Beckett Simon 3 - Szept zmarłych.pdf

(980 KB) Pobierz
1020767097.002.png
1020767097.003.png
BECKETT SIMON
David Hunter #3 Szepty
Zmarlych
1020767097.004.png
BECKETT SIMON
Tom 3
Rozdział I
Okóra.
Największy ludzki organ i najbardziej niedoceniany. Zajmując jednąósmącał¬kowitej
masy ludzkiego ciała, u przeciętnego dorosłego pokrywa powierzch¬nię mniej więcej
dwóch metrów kwadratowych. Konstrukcyjnie skóra jest dziełem sztuki, gniazdem
naczyń włosowatych, gruczołów i nerwów. Regu¬luje temperaturę i chroni. To
łącznik naszych zmysłów ze światem zewnętrz¬nym, bariera, na której kończy się
nasza indywidualność, nasze ja. I nawet po śmierci coś z tej indywidualności
pozostaje. Kiedy ciało umiera, enzymy utrzymywane przez życie w ryzach
roz¬biegają się w amoku. Pożerają ściany komórek, uwalniając ich płynną
za¬wartość. Płyny wznoszą się ku powierzchni, zbierając się pod warstwami skóry i
rozluźniając je. Skóra i ciało, do tej pory dwie integralne części, zaczynają się
rozdzielać. Powstają pęcherze. Całe płaty odpadają, zsuwa¬jąc się z ciała jak
niechciany płaszcz w letni dzień.
Ale nawet martwa i odrzucona, skóra nadal zachowuje ślady swojego dawnego ja.
Nawet teraz może mieć swoją historię do opowiedzenia i ta¬jemnice do ukrycia.
Jeśli tylko umiesz patrzeć.
Earl Bateman leżał na wznak, z twarzą zwróconą ku słońcu. Nad nim ptaki zataczały
koła na błękitnym niebie Tennessee, bezchmurnym, zabru¬dzonym tylko smugą z
odrzutowca. Earl zawsze kochał słońce. Lubił, jak szczypie go skóra po długim dniu
wędkowania; lubił, jak jaskrawe pro¬mienie nadają nowy wygląd wszystkiemu, czego
dotkną. W Tennessee nie brakowało słońca, ale Earl pochodził z Chicago i mroźne
zimy na zawsze zapisały w jego kościach pamięć chłodu.
Kiedy w latach siedemdziesiątych przeprowadził się do Memphis, przekonał się, że
woli bagienną wilgotność od wietrznych ulic swojego ro¬dzinnego miasta.
Oczywiście, jako dentysta z n/edużym gabinetem, młodą żoną i dwójką małych dzieci
na utrzymaniu, nie spędzał poza domem tyle czasu, ile by chciał. Ale słońce tam
było, mimo wszystko. Lubił nawet parny upał lata w Tennessee, kiedy powiew wiatru
odczuwało się jak do¬tknięcie gorącej flaneli, a wieczorami w ciasnym mieszkanku,
które zaj¬mował z Kate i chłopcami, panowała duszna wilgoć.
Od tamtej pory dużo się zmieniło. Jego praktyka dentystyczna kwitła, a mieszkanie
1020767097.005.png
dawno zamienił na lepsze i większe. Dwa lata temu prze¬prowadzili się z Kate do
nowego domu z pięcioma sypialniami, w dobrej dzielnicy, z rozległym, soczyście
zielonym trawnikiem, na którym mogło się bawić coraz liczniejsze stadko wnucząt i
gdzie poranne promienie roz¬szczepiały się na miniaturowe tęcze w wodnym pyle ze
spryskiwaczy.
I to właśnie na trawniku, kiedy pocąc się i klnąc, odpiłowywał uschnię¬tą gałąź z
wielkiego starego złotokapu, dostał zawału. Zostawił piłę w ga¬łęzi i zdołał zrobić
kilka niepewnych kroków w stronę domu, zanim po¬walił go ból.
W karetce, z maską tlenową na twarzy, mocno trzymał dłoń Kate i pró¬bował się
uśmiechnąć, by ją pocieszyć. W szpitalu jak zwykle: pospieszny balet personelu
medycznego, gorączkowe rozpakowywanie igieł, popiski¬wania aparatur›'. W końcu
wszystko ucichło. Co za ulga. Trochę później, kiedy już podpisano niezbędne papiery
i dopełniono nieuniknionych for¬malności, towarzyszących nam od urodzenia, Earl
został wypuszczony.
Teraz leżał nago na wiosennym słońcu, na drewnianej ramie nad dy¬wanem trawy i
liści. Był tu ponad tydzień, wystarczająco długo, aby cia¬ło rozpuściło się,
odsłaniając kości i ścięgna pod zmumifikowaną skórą. Kosmyki włosów wciąż
oblepiały lył czaszki, której puste oczodoły wpa¬trywały się w modre niebo.
Skończyłem pomiary i wyszedłem z drucianej klatki, chroniącej zwło¬ki dentysty
przed ptakami i gryzoniami. Otarłem pot z czoła. Było późne popołudnie, upalne
mimo wczesnej pory roku. Tego roku wiosna nie spie¬szyła się, pąki czekały,
nabrzmiałe i ciężkie. Za tydzień lub dwa widok bę¬dzie wspaniały, ale na razie brzozy
i klony w lasach Tennessee wciąż tuliły do siebie młode pędy, jakby nie chciały ich
wypuścić.
Wzgórze, na którym stałem, było zupełnie zwyczajne. Niemal malow¬nicze, ale mniej
dramatyczne niż piętrzące się w oddali imponujące granie Smoky Mountains. Jednak
każdemu, kto odwiedzał to miejsce, rzucał się w oczy inny aspekt otoczenia.
Wszędzie wokoło leżały ludzkie ciała w róż¬nym stadium rozkładu. W zaroślach, w
pełnym słońcu i w cieniu – stosunko¬wo świeże, wciąż nabrzmiałe od gazów
gnilnych, i starsze, wysuszone, nie¬mal wygarbowane. Część z nich była
niewidoczna – zakopana lub schowana w bagażnikach samochodów. Inne, jak to,
które ważyłem, osłonięto ekrana¬mi z siatki i wystawiono jak eksponaty
makabrycznej instalacji. Tyle tylko, że to miejsce było dużo poważniejsze. I
zdecydowanie mniej publiczne.
Schowałem do torby sprzęt i notes. Poruszałem rękami, aby pozbyć się sztywności.
Przez moją dłoń biegła cienka, biała linia, dzieląc równo na pół linię życia i
zaznaczając miejsce, gdzie ciało zostało rozcięte aż do kości. Symboliczny ślad,
przypomnienie, że nóż, który w ubiegłym roku niemal zakończył moje życie, również
1020767097.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin