Legutko Piotr - Mity czwartej władzy.doc

(841 KB) Pobierz
Legutko Piotr - Mity czwartej władzy

Legutko Piotr  - Mity czwartej władzy

widzów

sfuchaczy ‘czytaczy

ilustracje Andrzej Mleczko

Wydawnictwo Literackie

 

© Copyright by Piotr Legutko and Dobrosław Rodziewicz © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002 Wydanie pierwsze

Redaktor prowadzący Lucyna Kowalik

Projekt okładki i stron tytułowych grupa 99 $

 

Słowo bardzo wstępne

 

 

... Wydziału Dziennikarstwa i Nguk Politycznych

Uniwersytetu Warszawskiego

Jl. Nowy Świat 69, 00-046 Warszawa

»el. 620-03-81 w. 295, 296

Biblioteka WDiNP UW

Redaktor

Alina Doboszewska

Redaktor techniczny Bożena Korbut

Książki Wydawnictwa Literackiego

oraz bezpłatny katalog można zamawiać:

31-147 Kraków, ul. Długa l

bezpłatna linia telefoniczna: O 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl

tel./fax: (+48-12) 422 46 44

ISBN 83-08-03253-2

 

Napisać ciekawą książkę to rzecz niełatwa. Ale gdy się ma ciekawy temat i ponad dwieście stron do dyspozycji, okazuje się pod koniec pisania łatwiejsza niż na początku. Prawdziwe wyzwanie to przekonać potem innych, i to na jednej tylko stronie wstępu, że taką książkę warto kupić, a nawet przeczytać. Spróbujemy zrobić to tak, by nikt nam nie zarzucił składania obietnic bez pokrycia.

W tej książce pada wiele słów na temat telewizji, ale tylko dwa słowa na temat seksu i przemocy (to były właśnie te dwa). Nie brakuje także opisów skandali, choć największe z nich są tak powszednie, że prawie ich nie widać. To jest książka o tym, co wielu z nas podejrzewa, ale jeszcze częściej o tym, jak bardzo lubimy się łudzić. By wynieść korzyści z jej czytania, nie trzeba być dziennikarzem (chociaż można), nie trzeba znać się na polityce (chociaż politykom też ją polecamy), nie trzeba mieć żadnego specjalnego rodzaju wykształcenia lub doświadczenia życiowego. Wystarczy brak wstrętu do lektury książek oraz skłonność do czytania gazet, słuchania radia i oglądania telewizji (niekoniecznie jednocześnie). Ta książka jest dla każdego, kto nie potrafi żyć bez mediów, ale żyjąc z nimi, czasem zadaje sobie pytanie: „co to za życie?”. Gdyby autorów nie dręczyły podobne pytania, nie napisaliby tej książki.

Piotr Legutko i Dobroslaw Rodziewicz

1098020887

 

Dwa oblicza czwartej władzy, czyli wstęp właściwy

Termin „czwarta władza” nie został wymyślony w Polsce, ale nieźle się u nas zadomowił. Podobnie jak wiele innych pojęć importowanych zza „żelaznej kurtyny”, gdy ta wreszcie do cna przerdzewiała. Jak twierdzi prof. Walery Pisarek, importowaliśmy zresztą nie produkt oryginalny, który na język polski należałoby tłumaczyć jako „czwarty stan” (thefourth estate), jak w XVIII wieku filozof angielski Edmund Burkę miał nazwać po raz pierwszy dziennikarzy, traktowanych jako osobny „stan” Królestwa. Polskie określenie „czwarta władza”, podobnie jak niemieckie vierte Gewalt, kładzie nacisk na „władczą moc”, potęgę. Wszak i dawniej mawiano, że „prasa to potęga”. Toteż ten sposób tłumaczenia wyrażenia thefourth estate stanowi bardziej dopełnienie koncepcji „trzech władz” Monteskiusza niż opis rangi dziennikarzy jako grupy społecznej. Chociaż sens terminu „czwarta władza” rozumiany bywa różnie, to akurat w Polsce, od czasu upadku PRL, dominuje rozumienie roli mediów jako niezależnych „kontrolerów jakości” życia publicznego w ogóle, a kontrolerów poczynań zwykłych władz - w szczególności.

Jak dalece polskie środki przekazu są niezależne i w jakim stopniu zdolne do sprawowania skutecznej kontroli nad rządzącymi - to istotne pytania, do których będziemy w tej książce powracać. Jest natomiast faktem,

że kiedy statystyczny Kowalski słyszy określenie „czwarta władza”, zwykle bez problemu kojarzy je właśnie z mediami.

O czym warto marzyć?

