Jan Brzechwa-Alamakota(1).pdf

(87 KB) Pobierz
38552806 UNPDF
Jan Brzechwa
ALAMAKOTA
Dziwi was pewno, że w poprzednim rozdziale pan Kleks pojawił się tylko przez krótką
chwilę, na samym początku, a potem cały czas był nieobecny. Zdziwienie wasze jest
całkiem uzasadnione, gdyż pan Kleks, jako główny bohater tej książki, powinien być,
prawdę mówiąc, stale na miejscu. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że uczony udał się
do Alamakoty, która leży bardzo daleko, musieliśmy więc odbyć długą podróż po to, żeby
nawiązać z nim kontakt.
Szliśmy z portu całą gromadą i spotkaliśmy pana. Kleksa zupełnie przypadkowo, kiedy
zjeżdżał na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Niebawem wrócę do tego
momentu, a na razie chciałbym opowiedzieć wam o Alamakocie.
Jest to jeden z tych ciepłych krajów, dokąd na okres chłodów odlatują niektóre nasze
ptaki. Pomyślałem więc od razu, że kiedy u nas nastąpi zima, to kto wie, czy mój ojciec
nie przyleci do Alamakoty.
Alamakotańczycy należą do pięknej rasy, kolor skóry mają jasnokawowy, włosy ciemne,
a od innych ludzi różnią się tylko tym, że posiadają trzecią nogę. Poruszają się z
szybkością antylop, a przy tym w biegu jedna noga zawsze może odpoczywać. Bez trudu
więc rozpoznawaliśmy Bajdotów, którzy wprawdzie opaleni byli na brąz, jednak nie
potrafili wyhodować sobie trzeciej nogi. Za to dzieci, które mieli z Alamakotankami,
zamiast trzeciej nogi posiadały trzecią rękę i tym różniły się od dzieci tubylców.
Z pewnością pamiętacie, że przed laty dzielną załogę bajdockiego statku "Apolinary Mrk"
porwały na tratwie zdradliwe fale i uniosły do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po
obwołaniu go królem, panował jako Kwaternoster I.
Od tego czasu Bajdoci tak się rozmnożyli, że wszędzie spotykało się dziewczęta i
chłopców o trzech rękach. Nastąpiło też pomieszanie języków alamakotańskiego z
bajdockim i powstał nowy - alambajski, podobny do naszego. Różnica polega na tym, że
po alambajsku zamiast "u" mówi się "or", a zamiast "o" mówi się "ur".
Tak więc "ucho" po alambajsku brzmi "orchur", a "noga" - "nurga". Wyraz "kolega"
wymawia się jako "kurlega", "but' jako "bort", a "kogut" jako "kurgort'.
Dla mnie, który znałem języki i narzecza zwierzęce o wiele trudniejsze, mówić po
alambajsku to była po prostu mucha, czyli morcha.
Alamakotę budowano spiralnie, a więc główna ulica wiła się w kształcie ślimaka od portu
aż do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po objęciu panowania nad tubylcami, wznieśli
pomnik ku czci Wielkiego Bajarza Apolinarego Mruka. Nazywał się on po alambajsku
Apurlinary Mrork. Zresztą Alamakotańczycy przyjęli Bajdotów od razu bardzo serdecznie,
chętnie uznali wyższość ich bajek nad własnymi, ofiarowali im swoje córki za żony i żyli z
nimi w największej zgodzie pod berłem Kwaternostra I, który okazał się władcą mądrym,
a przy tym nadzwyczaj łagodnym.
Wróćmy jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze odbyło się w sposób bardzo osobliwy.
Pan Kleks na mój widok nie zdradził najmniejszego zdziwienia, lecz zapytał po prostu:
- Jadłeś już obiad?
- Panie profesorze - odrzekłem - przecież dopiero wylądowaliśmy w Alamakocie.
- Jak to? - obruszył się pan Kleks. - Przed godziną grałeś ze mną w "trzy wiewiórki" i
wygrałeś samogrający guzik...
- Ja? -zawołałem zdumiony. - Panie profesorze, to jakieś nieporozumienie!
- Pan profesor na pewno żartuje - wtrącił Weronik.
Pan Kleks stanął znacząco na jednej nodze, a córki pana Lewkonika otoczyły go kołem i
spoglądały z zaciekawieniem na ruchy jego brody.
- Zaraz... zaraz... - wymamrotał pan Kleks. -Czyżby to był twój sobowtór? No tak,
zaczynam coś niecoś miarkować...
- Alojzy Bąbel! - zawołałem przerażony.
- Tak, Adasiu, Alojzy Bąbel... Już od kilku dni podszywa się pod ciebie, a ja go nie
rozpoznałem. Cóż to za szelma!
Pan Lewkonik, którego wtajemniczyłem we wszystkie moje sprawy, zbliżył się do pana
Kleksa i gdy obaj zderzyli się brzuchami, powiedział:
- Damy sobie z nim radę. Mam zagraniczny płyn owadobójczy. Środek niezawodny.
- Alojzy Bąbel to nie owad, panie łaskawy! Nie owad! Mógłby pan o tym wiedzieć, panie...
panie...
- Anemon Lewkonik - pośpieszył przedstawić się hodowca róż. - A oto moje córki: Róża,
Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Wszystkie panny na wydaniu.
- Ciekawe... - rzekł z figlarnym uśmiechem pan Kleks. - Istny ogród botaniczny.
- Pan profesor nie pamięta, ale widywaliśmy się już nieraz - wtrącił nieśmiało pan
Lewkonik.
- Ja? Nie pamiętam? - obruszył się wielki uczony. - Może widywał mnie pan w snach. A
ludzie rozsądni nie wierzą w sny. Nie mówmy o tym więcej.
Tu wmieszał się stary dozorca:
- Panie profesorze ja również chciałbym złożyć panu moje uszanowanie. Nazywam się
Weronik Czyścioch, ulica Korsarza Palemona 7, wejście z bramy, dyplomowany dozorca
z dziada pradziada.
- Fiu-fiu! - gwizdnął pan Kleks. - Takich ludzi będzie mi potrzeba. Oby tylko siły panu
dopisywały.
- Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesiąt lat - rzekł Weronik - W zeszłym
roku w skoku o tyczce zająłem pierwsze miejsce przed Kiełboniem, Fojdrą i
Okiełźniukiem. Mógłbym jeszcze, za przeproszeniem, stanąć do biegu maratońskiego.
Z tymi słowy chwycił pana Kleksa wpół i trzykrotnie podrzucił go do góry.
- Hip-hip-hura! Hip-hip-hura! - zawołała zgodnym chórem rodzina Lewkoników.
Po tej wymianie wzajemnych grzeczności postanowiliśmy udać się do pałacu, aby
przedstawić się królowi Kwaternostrowi I.
Na ulicach był wielki ruch, gdyż właśnie obchodzono uroczyście rocznicę lądowania
Bajdotów i dziewczęta znosiły zewsząd naręcza kwiatów pod pomnik Apolinarego Mruka.
Udaliśmy się wraz z tłumem w kierunku placu Przyjaźni Alamakotańsko-Bajdockiej, który
nazwano w skrócie placem A-B.
Pan Kleks kroczył wielce zakłopotany, tarmosząc w zamyśleniu brodę.
Nagle przystanął, owinął wąs dokoła palca i zawołał z tryumfem:
- Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu Bajdotów, wliczając w to króla
Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodzą jeszcze córki pana Lewkonika. Razem
dwadzieścia dwie osoby z gatunku dwunożnych. Trzeba sporządzić dokładny wykaz. Kto
znajdzie się poza tą liczbą, kto nie będzie figurował w spisie, a okaże się dwunożnym,
tego zdemaskujemy jako Alojzego Bąbla. Poznamy go po nogach. Oto mój plan, proszę
państwa.
Słowa pana Kleksa wzbudziły ogólny podziw, a Weronik raz jeszcze podrzucił go do
góry. W tym momencie znaleźliśmy się właśnie przy pałacowej bramie.
O, tak! Pan Kleks był naprawdę genialny.
Mieliśmy właśnie wejść do pałacu i warta sprezentowała broń, gdy nagle nadleciał mój
znajomy koliberek i usiadł mi na ramieniu. Wyznał mi, że bardzo się do mnie przywiązał i
że będzie mi odtąd towarzyszył aż do pierwszych jesiennych deszczów. Koliber
porozumiewał się ze mną w narzeczu tri-tri, używanym przez ptaki
południowoafrykańskie, toteż dla uproszczenia przezwałem go Tri-Tri, co nawet pan
Kleks uznał za bardzo trafne.
Pałac królewski zbudowany był z dużych muszli, zestrojonych w tak misterny sposób, że
gdy wchodziło się do sali tronowej, ich szum rozbrzmiewał dźwiękami hymnu
narodowego Alamakoty. Ponieważ muszle nanizane były na wysokie stalowe pręty, które
obracały się dokoła swej osi, nadworny muzyk odpowiednio wprawiając je w ruch, mógł
zmieniać melodie i wygrywać na muszlach stosownie do okoliczności różne
alamakotańskie marsze.
Przy dźwiękach hymnu narodowego zbliżyliśmy się do królewskiego tronu, który
wykonany był w kształcie fregaty wyposażonej w żagle, ster i mostek kapitański. Z tego
mostku król wygłaszał orędzia do narodu. Trzeba bowiem pamiętać, że Kwaternoster I
był starym marynarzem i zasłynął niegdyś jako kapitan Kwaterno.
- Witam, cię królu - powiedział poufale pan Kleks. - Pozwól, że przedstawię ci moich
przyjaciół. Oto pan Lajkonik...
- Lewkonik - poprawił hodowca róż.
- Tak tak... Przepraszam... Pan Lewkonik... A to są jego kwiatuszki, czyli pięć córek... A,
to pan Wazonik...
- Weronik panie profesorze - przerwał mu stary dozorca.
- Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie przywiązuję wagi do nazwisk - rzekł wielki uczony. -
Ważny jest nie człowiek, lecz jego dzieło. O Ambrożym Kleksie ludzkość może
zapomnieć, ale mój twór, Alojzy Bąbel przejdzie do historii. Tak jak do historii przejdą
czyny sławnych bajdockich żeglarzy z królem Kwaternostrem I na czele. Niech żyje król!
- Niech żyje! - zawołaliśmy chórem, a muszle powtórzyły nasze głosy wielokrotnym
echem. Dworzanie uderzali przy tym zegarkami o podłogę, wskutek czego powstał taki
zgiełk, że Tri-Tri przerażony uciekł przez okno.
- Jeszcze nie skończyłem! - zawołał pan Kleks uciszając Alamakotańczyków. - To jest
właśnie mój uczeń, Adam Niezgódka, o którym ci, królu, opowiadałem.
Przez cały ten czas król zajęty był gorączkowym poszukiwaniem okularów, bez których
nic nie widział, ale nie mógł ich rzecz prosta znaleźć, ponieważ nic nie widział bez
okularów.
Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa. Dla wszystkich było jasne, że słowa pana
Kleksa nie docierają do króla, pochłoniętego całkowicie sprawą okularów. Natomiast nikt
Zgłoś jeśli naruszono regulamin