświeciłem zakamarki twojego umysłu, a ty opowiadasz mi takie niestworzone
brednie. Jak ty, człowiek wykształcony, mogłeś uwierzyć w przemianę twego ojca w
ptaka? Czy coś podobnego zdarza się kiedykolwiek na świecie? Weronik wszystko to
wyssał z palca, a ty dałeś się nabrać na taką piramidalną bujdę. Jak ci nie wstyd?! A
co do Alojzego, to wiadomo, że przez cały czas poprzedzający twój przyjazd był tu w
Alamakocie, udawał ciebie i grywał ze mną w "trzy wiewiórki". Nie mógł więc
występować w roli listonosza. Cenię fantazję, owszem, ale nawet fantazja musi być
sensowna.
Słowa pana Kleksa spadły na mnie jak nagłe olśnienie. Zrozumiałem całą
niedorzeczność bajki o przemianie mego ojca w ptaka. Że też mogłem ulec
podobnemu zamroczeniu umysłu! Stałem przed ukochanym profesorem czerwony
jak rak i miałem ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Ale równocześnie ogarnęła
mnie radość na myśl, że rodzicom nie przytrafiło się nic złego i że nie grozi im
niebezpieczeństwo.
Z zakłopotania wybawił mnie Zyzik, który wpadł zdyszany, wołając od progu:
- Proszę pana... Proszę pana... Wszystko załatwiłem... "Płetwa Rekina" odpływa
pojutrze o ósmej rano. Kapitan bardzo się ucieszył. A cztery kajuty będą
przygotowane!
- Nie ma to jak dzielny bosman-mat - rzekł pan Kleks ująwszy się pod boki. - Nie
cofam tego, co w nocy powiedziałem. Za pięć lat będziesz sławnym kapitanem.
Do odjazdu mieliśmy więc jeszcze dwa dni, z czego byłem nawet zadowolony, gdyż
Święto Królewskiego Koguta połączone z zaręczynami króla zapowiadało się
niezwykle interesująco. Zresztą i moje zaręczyny z Rezedą wymagały omówienia z
jej rodzicami. Opuściłem więc pana Kleksa i udałem się na "Anemonową Piętkę".
Zastanawia was pewno, dlaczego w kraju tak cywilizowanym jak Alamakota nie
było telefonów i każdą sprawę musiało się załatwiać osobiście. Otóż przed laty
istniały tam odpowiednie instalacje i urządzenia, ale telefony nieustannie się psuły i
ludzie tracili połowę czasu na daremne zabiegi w celu uzyskania połączenia. Doszło
do tego, że praca w biurach i urzędach niemal całkiem ustała. Wszyscy bowiem bez
przerwy zajęci byli bezskutecznym nakręcaniem numerów. Toteż w końcu ministron
Pogody i Czterech Wiatrów, któremu sprawy te podlegały, postanowił dla dobra
państwa zlikwidować raz na zawsze telefony, a zamiast nich wprowadzić hulajnogi,
aby obywatele mogli się ze sobą szybko porozumiewać.
Tak więc bez telefonicznej zapowiedzi zjawiłem się na "Anemonowej Piętce". Przed
domem tłumnie zgromadziła się młodzież, zaciekawiona nie tyle osobliwą
posiadłością rodziny Lewkoników, co dwoma ich psami, jako że w Alamakocie
zwierzęta te pojawiły się po raz pierwszy. "Anemonowa Piętka" odegrała w danym
wypadku rolę Arki Noego, na której uratowała się jedna para psiego gatunku. Jak
już wspomniałem, były to dwa czarne pudle, matka i syn, o dźwięcznych imionach
Negri i Negrifon. Oba pieski stały na parapecie otwartego okna, wesoło merdały
ogonkami i od czasu do czasu krótko poszczekiwały z właściwą pudlom
życzliwością.
Rezeda już zdążyła zawiadomić rodziców o swojej decyzji. Pan Lewkonik, który w
ciągu tych dni dostatecznie mnie poznał i cenił jako ulubionego ucznia słynnego
profesora Kleksa, zgodził się oddać mi za żonę swoją córkę pod warunkiem, że
wszystkie wakacje będziemy spędzali w Alamakocie. Natomiast Multiflora była
wyraźnie zawiedziona, że nie jestem ogrodnikiem.
- Zawsze pragnęłam, aby moje córki poświęciły się hodowli kwiatów, ale tylko Dalia
i Hortensja spełnią pokładane w nich nadzieje. Pan specjalizuje się w ptasich gwarach
i narzeczach. Czy to odpowiednie zajęcie dla uczonego? Dla zięcia hodowcy róż? Ale
skoro Rezeda pana kocha, to i w moim sercu znajdzie się dla pana ciepły kącik.
Mówiąc to ucałowała mnie w oba policzki, a pan Lewkonik zawołał z radością:
- Musimy uczcić te zaręczyny! Piwonio, wymyśl na cześć młodej pary jakiś wierszyk.
Piwonia stanęła pomiędzy mną a Rezedą i zadeklamowała dźwięcznym głosikiem:
Lewkocórek sznurek pięć Do Rezedy kiedy pędź Adam radam ojciec chęć Mama sama ćwir-
ćwir zięć
Pan Lewkonik aż podskoczył z zachwytu i natychmiast wytłumaczył nam sens tego
wierszyka. Chodziło mianowicie o to, że spośród pięciu córek państwa Lewkoników
o Rezedę stara się Adam, czyli ja. Ojciec bardzo jest temu rad i nawet mama zgadza
się mieć za zięcia specjalistę od ptasich świergotów.
Wszyscy byli wzruszeni subtelnością tego utworu, szkoda tylko, że Dalia serią
kochnięć zagłuszyła zakończenie wiersza. Nagrodziliśmy autorkę hucznymi
oklaskami, a Rezeda serdecznie uściskała Piwonię, która zaczerwieniła się i rzekła:
- Czuję, że jestem stworzona do poezji. Dlatego też nie chcę wychodzić za mąż. Ani
za ogrodnika, ani za króla! Prawdziwy poeta musi być wolny, aby móc całkowicie
poświęcić się twórczości.
Pan Lewkonik popatrzył na nią z dumą, a Multiflora ze smutkiem. Bliższe jej były
róże niż poezja.
W tym momencie zjawili się Bulpo i Pulbo. Wprawdzie serce matki na pewno
bardziej radował widok dwóch ogrodników jako przyszłych zięciów, jednak pani
Lewkonikowa nie okazywała im większych względów niż mnie, chociaż byłem tylko
skromnym kleksykologiem, badaczem ptasich języków. Zapewniam was, że
potrafiłem ocenić tę jej delikatność i takt.
Zaręczyny dwóch następnych par odbyły się w równie uroczysty sposób, to znaczy,
że Piwonia zaimprowizowała na ich cześć zawiły, ale pięknie brzmiący poemacik.
Tym razem Dalia powstrzymała się od kichania, a Hortensja poruszając wargami
Zgłoś jeśli naruszono regulamin