Od momentu narodzin nowoczesnej demokracji uważa się, że bez istnienia mediów niezależnych od rządu (i wszelkich władz publicznych) nie do pomyślenia jest praktykowanie wolności słowa, ochrona dobra wspólnego i wreszcie zachowanie samej demokracji. Wyrażenie „czwarta władza” ma podkreślić wagę i siłę wpływu mediów na życie publiczne. Zakłada się przy tym, że wpływ ten jest w ostatecznym rozrachunku wywierany w interesie zwyczajnych obywateli, nawet jeśli poszczególne media reprezentują różne opcje ideowe i rozmaite interesy. Zakłada się także, iż wielość owych opcji i interesów (zwana brzydko „pluralizmem”) oraz konkurencja między mediami o względy odbiorców stanowią gwarancję, że ich dysponenci i sami dziennikarze będą generalnie dbali o zachowanie rzetelności, a zdarzające się nadużycia, kłamstwa i błędy w sztuce będą demaskowane przez konkurencję. Panuje wreszcie domniemanie, że dziennikarze są grupą o szczególnym etosie zawodowym i z reguły ludźmi dociekliwymi oraz przynajmniej dążącymi do zachowania niezależności myślenia. Obraz świata mediów przedstawia się więc jako system, zawierający samoregulację służącą dobru publicznemu. Jest to oczywiście pewien ideał, który w żadnym kraju nie został w pełni zrealizowany. Jednak ten ideał, ten mit pierworodny czwartej władzy jest bez wątpienia użyteczny. Na pewno odpowiada on potrzebom demokracji jako ustroju, dla którego żywotności nie wystarczy sam fakt zapisania w konstytucji wolności słowa, a nawet istnienie wielu środków przekazu pozostających w rękach różnych właścicieli.

Demokracja potrzebuje czegoś więcej. Potrzebuje publicznej debaty i prowadzenia tej debaty w języku zrozumiałym dla szerokich rzesz obywateli o różnych poglądach i różnym stopniu wykształcenia. Wymaga to spełnienia pewnych warunków. Po pierwsze, większość uczestników i adresatów tej debaty musi wyznawać te same elementarne wartości, którym działalność publiczna, zwłaszcza polityczna, ma służyć. Po drugie, musi istnieć przynajmniej częściowo wspólny język, w jakim nazywa się po imieniu publiczne problemy. A po trzecie, wszyscy zainteresowani muszą mieć możliwość poznania tych samych faktów, danych, wydarzeń i opinii, mających istotne znaczenie dla zrozumienia, o co spierają się politycy, co robi rząd, i o co w ogóle chodzi. W odróżnieniu od tyranii i dyktatur demokracja bez takich luksusów nie może się obejść. A kiedy jednak próbuje, kopie swój własny grób. To właśnie opiniotwórcze środki przekazu (pojmowane jako pewna całość, system komunikacji) uważane są współcześnie za podstawowy sposób tworzenia forum publicznych debat. Kiedy zaczyna brakować takiego forum lub staje się ono zbyt wąskie, to najbardziej demokratyczne wybory nie są w stanie skłonić nawet aktywnych wyborców (nie mówiąc już o takich, co nie głosują) do poważnego namysłu nad sprawami, o których mówią im politycy. I jeśli mówienie o mediach jako „czwartej władzy” ma oznaczać cokolwiek godnego uznania, to tylko pod warunkiem, że są one w stanie wywiązać się z roli budowniczych takiego forum. Gdy tego nie potrafią lub nie chcą, to ich siła oddziaływania, ich zdolność do wpływania na ludzkie postawy i poglądy może się okazać dla demokracji nawet niebezpieczna.

Jaka odpowiedzialność?

Za co i przed kim mogą odpowiadać wydawcy, nadawcy i konkretni dziennikarze? Już nie gdziekolwiek, ale

w dzisiejszej Polsce. Tak naprawdę tylko za udowodnione im przed sądem naruszenie prawa lub dóbr osobistych. Poza tym nadawcy radiowi i telewizyjni muszą się liczyć z sankcjami ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za naruszanie ustawy lub warunków koncesji. Inne rodzaje odpowiedzialności mediów pozostają albo w sferze pobożnych życzeń i deklaracji, albo są po prostu kwestionowane. I tak, na pytanie, czy rola nadawcy, wydawcy i dziennikarza wymaga poczucia odpowiedzialności za słowo rozpowszechniane publicznie, zgodny chór głosów odpowiada - oczywiście! I niemal każdy z nich powie o swojej gazecie, o swojej stacji czy własnej pracy dziennikarskiej, że spełnia ona wszystkie możliwe normy fachowej rzetelności i poważnie traktuje odbiorców. Co - rzecz jasna - nie wyklucza w przypadku części mediów prywatnych jawnego sprzyjania pewnym wartościom czy wierności pewnym poglądom. Adam Michnik, ojciec Rydzyk czy Jerzy Urban we własnym mniemaniu są tak samo odpowiedzialni za słowo i tak samo w porządku wobec swoich odbiorców.

Gdybyśmy jednak spytali szefów polskich mediów, czy czują się odpowiedzialni za społeczne skutki wywieranego przez nich wpływu, wielu z nich zakwestionowałoby zasadność tak postawionego pytania. Bo niby dlaczego środki przekazu, które rzeczywistość „tylko” opisują i oceniają, miałyby się poczuwać do odpowiedzialności za to, jak rozumują i co robią szerokie rzesze obywateli, którzy w dodatku mogą korzystać z dobrodziejstwa swobody wyboru źródeł informacji i opinii? Wielu ludzi mediów niechętnie mówi publicznie o istnieniu związku między wywieraniem wpływu a odpowiedzialnością za ten wpływ. Z różnych zresztą powodów.

Ci mato poczytni, mało słuchani lub oglądani zwykle nie wierzą w swoją wpływowość lub szacują ją bardzo skromnie. I rozumują następująco: owszem, jest pewna grupa ludzi, którzy mogą ulegać naszemu wpły-

wowi, ale nie muszą; to kwestia ich wolnego wyboru i naszych skromnych możliwości. Nadawcy lub wydawcy bardziej wpływowi bywają nawet dumni ze swego oddziaływania. I cenią sobie to, że wśród ich odbiorców jest np. wielu młodych lepiej wykształconych albo jakiś tam procent mieszkańców danego regionu. Ale przecież ci ludzie mogli wybrać inne media. Mamy pluralizm i konkurencję. Po takie same argumenty sięgają wreszcie nawet ci, którzy są w stanie wywierać wpływ na miliony odbiorców. Wpływ niekiedy decydujący. I świetnie o tym wiedzą, ale jeszcze lepiej rozumieją, że publiczne przyznawanie się do takiego wpływu, do takiej władzy nie leży w ich interesie. Bo bezpieczniej i zyskowniej jest sprawować władzę, której nie widać, która nie ma nazwy i oficjalnie nawet nie istnieje. Dlatego mali, średni i wielcy na rynku mediów mają jedną konkluzję wspólną: to wolni obywatele, dokonując wyboru tego, co będą czytać, czego słuchać i co oglądać, biorą na siebie odpowiedzialność za skutki tych wyborów. Mało tego, to właśnie ich decyzje wpływają bezpośrednio na to, jaka gazeta utrzyma się na rynku, a jaka nie, jaka stacja radiowa lub telewizyjna będzie miała wystarczająco wielu odbiorców, by reklamodawcy chcieli dawać jej pieniądze. To odbiorcy mają władzę nad czwartą władzą, a nie odwrotnie. I jak odeprzeć tak solidne argumenty?

Tak, ale...

Na pewno nie można ich lekceważyć. Ostra konkurencja na rynku mediów i zaciekła walka o czytelników, słuchaczy i telewidzów są rzeczywistością. Na rynku prasowym czynnik swobodnej decyzji kupujących ma spore znaczenie. Ale nie jest bynajmniej jedynym. Jak dowodzą proporcje między dochodami ze sprzedaży i dochodami z reklam i ogłoszeń w większości gazet, największe znaczenie dla reklamodawców ma liczba czytelni-

11

 

ków. Ponadto nawet mało poczytna gazeta, wydawana przez bogaty koncern może łatwo wyprzeć z rynku bardziej poczytną, ale działającą w pojedynkę, bez zaplecza. Inne są szansę przetrwania i działania pisma zależnego tylko od sympatii czytelników, a inne takiego, które dzięki „układom” zawiera korzystne kontrakty reklamowe lub jest „podłączone” do politycznych albo lobbystycznych dodatkowych źródeł finansowania.

Z kolei widoki prywatnych nadawców radiowych i telewizyjnych na to, by w ogóle zacząć zdobywać słuchaczy lub telewidzów zależą nie tylko od posiadanego kapitału, ludzi, pomysłów, ale także od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Tu już o prawdziwej konkurencji rynkowej można mówić z bardzo poważnymi zastrzeżeniami, bo w samym punkcie wyjścia są równi i równiejsi. Siła koneksji politycznych czy towarzysko-bizneso-wych może być atutem rozstrzygającym. A poza wszelką konkurencją pod względem liczby i zasięgu nadajników W&L dos&s.pn^ch. i\óde\ fotya.YYSCWTtfrói T-n^A^ą się nadawcy publiczni, w szczególności ogólnopolskie programy radiowe i telewizyjne.

Z tej sytuacji można wyciągać rozmaite wnioski. Ale na pewno nie taki, że całkowita odpowiedzialność za wpływ wywierany przez media spada na ich odbiorców. Ich swoboda wyboru ma często znaczenie drugorzędne, biorąc pod uwagę, w czym w ogóle mogą wybierać. Znacząca część polskiej czwartej władzy nie podlega ani normalnym prawom konkurencji rynkowej, ani innej formie weryfikacji przez samych obywateli. Oczywiście Polska nie jest tu wyjątkiem, bo podobnie jest w wielu innych krajach, gdzie o faktycznych wpływach poszczególnych mediów ostatecznie decyduje kapitał lub zaplecze polityczne, lub obie te rzeczy naraz. Dlatego bez porzucania ideału, jakim jest czwarta władza w roli narzędzia kontroli obywateli nad władzami publicznymi, trzeba spojrzeć na ową czwartą władzę także jak na władze sam? w sobie. J wtedy okazuje sJf aoL jako całość

oraz w swych najpotężniejszych wcieleniach władzą nadawców, wydawców i dziennikarzy nad umysłami obywateli. Może być także narzędziem wywierania wpływu przez inne władze lub grupy interesu.

Oczywiście, siła i charakter oddziaływania mediów na ludzkie zachowania i postawy bywają rozmaite i zależą od wielu czynników. Nakład i poczytność. Zasięg nadajników i słuchalność lub oglądalność. Rodzaj i stopień wykształcenia odbiorców. Ich wiek, płeć, zawód i miejsce zamieszkania. Ich orientacja na informację, opinie lub rozrywkę. Z ilu i jakich źródeł informacji i opinii dana grupa odbiorców korzysta. To wszystko ma znaczenie. I to duże. Nie można jednak zaprzeczyć, że o większości spraw dziejących się poza własnym podwórkiem czy osiedlem współczesny człowiek (także obywatel RP) może dowiedzieć się głównie, a czasem tylko, z gazety, radia i telewizji. Media sprawują władzę, której obywatele nie są w stanie kontrolować ani odmówić mandatu do jej sprawowania w •wyborach. Można przestać kupować gazetę, do której straciliśmy zaufanie. Można użyć pilota, by zmienić stację. Ale nie można normalnie żyć: zawodowo, społecznie, nawet towarzysko bez kontaktu z mediami. Każde z nich wzięte z osobna ma tylko mniejszą lub większą część tej władzy. Jako całość jest ona nieuchwytna, rozmyta. Jednak gazeta czytana przez miliony, stacja telewizyjna oglądana przez miliony ma w tej władzy udział poważny. Skoro czwarta władza kieruje władcze oblicze także ku swoim odbiorcom, a nie tylko w interesie odbiorców patrzy na ręce innym władzom, to należy się jej przyglądać wnikliwie. Co najmniej z taką samą wnikliwością, z jaką warto się przyglądać wszystkim innym możnym tego świata. Władzom konstytucyjnym: państwowym i samorządowym. Partiom politycznym.  Gospodarczym grupom nacisku. Związkom zawodowym. Wszelkim organizacjom, które nie są tylko klubami hobbystów, ale mają ambicje wywierania wpływu na życie publiczne. Czas zatem posta-

13

 

wić pytanie, czy Polacy na media i dziennikarzy patrzą rzeczywiście wnikliwie?

Bardzo dobrze czy tak sobie?

Przeprowadzane w ostatniej dekadzie badania ankietowe zdają się świadczyć o tym, że Polacy swoje media i dziennikarzy oceniają dobrze, a nawet lepiej. W badaniach CBOS z roku 2000 dziennikarze uplasowali się na czwartym miejscu wśród zawodów uważanych za uprawiane najuczciwiej i najrzetelniej, ustępując w tym rankingu jedynie naukowcom, pielęgniarkom i nauczycielom. Łącznie 41% ankietowanych przez CBOS „bardzo wysoko” lub „raczej wysoko” ocenia uczciwość i rzetelność polskich dziennikarzy. Dla porównania warto dodać, że w ojczyźnie wolnej prasy, czyli w USA, zaufanie do dziennikarzy jest o połowę mniejsze. Czyżby mieli tam gorszych dziennikarzy? Ta wysoka ocena wiarygodności funkcjonariuszy czwartej władzy pozostaje w Polsce w wyraźnym kontraście do niskiej oceny trzech władz ustrojowych: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej.

Przymiotnik „polityczny” funkcjonuje u nas jako przeciwieństwo takich przymiotników, jak „uczciwy”, „fachowy”, „wiarygodny”. Świat władzy i polityki to są „oni”. Świat mediów jawi się na tym de jako sojusznik rządzonych, czyli „nas”. I nie brak dowodów, że przynajmniej część polskich mediów taką funkcję stara się wypełniać. Demaskowanie absurdów prawnych, tropienie afer, ujmowanie się za skrzywdzonymi, zadawanie politykom kłopotliwych pytań, wyjaśnianie skomplikowanych zjawisk, doradzanie obywatelom w sprawach urzędowych i życiowych - to wszystko wiele mediów czyni z lepszym lub gorszym skutkiem.

A jednak zbyt często mamy wrażenie, że dowiedzieliśmy się z mediów za mało rzeczy ważnych, a za dużo

byle jakich, że nadal nie rozumiemy, o co w jakiejś sprawie chodzi, że nie padło jakieś ważne pytanie, że dziennikarze coś przed nami ukryli, że zrobili nam mętlik w głowie. Mając takie odczucie, powinniśmy się na swój sposób cieszyć. Ten skądinąd przykry brak komfortu daje nam przewagę nad tymi, którzy żyją złudzeniem, że z mediów (często tylko z tego jednego ulubionego) dowiedzieli się wszystkiego, co trzeba, i rozumieją wszystko, jak trzeba. A jeśli jednak nie rozumieją, to chętniej obwinia za ten stan rzeczy nielubianych polityków, a nawet samych siebie (musi jestem za głupi czy za głupia), niż zwątpią w zawodowe kwalifikacje, niezależność lub czystość intencji redaktorów. Czy takie postawienie sprawy nie jest przesadne? Tylko trochę. Oto 70% ankietowanych w badaniach CBOS z roku 2000 uznało, że publiczna Telewizja Polska jest „wiarygodna i zasługuje na zaufanie”, a tylko 18% respondentów pozwalało sobie w to poważnie wątpić. W tym samym badaniu 62% ankietowanych uznało, że TYP jest obiektywna, a 24%, że niekoniecznie ma ona tę cnotę. Czy mamy szczęście posiadać w Polsce telewizję publiczną zasługującą na tak duże zaufanie? Czy może tak wielu obywateli patrzących w telewizor przez różowe okulary?

Z sondażowych statystyk lepiej ostrożnie wyciągać wnioski, ale trudno ich nie wyciągać wcale. Autorzy tej książki postawili sobie jednak ważniejsze zadania, niż tylko interpretowanie wyników sondaży. Postanowiliśmy zbadać, jak to się dzieje, że jest tak dobrze (w cytowanych powyżej sondażach), skoro na nasze oko, ucho i rozum z informacją i publicystyką w mediach (nie tylko publicznych) jest... tak sobie. Trzeba przy tym pamiętać, że owo „tak sobie” to ocena uśredniona na podstawie ocen wielu mediów różnego rodzaju i reprezentujących różny poziom profesjonalizmu i rzetelności. Od bardzo dobrych i dobrych, po chronicznie słabe lub regularnie manipulujące odbiorcami. Co więcej, gdybyśmy w naszych rachubach uwzględnili dodatkowo fakt,

15

 

że prasę informacyjno-opiniotwórczą czyta regularnie zaledwie trzydzieści parę procent dorosłych Polaków, to uśredniona ocena pozostałych mediów o szerszym zasięgu musiałaby wypaść górze] niż „tak sobie”. A pisząc o „poważnej prasie”, nie mamy wcale na myśli periodyków elitarnych, tylko najpoczytniejsze dzienniki i tygodniki o zasięgu ogólnopolskim i regionalnym.

1. Zdobycie władzy,

czyli mit ładu spontanicznego

17

Skąd autorzy to wiedzą?

W czasie kilku miesięcy przygotowań do napisania tej książki przeczytaliśmy, wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy więcej, niż dopuszczają zasady higieny zdrowia psychicznego. Doprowadzaliśmy nasze rodziny do szału, skazując je na takie katusze, jak np. półtoragodzinne seriale złożone z „Faktów” TVN, „Wiadomości” TYP i „Wydarzeń” PULSU. Ale nie musieliśmy polegać tylko na własnych obserwacjach. W minionym dwunastoleciu powstało wiele krytycznych artykułów na temat mediów i dziennikarstwa. Napisano też trochę książek. Bogatym, chociaż pełnym chaosu źródłem wiedzy okazał się wreszcie Internet. I nawet ktoś, kto korzystałby wyłącznie z takich pośrednich źródeł, musiałby dojść do wniosku, że polska czwarta władza wyraźnie odbiega od mitycznego ideału. A nawet od wyobrażeń, jakie mają w tej sprawie miliony naszych rodaków. Jakie to wyobrażenia? W czym się one rozmijają z rzeczywistością? I dlaczego? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w kolejnych rozdziałach.

Rynek mediów nie jest w Polsce trudny do opisania - przynajmniej jeśli chodzi o kwestie własnościowe. „Dzieli i rządzi” na nim kilka dużych domów (jak to się ładnie mówi) medialnych. Karty zostały rozdane dawno, już w pierwszej połowie lat 90. Termin „rozdane” nie jest li tylko przenośnią, wiele tytułów bowiem zmieniało wówczas właścicieli na drodze decyzji administracyjnej. Zdobywanie czwartej władzy czy - jak kto woli, skupianie jej w rękach silnych wydawców, odbywało się w atmosferze skandali i niedomówień. Reguły gry nie były czytelne, a przejmowania gazet dokonywano często kuchennymi drzwiami. Walka o telewizyjne koncesje i radiowe częstotliwości była już spektaklem czysto politycznym, gdzie kwestie i programowe, i ekonomiczne miały znaczenie drugorzędne.

Ale - co ciekawe - dziś przeważa opinia, że mimo gorszącego scenariusza cały proces przechodzenia czwartej władzy z porządku totalitarnego w demokratyczny zakończył się pełnym sukcesem. Mamy wolne media, uporządkowany, nowoczesny rynek prasy, sprzedane koncesje, przydzielone częstotliwości. A co najważniejsze - bardzo wysoki poziom społecznej akceptacji dla publicznych i prywatnych instytucji medialnych sprawujących w Polsce czwartą władzę.

BIBLIOTEKA ‘Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Polrtyeznycn

Uniwersytetu Warszawskiego

jl. Nowy Św,at 69, 00-046 Warszawa

tel. 620-03-81 w. 295, 296

 

19

Te fakty nie zwalniają jednak od refleksji na temat skutków takiego, a nie innego modelu kształtowania struktury własnościowej polskich mediów. Ceną za jego wybór była bowiem częściowa rezygnacja z celów, jakie dwanaście lat temu stawiała sobie pierwsza po drugiej wojnie światowej demokratyczna władza w Polsce. Chociażby tylko w dziedzinie „upodmiotowienia społeczeństwa”, „uwłaszczenia wywłaszczonych” czy „odpartyjnie-nia” publicznych środków przekazu, skutecznej kontroli czwartej władzy nad władzami publicznymi.

Marzeniem ówczesnych elit politycznych było stworzenie medialnego lustra odbijającego zróżnicowanie postaw społecznych. Nie udało się. Zamiast tego płynnie przeszliśmy z jednego monopolu informacyjnego w drugi, bo praktycznie wszystkie ważniejsze dzienniki regionalne podzieliło między siebie dwóch wydawców, a proces koncentracji czwartej władzy nabiera charakteru multimedialnego. Nie udało się ochronić młodego i niedoświadczonego rynku przed dominacją zagranicznego kapitału. Praktycznie wszystkie z lokalnych „stu kwiatów” (nowych tytułów prasowych, jakie powstały na fali demokratyzacji) już zwiędły. Nie obroniono wielu gazet ważnych dla kultury narodowej. Nie ustrzeżono telewizji publicznej przed upolitycznieniem i komercjalizacją. Nie dopilnowano... Nie stworzono warunków... Nie dano wsparcia...

Zamiast tej litanii można i warto postawić jedno pytanie: czy państwo nie popełniło poważnego grzechu zaniechania, traktując przekształcenia własnościowe w dziedzinie mediów na takich samych zasadach, jak przekształcenia w branży chemicznej czy spożywczej. A jeśli tak, to jakie są konsekwencje tego grzechu dla misji czwartej władzy?

Podobne pytania zadawali sobie i zadają politycy i dziennikarze w wielu krajach. Dziesięć lat temu w Wielkiej Brytanii, gdy dominacja koncernu Murdocha skłoniła Zjednoczone Królestwo do stworzenia specjał-

nej ustawy, a w ostatnich miesiącach we Włoszech, bo nad Tybrem całkowita liberalizacja reguł gry medialnej doprowadziła do powstania imperium Sih/ia Berlus-coniego, człowieka kontrolującego za pomocą trzech ogólnokrajowych sieci telewizyjnych władzę sprawowaną przez... samego siebie.

Zdobycie prasy,

czyli naiwność nie zawsze bezinteresowna

W listopadzie 2001 roku zakończył się trwający jedenaście lat proces likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch. Powstała ona w 1973 roku, po połączeniu największego koncernu prasowego w Polsce - RSW Prasa - z wydawnictwem Książka i Wiedza oraz kolportażowym przedsiębiorstwem Ruch. Była symbolem totalitarnego monopolu w dziedzinie informacji, głównym narzędziem propagandy, dysponentem gigantycznego majątku i płatnikiem rachunków PZPR. Jej likwidacja stała się jednym z kluczowych przedsięwzięć mających przywrócić nam wolność.

Bilansu tych jedenastu lat najłatwiej dokonać w wymiarze ekonomicznym, opinie bowiem na temat skutków społecznych i politycznych procesu likwidacji są bardzo podzielone. Ale z ekonomicznych i prawnych analiz można wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła na przykład, że Komisja Likwidacyjna RSW naraziła skarb państwa na znaczne straty, oddając gazety za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Błąd polegał nie na tym, że oddawano za darmo, i nie na tym, że dziennikarzom. Obdarowywano spółdzielnie, co do których nie było wątpliwości, że nie są w stanie same wydawać swoich tytułów, spółkom dziennikarskim zaś sprzedawano dzienniki za grosze, wiedząc z góry, że występują one wyłącznie w roli pośrednika.

Oczywiście, zgodnie z prawem, dziennikarze przed otrzymaniem konkretnego tytułu mieli przedstawić wiarygodne źródła finansowania własnej działalności. Ale wiele spółdzielni tego nie zrobiło, a mimo to dostało prezent wart miliony. Mogłoby to świadczyć o szlachetnych intencjach likwidatorów, o próbie wsparcia małych, ale wiarygodnych i społecznie ważnych inicjatyw. Co jednak począć w sytuacji, gdy tworzyli je ludzie co prawda ideowi, ale - wstyd przyznać - ubodzy, do wydawania zaś gazety potrzebny jest - oprócz aktu prawnego - kapitał? Tym się likwidatorzy nie przejmowali, przynajmniej oficjalnie. Jako alibi wystarczała im praktyka sprzedawania dzienników regionalnych (na przetargu) spółkom dziennikarskim, które same sobie miały szukać inwestora. A przecież było oczywiste, że całkowite przejęcie tytułu przez tego, nieznanego likwidatorowi, inwestora jest tylko kwestią czasu. Na ten wtórny obrót Komisja Likwidacyjna nie miała już żadnego wpływu. Dzięki temu - na przykład - powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy z dziecinną łatwością wszedł w posiadanie dziewięciu dużych dzienników, które potem kupił Hersant. Wniosek: parcelacja gazet należących do RSW, tygodników i dzienników regionalnych, mimo pozorów planowej polityki, przebiegała w sposób niekontrolowany - przynajmniej przez organy państwa.

Komisja Likwidacyjna rozdała siedemdziesiąt jeden tytułów. Kontrola wykazała, że prawie połowa spółdzielni przekazała gazety innym spółkom. Nawet w przypadku zmarnowania w ten sposób tytułu, który był wartością społecznie użyteczną, komisja nie miała już żadnej możliwości interwencji. Umowy zawierane ze spółdzielniami nie określały bowiem, przez jaki czas dziennikarze mają samodzielnie wydawać pismo. Jeśli więc spółdzielnia robiła to choćby przez tydzień, wywiązała się z umowy.

Po latach widać, jak bardzo proces likwidacji majątku RSW skażony był... naiwnością. Szczerą, acz nie bez-

21

 

interesowną. Naiwnością, bo kolejnym likwidatorom wydawało się, że uwłaszczając stających na straży wolności słowa dziennikarzy (skupionych w redakcyjnych spółdzielniach), zapewnią mediom niezależność.\Było to zarazem doskonałe alibi: komu jak komu, ale dziennikarzom można oddać gazetę, bo najlepiej wiedzą, co z nią zrobić. Tyle o naiwności. Interesowność przejawiała się natomiast w próbach obdarowywania różnych środowisk, także politycznych, o których sądzono wówczas, że stanowią trwały element społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście sądzono według klucza ustalonego przez będących akurat przy władzy polityków. Klasycznym przykładem takiego prezentu było przyznanie Konfederacji Polski Niepodległej tygodnika „Razem”. (Może dobrze się stało, że tygodnik szybko upadł, bo „postępowanie spadkowe” przy kolejnych podziałach KPN przysporzyłoby niemałych problemów prawnych).

Porządek „z drugiej ręki”

Prawdziwe porządkowanie rynku prasowego w Polsce dokonało się zatem „z drugiej ręki”. Najpierw państwo, po swojemu, ułożyło klocki ręką likwidatora. Potem przyszli dorośli gracze i pozabierali zabawki z rąk spółdzielni dziennikarskich. Prawie jak w starym dowcipie o partyzantach, których w końcu przegonił z lasu gajowy. W tym przypadku gajowy nazywał się Robert Her-sant. Francuski potentat prasowy nie miał większych trudności z kupowaniem kolejnych dzienników regionalnych. Jego jedynym problemem był norweski koncern Orkla, który zaczął skupować równolegle, z innego końca lasu. Ale że prasowych drzew w Polsce dostatek, starczyło dla obu. W ręce Hersanta i Orkli trafiły nie tylko wszystkie dzienniki wydawane dawniej przez Komitety Wojewódzkie PZPR, ale także drukarnie i agencje

dysponujące największymi zamówieniami reklamowymi. I tak jest po dziś dzień, z tą jedną zmianą, że polską zdobycz Hersanta dość szybko odkupił niemiecki koncern Neue Passauer Presse. Grono potentatów medialnych uzupełniają spółka Agora (wydawca „Gazety Wyborczej”) oraz Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe - właściciel „Super Expressu”. W sumie wpływy tej wielkiej czwórki obejmują około 9.0% rynku gazet codziennych.

Pamięć bywa selektywna i jednokierunkowa. Być może dlatego przy każdej okazji przypomina się bezsporne zasługi Hersanta, Passauera i Orkli dla polskiej prasy, przede wszystkim dekapitalizowanie i unowocześnienie tego sektora mediów. Mniej chętnie pokazywana bywa publicznie druga strona medalu. Mówienie o konsekwencjach przyznania wielkim koncernom medialnym pełnej swobody działania w Polsce nie należy do dobrego tonu. Kto to czyni, posądzany jest w najlepszym razie o oderwanie od eurorzeczywistości, której znakiem firmowym jest globalizacja i koncentracja mediów. Toteż protestujących (czy ściślej, mówiących: tak, ale...) coraz mniej widać i słychać. Także dlatego, że tych, którzy za tę swobodę zapłacili własną skórą, dawno już na rynku nie ma.

Warto przywołać dwa takie przykłady. Dzienniki „Gazeta Gdańska” i „Czas Krakowski” były w pierwszej połowie lat 90. przez pewien czas liderami regionalnych rankingów prasowych. Budziły podziw, bo powstały praktycznie od zera, z zaangażowania prywatnego kapitału, pracy i pomysłowości, a nie z nadania likwidatora. Mimo braku doświadczenia i niedostatku kapitału, mimo reklamowego ostracyzmu i administracyjnych kłód, nowe gazety wydawane przez środowiska posierpnio-wej opozycji przełamywały codzienne ludzkie przyzwyczajenia, odbierając czytelników tytułom zakorzenionym w swoich regionach od dziesięcioleci. I pewnie po dziś dzień byłyby to ważne instytucje życia publicznego,

23

 

gdyby dano im szansę dalej uczestniczyć w tych zawodach na równych prawach. Ale równe prawa skończyły się, gdy konkurent w kiosku - niczym postać z gry komputerowej - otrzymał w prezencie od państwa dwa dodatkowe „życia”. Życzliwość czytelników nie pomogła, bo rywal nie musiał się martwić niską sprzedażą (deficyt pokrywały inne, dochodowe tytuły), a w dodatku przejął jedyną w makroregionie drukarnię. To na podyktowanych przez jej właściciela warunkach „Czas Krakowski” musiał zejść z rynku, mając wyższą sprzedaż niż należąca do koncernu z Passau „Gazeta Krakowska”.

Żadna z państwowych instytucji nie kiwnęła palcem, gdy Bawarczycy kupowali drukarnie w Krakowie i Gdańsku, choć wiadomo było, jakie skutki będzie mieć ta transakcja dla rynku prasowego w Polsce. Jeszcze w 1997 roku od krakowskiej drukarni uzależnionych było aż siedem dzienników. Nie licząc gazet Passauera, do dziś przetrwały tylko „Gazeta Wyborcza”, „Dziennik Polski” i „Super Express”. Dwa pierwsze stać było na przełamanie monopolu i zakup własnych maszyn drukarskich. Ponieważ próby zwrócenia uwagi opinii publicznej na tę nienormalną sytuację podejmowane były przez przegranych, niezależnych wydawców, łatwo było ignorować je jako popiskiwania nieudaczników. Nie był to jednak wystarczający powód, by uwadze Urzędu Antymonopolowego (i UOP) umknęło przejęcie całkowitej kontroli nad tak specyficznym rynkiem przez obcy kapitał.

Na pociechę nieudacznikom pozostawał jedynie fakt, że popiskiwali w dobrym towarzystwie. Na przykład Giintera Grassa, który podczas jednej z wizyt w Gdańsku powiedział: „Przybywam do mojego rodzinnego miasta i widzę, że Neue Passauer Presse, korzystając z wolnorynkowych uwarunkowań, znalazło tu swoje miejsce, wykupiło polskie gazety. Ostrzegam przed konsekwencjami tej sytuacji. To skandaliczne i niebezpieczne, kiedy gazety - instrumenty służące kształtowaniu

opinii, mające być trybunami wolnej myśli - przechodzą w obce ręce”. Ale kto by słuchał jakiegoś niemieckiego stukania w blaszany bębenek...

Marketing przez konspirację

Przez pierwszych pięć lat istnienia III RP nikt z władz publicznych nie interesował się, kto ani co kupuje na rynku mediów. Pierwsza poważna debata parlamentarna na ten temat odbyła się w 1995 roku, gdy karty już dawno były rozdane. Nie do końca zresztą przymiotnik „poważna” jest tu uzasadniony, fechtowano bowiem głównie argumentami z politycznego lamusa. Jedni straszyli zagrożeniem tożsamości narodowej, inni sprowadzali problem do absurdu. Poseł Juliusz Braun pytał wówczas: „Czy istnieją dowody, że «Gazeta Białostocka* realizuje jakieś antypolskie interesy Norwegów? Albo, że miesięcznik «Bęc» demoralizuje polskie dzieci w interesie Francuzów? Albo, że «Gazeta Krakowska* w zeszłym roku reprezentowała interesy Francji, a w tym roku reprezentuje interesy Niemiec?”.

Ten głos - charakterystyczny dla obrońców nowego ładu medialnego w Polsce - całkowicie wypaczał istotę problemu. Oczywiste jest bowiem, że zawartość gazet nie była i nie jest dla żadnego z wielkich koncernów sprawą pierwszorzędnej wagi - dopóki daje gwarancje dobrej sprzedaży przyciągającej ogłoszeniodawców. Nigdy natomiast obcy wydawcy nie zgłaszali ambicji uczestniczenia w naszej medialnej grze politycznej. Kończyła się ona zazwyczaj na nominowaniu naczelnego, bliskiego tej czy innej opcji. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o to, by uzyskać maksymalną przychylność sił koncesjonujących polski kapitalizm.

Neue Passauer Presse zaczął od właściwego końca. „Znam się dobrze - dzięki Bogu - z Aleksandrem Kwaś-niewskim. Kiedy Kwaśniewski nie był jeszcze prezyden-

25

 

tem, odwiedził nas w Passau. Dyskutowaliśmy godzinami” - przyznawał w wywiadzie dla miesięcznika „Press” Franz Xaver Hirtreiter, do 1998 roku kierujący grupą wydawniczą z Passau. Dla równowagi, w tym samym wywiadzie powoływał się także na serdeczne kontakty z prymasem Glempem, z którym - jako niedoszły absolwent seminarium - ponoć łatwo znalazł wspólny język.

Zagraniczni wydawcy w minionej dekadzie nie prowadzili konkretnej polityki redakcyjnej, ale co jakiś czas wskazywali polskim dziennikarzom, gdzie jest ich miejsce. Na przykład, przydzielając naczelnym „doradców” lub zwalniając ich - jak w „Życiu Warszawy”, „Cashu”, „Nowej Europie”, „Expressie Wieczornym” czy „Dzienniku Bałtyckim” - za zbyt ostentacyjnie manifestowaną niezależność. Przypadek odwołania szefa „Dziennika Bałtyckiego” był chyba jedynym, który wywołał reakcję opinii publicznej, ale tylko dlatego, że Hirtreiter otwarcie przyznał, iż opublikowanie głośnego tekstu Wakacje z agentem naruszyło jego dobre stosunki z Pałacem Namiestnikowskim. „Żałośnie włernopoddańczy list pana Hirtreitera do prezydenta RP kompromitował nie tylko wiarygodność konkretnego wydawnictwa, ale i postawił pod znakiem zapytania wolność prasy, kontrolowanej przez wydawców tak strachliwych lub tak cynicznych” - komentował tamte wydarzenia Maciej Pawlicki, wówczas jeszcze dyrektor programowy stacji RTL 7, który niedługo potem zasilił grono odwołanych za zbytnią wyrazistość poglądów.

Mówimy jednak o sytuacjach rzadkich. W większości tytułów współpraca dziennikarzy z wydawcą przebiegała wzorowo, a - podkreślmy to jeszcze raz - polityka redakcyjna należała do wyłącznych kompetencji kolegium. Dopóki jej nadrzędnym celem był interes mierzony nakładem i sprzedaną powierzchnią reklamową. Do kryzysów dochodziło natomiast wtedy, gdy ambicje redaktorów naczelnych sięgały dalej aniżeli zwy-

cięstwo w wyścigu po news czy zorganizowanie bardziej emocjonującej gry prasowej niż konkurencja.

Co ciekawe, najważniejsi w tym wyścigu - czytelnicy - zazwyczaj nie wiedzą, kto jest właścicielem ich ulubionej gazety. (Wykazały to badania przeprowadzone kilka lat temu na Śląsku, gdzie dwa największe dzienniki są w rękach spółki Polskapresse należącej do Passau-era). Można zapytać, jakie to ma znaczenie? Co by zmieniła taka świadomość?

Okazuje się, że tego rodzaju wiedza może mieć istotne znaczenie. Nie chodzi bowiem o proszek do prania, lecz instrument wywierania wpływu na opinie. Gdyby wiedza ta nie miała znaczenia, nie byłaby przez wydawców uk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin