Rok koguta - Guy Sorman.rtf

(687 KB) Pobierz

ROK KOGUTA

 

GUY SORMAN

ROK KOGUTA

O Chinach, reimolucji i demokracji

Przełożył Wojciech Nowicki

Prószyński  i S-ka

Tytuł oryginału UANNEE DU COQ Chinois et rebełles

Copyright © Guy Sorman, 2006

Konsultacja naukowa Bogdan S. Zemanek

Redaktor prowadzący Adam Rysiewicz

Redakcja Grażyna Jaworska

Korekta

Anna Hakowska

Ilustracja na okładce

Zhong Biao, Wolność słowa (zbiory galerii Cheng Xin Dong w Pekinie)

Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska

Łamanie Aneta Osipiak

ISBN 83-7469-338-X

Wydawca

Prószyński i S-ka SA ul. Garażowa 7 02-651 Warszawa www. proszynski. pi

Druk i oprawa ABEDIK S.A. ul. Ługańska 1 61-311 Poznań

Książkę tę dedykuję Ding Zilin,

matce ofiar z placu Tiananmen,

i Shi Tao, więźniowi politycznemu.

Spis rzeczy

Prolog: Chiny wymyślone   .................................9

1   Opozycjoniści......................................17

2   Chwasty  ..........................................39

3   Mistycy...........................................60

4   Upokorzeni........................................83

5   Wykorzystywani   ...................................107

6   Pozorny rozwój   ....................................123

7   Cienie demokracji   .................................143

8   Państwo bezprawia  .................................160

9   Koniec partii......................................182

10   Republikanie  .....................................211

11   Morał  ...........................................230

Podziękowania........................................237

Bibliografia..........................................239

Nota transkrypcyjna   ...................................248

Mapa...............................................249

Indeks nazwisk.......................................251

Indeks nazw geograficznych   .............................255

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOC

Chiny wymyślone

Chiny się przebudziły, a świat drży. Drży, ponieważ nasze wyobrażenia o Chinach są silniejsze niż rzeczywistość. Nie po raz pierwszy. Zachodni obserwatorzy często przejawiali zadziwiający dar widzenia tego kraju takim, jakim on wcale nie jest. Natomiast chińscy przywódcy, począwszy od czasów Cesarstwa, a kończąc na partii komunistycznej, posiadali z kolei dar oszukiwania ludzi Zachodu. Czy chińskie mocarstwo pogrąży Zachód? Naprawdę wartość całej chińskiej gospodarki nie przewyższa wartości gospodarki jednego państwa europejskiego, takiego jak Francja czy Włochy, a Chiny pozostają jednym z najbiedniejszych krajów świata.

Świat drży przed Chinami, bo raczej je sobie wyobraża, niż dobrze zna. To długa historia.

Jezuici, Jean-Paul Sartre i szefowie przedsiębiorstw

Kiedy cztery wieki temu włoscy i francuscy jezuici odkryli Chiny, szczególnie godne uwagi było to, czego nie zauważyli. Jeśli wierzyć ich opowieściom, które na długo zadecydowały o postrzeganiu Chin przez Europejczyków, Chińczycy nie wyznawali żadnej religii, a rządził nimi cesarz-filozof. W bestsellerze z 1702 roku, dziele francuskich jezuitów zatytułowanym Les lettres edifiantes et curieuses (Listy budujące i ciekawe), naród chiński opisany jest jako bezkształtna, przesądna masa; jednak mandaryni, uczniowie Konfucjusza, wydali się naszym podróżnikom wspaniałymi erudytami. Te Chiny — w znacznej mierze wyobrażone — zrobiły tak wielkie wrażenie na filozofach Oświecenia, szczególnie na Leibnizu i Wolterze, że chcieli oni, by Europa także korzystała z oświeconego despotyzmu i moralności bez Boga. Byt Najwyższy Woltera ma chińskie geny. W gabinecie Woltera w Femey honorowe miejsce zajmował portret Konfucjusza opatrzony dewizą: „Mistrzowi Kong, który był prorokiem we własnym kraju". Pewna wizja Chin zastąpiła rzeczywiste Chiny, podstawy sinologii są zaś natury ideologicznej.

A prawdziwe chińskie społeczeństwo? Było gdzie indziej: lud cierpiał z powodu chciwości mandarynów, nie zawsze mianowanych na podstawie

10  $§Y Rok Koguta

zdanego egzaminu, czasem skorumpowanych. Konfucjanizm uznawano często za doktrynę antyklerykalną, całkowite przeciwieństwo ufności, jaką lud pokładał w Buddzie i taoistycznych Nieśmiertelnych. Cesarz? Jeśli chińskie dynastie uznawano za prawowite, to jak wytłumaczyć fakt, że od czasów pierwszego cesarza do rewolucji republikańskiej w 1911 roku było ich aż dwadzieścia osiem, a pomiędzy nimi dokonano takiej samej liczby zamachów stanu, z rewolucją włącznie?

Kogo jednak interesują prawdziwe Chiny? Sinologów? Do niedawna większość francuskich prac uniwersyteckich poświęcano „filozofii kon-fucjańskiej" i obyczajom dworskim, a tylko nieliczne dotyczyły współczesnego społeczeństwa. To szczególne upodobanie do kultury mandaryń-skiej, będące bezpośrednią kontynuacją tradycji jezuitów i Woltera, co prawda ustępuje, lecz powoli. Od jednego zaledwie pokolenia ludzie uczą się chińskiego tak samo jak pozostałych żywych języków, nie tylko po to, aby rozpocząć karierę sinologa. Ekonomiści, prawnicy, socjolodzy nareszcie wyprawiają się do Chin, tak jakby chodziło o jakiś normalny kraj - bo to jest normalny kraj! Lecz ich prace jeszcze nie sprawiły, że miejsce wyimaginowanych Chin w naszych głowach zajęli konkretni Chińczycy. Żadnemu sinologowi nie udało się dotrzeć do szerokiej publiczności, jak to zrobił Alain Peyrefitte w latach 1973-1994. Jednak nawet w tytułach jego książek Chiny umieszczane były niejako na innej planecie: Quand la Chine s'eveillera le monde tremblera (Kiedy przebudzą się Chiny, świat zadrży w posadach), UEmpire immobile (Nieruchome imperium), La tragedie chinoise (Chińska tragedia). W tekstach tych nie ma w ogóle mowy o chińskiej jednostce. Chiny według Peyrefitte'a są wielką, organiczną, pogrążoną we śnie lub tragiczną całością. Na jaki inny naród mielibyśmy odwagę rzutować w ten sposób nasze własne sny i koszmary?

Pierwsze „zmyślenie" Chin miało korzenie konserwatywne. Drugie, w latach siedemdziesiątych, będzie już „postępowe", ale wcale nie bardziej realistyczne. Jezuici marzyli o powszechnej ewangelizacji, a także o władcy-filozofie; i odkryli to wszystko w Pekinie. Nasi rzekomo postępowi intelektualiści marzyli o równie powszechnej rewolucji i o genialnym przewodniku; gdzie mieliby ich szukać, jeśli nie tam?

W trzysta lat po podróży Lecomte'a pisarzom: Rolandowi Barthesowi, Philippe'owi Sollersowi i Jacquesowi Lacanowi — a także wielu innym z tego pokolenia — podczas wyprawy do Pekinu również udało się niczego nie zauważyć. W samym środku wojny domowej, zwanej Wielką Proletariacką Rewolucją Kulturalną, Maria-Antonietta Macciocchi, uważa-

Chiny wymyślone il§txP   11

na wówczas we Włoszech i we Francji za intelektualny autorytet, napisała: „Po trzech latach niepokojów »rewolucja kulturalna« zapoczątkuje tysiąclecie szczęścia". Nowi filozofowie, na przykład myśliciele chrześcijańscy Guy Lardreau i Christian Jambet, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku dopatrywali się w osobie Mao nowego wcielenia Chrystusa, a w Czerwonej książeczce — nowej wersji Ewangelii. Ich metaforyczna wizja maoizmu była lustrzanym odbiciem jezuickiej interpretacji konfucjanizmu, powrotną drogą wyobraźni. Jean-Paul Sartre, zawsze wyczulony na estetykę przemocy, był naturalnie maoistą, lecz nie uważał wcale, by podróż do Chin była konieczna. „Głupszym od nieuka jest głupiec uczony" - pisał Molier1.

Nie wszyscy dali się nabrać na to powtórne zmyślenie Chin. W tych samych latach siedemdziesiątych belgijski pisarz Pierre Ryckmans (alias Simon Leys) oraz Renę Vienet, reżyser, autor filmu Chinois, encore un ef-forl pour etre reuoliUionnairesl (Chińczycy, jeszcze jeden wysiłek, żeby stać się rewolucjonistami!), w którym próbuje opowiedzieć za pomocą obrazu o naturze dyktatury maoistowskiej, zaobserwowali — wśród innych wskazówek — że nurt Rzeki Perłowej unosi powiązane ze sobą trupy aż do jej ujścia, gdzie leży Hongkong. Nie brakowało również pisanych informacji o masakrach - dla tych, którzy chcieli się z nimi zapoznać. Ale Ryckmans i Vienet znali prawdziwe Chiny, co sprawiało, że ich słowa i oskarżenie maoizmu były mniej na czasie niż jezuicko-lewackie fantazje. W 1971 roku Renę Vienet i Chan Hing-ho2 we własnej serii wydawniczej „Biblioteka azjatycka" opublikowali książkę Les habits neufs du president Mao (Nowe ubrania prezydenta Mao) Simona Leysa, która stała się potem klasyczną pozycją analizy maoistowskiej dyktatuiy. Tak jak o gułagach i nazistowskich obozach śmierci, tak i o maoistowskich zbrodniach nie można było nie wiedzieć w chwili, gdy je popełniano.

W latach siedemdziesiątych należało pewnie być maoistą, tak jak w XVIII wieku Europejczycy mieli bzika na punkcie chińszczyzny (niewinna moda), a w połowie XX wieku byli towarzyszami drogi stalinizmu. A dzisiaj znowu, bez większych zmian, nadeszło trzecie „zmyślenie" Chin.

Czy delegacje mężów stanu i biznesmenów, które nieustannie przybywają do Pekinu, rozumieją Chiny lepiej niż przedwczorajsi jezuici i wczorajsi postępowi intelektualiści? To nic pewnego. Ich motywacją są inle-

1  Molier, liczone białogłowy, 2,7, w: Teatr, toin 2, przel. Tadeusz Żeleński (Boy), Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978. Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.

2 W pisowni hanyu pinyin: Clien Qinghao.

12   W&E Rok Koguta

resy, zysk i racja stanu, ale czy w przypadku jezuitów nie było podobnie? Interesy niekoniecznie czynią człowieka jasnowidzem. Tak jak postępowi intelektualiści w latach siedemdziesiątych XX wieku, podróżnicy z następnego pokolenia nadal uważają, że wyprawa do Chin nie jest czymś zwyczajnym i nie można ich oceniać według takich samych kryteriów, jakie stosuje się wobec innych krajów Azji, choćby sąsiadujących z Chinami Korei czy Japonii. Uczestników zachodnich delegacji docierających do Pekinu zawsze ogarnia zdumienie, uczucie, że jest się gdzie indziej, podtrzymywane zresztą przez chińskich gospodarzy — mistrzów reżyserii (byli nimi również cesarze i Mao Zedong). Jesteśmy bezradni, gdy widzimy, jak zachodni oficjele przebywający z wizytą w Chinach zatracają wszelki krytycyzm. Chiny nie są wcale bardziej „egzotyczne" niż Afryka czy Indie, a od około dwudziestu lat są od nich nawet mniej egzotyczne. Lecz Wielkie Chiny, rodem ze świata fantazji, wciąż nie pozwalają zobaczyć Chin rzeczywistych.

Dzisiejsze delegacje, tak jak przedwczoraj jezuici, pertraktują wyłącznie z dworem i mandaiynami, którzy obecnie są tylko mniej wyrafinowani od tych dawnych: komunistyczni przywódcy mają grubiańskie maniery i w bezwzględny sposób rządzą krajem. Na usprawiedliwienie gości, którym się spieszy, trzeba powiedzieć, że prawdziwe Chiny są rozległe, wstęp do niektórych regionów jest zakazany, informacje podlegają cenzurze, a rozmówcy są pełni rezerwy lub pod kontrolą. Chińczycy mogą się teraz wypowiadać we własnym imieniu oraz krytykować reżim, pod warunkiem że informacje nie będą przekazywane dalej i że nie będą się organizowali. Poza partią komunistyczną wszelkie inne organizacje, z wyjątkiem gospodarczych, są zakazane^. Niezależnie od tego, czy są to organizacje społeczne, religijne, czy kulturalne, ich założyciele często trafiają do więzienia bez wyroku. Prawdziwe Chiny, te, w których mieszkają Chińczycy, znajdują się w rękach partii, która wciąż pozostaje totalitarna, jej biur bezpieczeństwa i jej Wydziału Propagandy. Ten wydział pod względem wydajności przewyższa wszystkie inne urzędy w kraju. Obcokrajowcy konsumują to, co im podaje: niemożliwe do sprawdzenia dane ekonomiczne, oszukane wyniki wyborów, ukrywane epidemie, rzekomy spokój społeczny i brak wszelkich aspiracji demokratycznych...

3 Obecnie wszystkie organizacje muszą zostać zarejestrowane i zaaprobowane oraz mieć swojego „sponsora" — organizację państwową, która w pewien sposób bierze za nie odpowiedzialność. Stuży to kontroli organizacji pozarządowych, których mimo to jest bardzo dużo — ponad sto tysięcy.

Chiny wymyślone  ?S»^P   13

Słuchając prawdziwych Chińczyków

Co myślą Chińczycy — a jest ich dziewięćdziesiąt pięć procent — niena-leżący do partii komunistycznej? Ten miliard ludzi, którzy zachowali niezależność myślenia albo są biednymi chłopami? W ich totalitarnym kraju nie można zmierzyć wielkości niezadowolenia, opozycji, nienawiści do partii. Wolno jednak spotykać się z osobami, które mają dość odwagi, by dać wyraz swojemu pragnieniu wolności. Tak właśnie uczyniliśmy. Rozmowy z nimi były bardzo interesujące, a próbując je przeprowadzić, nic natrafiliśmy na trudności nie do pokonania. Badaniem poglądów mieszkańców Chin zajmowali się już wcześniej inni — dziennikarze, socjolodzy, ekonomiści — i wszyscy doszli do tego samego wniosku: Chińczycy nie kochają partii komunistycznej, zdecydowana większość z nich chciałaby innych, mniej skorumpowanych, sprawiedliwszych rządów. Tak niewielu Chińczyków zyskuje na rozwoju ekonomicznym, że w swej masie mają oni poczucie głębokiej niesprawiedliwości, silniejsze od nadziei na poprawę warunków życia.

Spędziłem rok, od stycznia 2005 do stycznia 2006 — Rok Koguta według chińskiego kalendarza — na wysłuchiwaniu chińskich wolnomyślicieli. Bo czy wysłuchanie tych ludzi nie jest minimum tego, co można uczynić? Niektórzy z nich narażali się na niebezpieczeństwo, rozmawiając ze mną, ja natomiast nie ryzykowałem niczym. Tym mężczyznom i kobietom kochającym wolność, któiym poświęciłem najwięcej czasu w moich badaniach, konszachty zachodnich rządów z partią komunistyczną wydają się niezrozumiałe. Jakim sposobem, pytano mnie często, mogliśmy tak szybko zapomnieć o masakrze na placu Tian'anmen? Przecież ciał ofiar nawet nie zwrócono rodzinom. Czy chociaż przez chwilę możemy wątpić, że w razie zagrożenia partia komunistyczna znów posłuży się wojskiem? Czy wiemy, że przeciwko niej w całych Chinach wybuchają bunty chłopów na wsiach i robotników w fabrykach? Czy zdajemy sobie sprawę, że zwalczana jest religia, a księża, pastorzy i adepci różnych wyznań są izolowani w „centrach reedukacji przez pracę"? Czy jesteśmy świadomi, że setki tysięcy ofiar AIDS pozostawiono bez żadnej opieki, a wiele milionów młodych kobiet ze wsi musi uprawiać prostytucję, aby — między innymi — przyciągnąć zagranicznych inwestorów? Jak tłumaczymy sobie fakt, że wiele milionów Chińczyków, od najlepiej wykształconych po najskromniejszych niewykwalifikowanych robotników, co roku emigruje? Czy wiemy, że pracownicy przedsiębiorstw zagranicznych w Chinach są ofiarami korupcji i chciwości urzędników, tak że z zarób-

14   H^ Rok Koguta

ków zostaje im zaledwie kilkaset euro miesięcznie? Czy wiemy, ile miliardów juanów kradną wysoko postawieni funkcjonariusze partii komunistycznej inwestorom zagranicznym i chińskim robotnikom, by ulokować je następnie poza granicami Chin (gdzie często przebywają już ich rodziny, chroniąc się w ten sposób przed spodziewanym zamachem stanu)?

Nie powinniśmy się uchylać przed tymi pytaniami, udawać, że chodzi o wewnętrzne sprawy Chin, bowiem ich los w dużej mierze zależy od decyzji podjętych na Zachodzie. Bez zagranicznych inwestorów, bez importu chińskich produktów rozwój ekonomiczny kraju by się załamał. Sześćdziesiąt procent chińskich towarów eksportują przedsiębiorstwa zagraniczne i to, czy partia komunistyczna przetrwa, zależy od jej uprzywilejowanych stosunków z zachodnimi decydentami. Stąd bierze się zapał, z jakim Wydział Propagandy uwodzi zachodnią opinię publiczną lub kupuje jej zdanie.

Czy Chin należy się bać?

Zachodnia Realpolitik wobec Chin jest oczywiście niemoralna, ale czy przynajmniej leży w naszym interesie? „Inwazja" chińskich produktów niepokoi, ale nie to jest największym zagrożeniem płynącym z Chin. Tani import podwyższa nasz standard życia, a chociaż prowadzi do likwidacji niektórych miejsc pracy, to tak jak każda międzynarodowa specjalizacja wymusza na naszych przedsiębiorstwach większą innowacyjność. Sprostanie temu wyzwaniu nie leży poza zasięgiem naszych możliwości.

Prawdziwe ryzyko związane ze spoufalcniem się z partią komunistyczną polega na czymś innym. Pozwalamy totalitarnemu państwu na stworzenie arsenału, który zaciąży na sąsiadach Chin, na Azji i na całym świecie. Nikt nie zagraża Chinom, dlaczego zatem partia dąży do zbudowania potęgi wojskowej? Czemu ma służyć siedemset myśliwców i broń nuklearna, obejmujące swym zasięgiem Tajwan, ale także Japonię, Koreę i Stany Zjednoczone? I czemu służą — stanowiące zagrożenie jeszcze bardziej bezpośrednie — setki pocisków średniego zasięgu, skierowane z gór Fujian i Jiangxi w stronę mieszkańców Tajwanu? Odgadujemy, jakie ambicje ma partia. To ona jest niebezpieczna dla Chińczyków i dla reszty świata. Natomiast prawdziwi Chińczycy, jak wszystkie istoty ludzkie, pragną spokoju i nikomu nie zagrażają.

Istnieje pewna alternatywa: można popierać chińskich demokratów. Partia komunistyczna, uzależniona od zagranicznych inwestorów, będzie szczególnie podatna na perswazję w latach dzielących nas od XXIX Igrzysk

Chiny wymyślone HrY   15

Olimpijskich w Pekinie. Partia dostrzegła w nich dla siebie szansę na uprawomocnienie i żyje w obawie przed jakimś incydentem, któiy mógłby im zagrozić (bunt obywateli, epidemia...). Przychodzą na myśl dwa precedensy, z całą mocą ukazujące, jak ważne będą igrzyska w 2008 roku. W 1936 roku olimpiada w Berlinie uprawomocniła ideologię nazistowską, a w 1988 roku igrzyska w Seulu otworzyły Koreę na świat i zapoczątkowały proces jej demokratyzacji. Czy Pekin w 2008 roku będzie Berlinem, czy Seulem? Wszystko zależy od Zachodu, od tego, czy nadal będą paraliżować naszą zdolność działania Wielkie Chiny, czy też podzielimy się naszymi wolnościowymi wartościami z rzeczywistymi Chińczykami?

Obecny moment sprzyja wywieraniu presji na Komunistyczną Partię Chin: żeby przestała więzić demokratów oraz wierzących i pozwoliła na powrót uchodźców politycznych, żeby przed sądami można się było powoływać na prawa człowieka zapisane w chińskiej konstytucji, żeby zezwolono na tworzenie partii opozycyjnych, a informacja została uwolniona spod nadzoru propagandy. Jak mówi Hu Ping, chiński demokrata żyjący na emigracji w Stanach Zjednoczonych, „nie prosimy Partii, by cokolwiek zrobiła, prosimy, żeby nic nie robiła". A skoro chińscy przywódcy są tak bardzo przekonani o swojej popularności, to niech ją wypróbują w wyborach powszechnych. Nie byłoby niczym niewłaściwym, gdyby Zachód ich o to poprosił, bo przecież wymagał tego na przykład w RPA w czasach apartheidu. Czy zasada „jeden człowiek, jeden głos" w Chinach byłaby niestosowna? Dzięki temu moglibyśmy - Chińczycy i wszyscy inni ludzie — świętować igrzyska olimpijskie w 2008 roku w kraju, który wreszcie stałby się normalny.

Czy Chińczycy naprawdę chcą wolności?

Gdyby Chińczycy mogli się wypowiadać, zażądaliby wolności. Czemu mieliby być zadowoleni z ucisku partii komunistycznej? Czyżby byli miłośnikami tyranii i różnili się tym od pozostałych narodów? Nasze zachodnie przesądy, nasze interesy gospodarcze i dyplomatyczne idą w parce z propagandą komunistycznych przywódców i każą nam wierzyć, że demokracja w Chinach byłaby aberracją, że jest o wiele za wcześnie, by o niej myśleć lub że jest ona sprzeczna z chińską kulturą. Jednak Chińczycy - będący obywatelami naszych czasów, tak samo jak są obywatelami swego kraju - wiedzą, czym jest demokracja. Tyle się już nacierpieli z powodu partii komunistycznej, iż przede wszystkim pragną jej odejścia.

16  Mtf- Rok Koguta

Czy są wdzięczni partii, że nie gnębi już tak społeczeństwa? Owszem, przestali być tak bardzo tyranizowani, odkąd przywrócono im prawo do życia w rodzinie, do wyboru stylu życia oraz — niewielkiej części z nich — do bogacenia się. Ale naród wie, że partia trzyma go na smyczy, wie, jak bardzo jest zależny od zmiennych nastrojów rządzących czy też od walk frakcyjnych. W dzielnicy, wiosce, zakładzie pracy każdy jest zależny od lokalnego szefa. Gdyby tylko mogli, Chińczycy wyrzuciliby tych aparatczyków na śmietnik historii. Nie mogą tego zrobić, jednak niektórzy z nich o tym mówią, co wymaga niesłychanej odwagi.

Na Zachodzie nazywamy tych demokratów dysydentami. Takie określenie ma w sobie coś umniejszającego — dysydenci nie są przecież marginesem, ale rzecznikami narodu chińskiego. Od kiedy Chiny znalazły się w rękach partii komunistycznej, ci heroldowie demokracji przekazują sobie swoje zadania z pokolenia na pokolenie. Partyjne szczekaczki zawsze zagłuszały głos dysydentów; my proponujemy, by ich tutaj posłuchać, ponieważ sądzimy, że są oni chlubą, a może nawet przyszłością Chin.

„Normalne Chiny" — oto, czego żądają chińscy demokraci. Posłuchajmy ich, bo praca, którą tu prezentujemy, jest nie tylko (taką mamy nadzieję) kolejną książką poświęconą Chinom. Pisanie o Chinach jako całości jest zresztą pozbawione sensu, równie dobrze można by pisać w ten sposób o Zachodzie. Przepowiadanie przyszłości Chin jest również niemożliwe, są one bowiem zbiorowiskiem narodów w najwyższym stopniu nieprzewidywalnych, które znalazły się w bezprecedensowej - z każdym dniem coraz bardziej niepewnej — sytuacji. Zadowolimy się więc tutaj wysłuchaniem Chińczyków — nie wszystkich, ale niektórych, osób szczególnych, wybranych dlatego, że, jak sądzimy, są reprezentatywne dla sporu toczącego się między autorytarnym rządem i tymi, którzy go negują; wszyscy oni mają silne charaktery i są przekonani, że walczą o słuszną sprawę. Zamiast książki o Chinach proponujemy garść relacji ze spotkań z niezłomnymi Chińczykami, spotkań, które odbyły się w Roku Koguta.

Rok na wysłuchanie chińskich demokratów buntujących się przeciwko tyranii to — jak mi się wydaje — minimum naszych zobowiązań wobec nich. Był to również sposób, by nie ulec ponownie tej fascynacji, jaką ludzie Zachodu przejawiają czasami wobec tyranów.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Opozycjoniści

Wei Jingsheng siedzi pod napisem No smoking i odpala papierosa od papierosa, ale nikt przecież nie zarzuci łamania prawa człowiekowi, który spędził osiemnaście lat w chińskich więzieniach. W pierwszy dzień Roku Koguta właścicielka i klienci fast foodu w chińskiej dzielnicy Waszyngtonu są zadowoleni z jego obecności; ludzie tłoczą się, żeby go przywitać. „Państwo prawa - tłumaczy Wei, zajadając zupę z pierożkami — daje mi swobodę naruszania prawa bez nadmiernego ryzyka". Korzystać z prawa i z możliwości jego naruszania — na tym właśnie polega według niego demokracja. Wei żyje na emigracji w Stanach Zjednoczonych i kocha demokrację również za jej luki i niedoskonałości. Chce demokracji dla Chin, bo jej nie idealizuje. Nie widzi w niej ideologii, która miałaby zastąpić marksizm, lecz postrzega ją jako koniec wszelkich ideologii.

Publiczna historia Wei, cieszącego się doskonałą reputacją, najbardziej stałego w przekonaniach spośród chińskich dysydentów, zaczęła się 5 grudnia 1978 roku. Tego ranka nakleił na pekińskim murze dazibao1 zatytułowane „Piąta modernizacja". Nowy szef partii, Deng Xiaoping, sam zachęcał do przyklejania plakatów na tym murze w Xidan, dzielnicy położonej z dala od centrum miasta. Oczekiwał, że autorzy petycji poprą jego reformy i pomogą mu pozbyć się lewaków działających pod przewodnictwem wdowy po Mao Zedongu — ale niczego więcej. Deng zalecał to, co w języku partii nazwano „czterema modernizacjami": modernizację rolnictwa, przemysłu, technologii i nauki. Wei, dwudziestodziewięcioletni elektryk (ten sam zawód wykonywał niejaki Lech Wałęsa), uważał, że koniecznie trzeba zaproponować piątą refonnę - polityczną. Aż do tego dnia — poza obowiązkowym kółkiem dyskusyjnym odbywającym się w każde piątkowe popołudnie w jego jednostce pracy w pekińskim zoo — nie wygłaszał żadnych opinii politycznych. Niezależność sądów zachował tylko w życiu prywatnym, pozostając w konkubinacie z Tybetanką urodzoną w rodzinie „kontrrewolucjonistów". Konkubinat był nielegalny, jednak

Tzw. „gazetka wielkich ideograinów", plakat pisany ręcznie, dużymi znakami.

18  HY Rok Koguta

każde chińskie małżeństwo musiało zostać zatwierdzone przez jednostkę pracy, a Wei i jego towarzyszka nie dostali na nie pozwolenia; w ich przypadku tylko abstynencja płciowa byłaby zgodna z socjalistycznym prawem. Ta moralność nie dotyczyła oczywiście przywódców partii, bo -jak powszechnie wiadomo — Mao Zedong był seksualnym maniakiem.

Człowiek, który mówi prawdę

„Lud — pisze Wei — potrzebuje demokracji. Domagając się jej, po prostu żąda zwrotu tego, co mu się należy. Ktokolwiek ośmiela się zabraniać ludowi prawa do demokracji, jest po prostu bezwstydnym bandytą, bardziej niegodziwym niż kapitalista, który kradnie krew i pot robotnika". I trochę dalej: „Nie potrzebujemy ani boga, ani cesarza, nie wierzymy w żadnego zbawcę, chcemy być panami własnego losu". „Historia — dorzuci wkrótce na innym plakacie — pokazuje, że powinno się ograniczyć wszelką władzę jednostki. Każdego, kto domaga się nieograniczonego zaufania ludu, zżera bezgraniczna ambicja. Jest więc rzeczą niezmiernej wagi, abyśmy wybrali człowieka, którego obdarzymy naszym zaufaniem, a jeszcze ważniejsze jest, abyśmy czuwali nad tym, żeby wypełniał wolę większości. Zaufamy tylko tym przedstawicielom, których będziemy mogli wybrać i kontrolować, a oni będą przed nami odpowiedzialni".

Teksty te, które wydałyby się na Zachodzie zupełnie banalne, w Pekinie wzbudziły sensację. Tłum kłębił się pod murem, niektórzy czytali tekst Wei na głos, żeby wszyscy mogli usłyszeć, wielu ludzi płakało ze wzruszenia. Po trzydziestu latach przytłaczającej propagandy Wei wyraził to, co myślał każdy. Zrobił to prostymi słowami, nie używając marksistowskiego ani żadnego innego żargonu. Największa prowokacja: Wei się podpisał. Tym podpisem przywracał godność chińskiej jednostce, jak tłumaczy mi w dwadzieścia pięć lat później, symbolicznie kończył z zależnością.

Partia komunistyczna odczekała kilka tygodni. Deng Xiaoping zatriumfował nad swymi przeciwnikami i kazał zburzyć Mur Demokracji. Wei został aresztowany; oskaiżono go o „sprzedanie za granicę tajemnic państwowych", gdy tymczasem udzielił tylko wywiadu brytyjskiemu dziennikarzowi. Jego publiczny proces odbył się przed starannie dobranym audytorium, ale wykonana przez chińskiego dziennikarza piracka kopia nagrania z sądu krążyła po całym świecie. Dziennikarz ten, Liu Qing, został skazany na dziesięć lat ciężkich robót. Na zdjęciach agencji prasowej Xinhua widać jak Wei, z ogoloną głową i chudymi ramiona-

Opozycjoniści  LKpp   19

mi, czyta tekst, w którym napomina swych sędziów. Odwołuje się do chińskiej konstytucji, gdzie jest mowa o niezależnym wymiarze sprawiedliwości i prawach człowieka. Chociaż sędziowie wyglądają na zakłopotanych, wyślą Wei na piętnaście lat do więzienia.

W celach bez okien, na lichych pryczach w obozach pracy laogai (chińskiego gułagu, który Jean-Luc Domenach słusznie nazwał „zapomnianym Archipelagiem") Wei poddano najgorszym upokorzeniom, próbom nie do przejścia, okropieństwom podobnym do tych, jakich doświadczyli stalinowscy i nazistowscy więźniowie. Na Zachodzie przekonani jesteśmy o wyjątkowym charakterze Holokaustu, lecz wielu chińskich intelektualistów porównuje laogai i masakiy z okresu „rewolucji kulturalnej" do Auschwitz. Nie mogę się powstrzymać przed wyszukiwaniem na twarzy Wei więziennych blizn, śladów brutalnego traktowania, tortur. Wszystkie zęby, które stracił z powodu niedożywienia, zastępuje mu teraz tania proteza, lecz poza tym wygląda zdrowo, jest ożywiony i różowy jak nieśmiertelni bogowie chińskiej religii ludowej. Czy lata odosobnienia, strajki głodowe, ciężkie roboty nie odcisnęły na nim żadnych śladów? Owszem. Wydaje się całkowicie niewrażliwy na wszelkie odmiany fizycznego i moralnego bólu, niezdolny do cieąiienia, ale także do miłości i wzruszeń. Dla Wei nie istnieje nic poza walką.

Jak to wszystko wytrzymał? Tak jak Nelson Mandela, dzięki sile przekonań. Wei powtarzał sobie w więzieniu, że jest bardziej wolny niż jego strażnicy, bo może powiedzieć to, co naprawdę myśli. „Byłem szczęśliwszy niż oni, bo mogłem żyć prawdziwym życiem, a nie życiem narzuconym przez innych". Po odbyciu kary, w 1994 roku, Wei został ponownie zatrzymany i „zniknął" na dwa lata, zanim go osądzono i uwięziono za „próbę zorganizowania związku zawodowego". Sędziowie czy raczej osoby, które się w Chinach za sędziów uważa, ponownie wysłali go do laogai. Międzynarodowe organizacje praw człowieka wymogły uwolnienie Wei, któiy stał się najbardziej znanym chińskim dysydentem. W 1997 roku został wydalony do Stanów Zjednoczonych „ze względów zdrowotnych". W zasadzie nikt nie stracił twarzy - ani partia, ani Wei.

Co dwudziestodziewięcioletni Wei żyjący w komunistycznych Chinach wiedział o demokracji? „W tamtych czasach - wyjaśnia — nie przeczytałem jeszcze zachodnich filozofów: ani Monteskiusza, ani Johna Loc-ke'a. Byłem jednak wystarczająco dobrze poinformowany, żeby wiedzieć, na czym polega wyższość demokracji nad komunizmem". Młody Wei, który został członkiem Czerwonej Gwardii w wieku szesnastu lat, sam odkrył przepaść dzielącą dumny dyskurs rewolucyjny i ponurą rzeczywistość:

20  Wfe Rok Koguta

głód, strach, masakiy „rewolucji kulturalnej". „Znajdowałem się wtedy w takim stanie umysłu — dodaje Wei — w jakim są dziś wszyscy Chińczycy, którzy wiedzą wystarczająco dużo, żeby uznać przewagę demokracji".

Czy Wei Jingsheng nie jest świadkiem co prawda dramatycznego, lecz zamkniętego już okresu w dziejach swojego kraju? To właśnie można usłyszeć w Chinach, gdy ktoś odważy się wymienić jego nazwisko. Partia usiłuje się go pozbyć za pomocą tej oficjalnej śpiewki. Czy zatem Wei uosabia czasy, o których wszyscy woleliby zapomnieć, czy też wciąż jest niebezpieczny dla komunistów? Prawda leży zapewne pośrodku. Chiny w 2006 roku nie są już tym totalitarnym koszmarem, który znał Wei, pozostają jednak dyktaturą i nadal są w rękach tej samej partii, która do tej poiy nie poddała się samokrytyce. Walka, jaką toczy Wei przeciwko zapomnieniu i nieustannemu gwałceniu praw człowieka, a także walka o przygotowanie grantu pod wreszcie normalną przyszłość wciąż musi trwać.

Kiedy słucha się Wei Jingshenga, można odnieść wrażenie, że zna on nastroje opinii publicznej lepiej niż wszyscy dziennikarze czy dyplomaci kwaterujący w Pekinie i poruszający się tylko w granicach wyznaczonych przez partię. Informacje, które dostaje za pośrednictwem Internetu, telefony, które odbiera po swoich audycjach w „Głosie Ameryki" - to dla niego barometr. Ludzie dzwonią do Wei z całych Chin, ponieważ -jak powiada - tylko „Głos Ameryki" jest wiarygodny. Czy jest on rzeczywiście najchętniej słuchanym medium? W Chinach odpowiedzi na to pytanie są wymijające, w rodzaju: „Posługują się tam świetną chińszczyzną" albo: „Odbiór jest doskonały w całym kraju". Inni mówią: „Nigdy tego nie słucham, to głos George'a Busha". Na Uniwersytecie Sun Yatsena w Kanionie pewien profesor powiedział mi: „Wszyscy moi studenci słuchają", a inny: „Żaden student nie słucha". Programy „Głosu Ameryki" są więc znane, a ci, którzy ich słuchają (bez wątpienia uświadomiona politycznie mniejszość), wiedzą, jak często mi szeptano, że Wei na amerykańskim wygnaniu nadal mówi prawdę —jak kiedyś w obliczu sędziów.

Czy Chińczycy naprawdę chcą demokracji? Czy nie zadowoliliby się jakimś despotą, byle tylko był odrobinę bardziej oświecony niż komunistyczna nomenklatura? Wei odrzuca takie półśrodki. „Demokracja -przyznaje — jest w Chinach ideą stosunkowo nową, ale także w Europie jest dosyć młoda. Ponadto, upodobanie do demokracji to nie ideologiczna konwersja, lecz realistyczny wybór. Chińczycy wybierają coś, co działa, zamiast czegoś, co nie działa". Wei nie należał nigdy do środowiska uniwersyteckich intelektualistów, wzbrania się zatem przed wszelką teo-

Opozycjoniści  L5PF-   21

retyczną debatą na temat roli wolności w chińskiej kulturze. Jest przekonany, że komunistyczni przywódcy mają zbyt wielką skłonność do zawłaszczania tradycji i odwoływania się do Konfucjusza po to, by wykorzystać go do swoich celów. Z Konfucjusza można wydobyć dowolne znaczenia: odpowiednio dobrane cytaty mogą służyć zarówno do ujarzmiania narodu, jak i do zagwarantowania mu praw. Wei broni konfucjanizmu: „W czasach Cesarstwa konfucjanizm zapewniał spokój społeczny, bo przestrzegał autonomii rodzin i klanów. Cesarz nie mieszał się do życia prywatnego Chińczyków. Maoiści zniszczyli konfucjanizm, zastępując go nieustannym policyjnym nadzorem i pozostawiając jednostkom tylko jedno wyjście — musiały stać się automatami w służbie partii". Konfucjusz przysposobiony przez Wei demokratę? Tego drogiego Wołterowi Mistrza Konga można przyprawić w dowolny sposób...

Znów myślimy o Nelsonie Mandeli, o Vaclavie Havlu, o tych wszystkich, którzy z więzienia doszli do władzy; przychodzi na myśl Sun Yat-sen, który opuścił londyńskie wygnanie i został prezydentem Pierwszej Republiki Chin. Wei prezydentem Chin? „Nie ma mowy — protestuje — nie zamierzam utrwalać w Chinach władzy centralnej!". W przeciwieństwie do dyktatorów uzasadniających konieczność istnienia silnej władzy centralnej Wei sądzi, że demokracja powinna uszanować chińską różnorodność. „Chiny — mówi - są bardziej zróżnicowane od Stanów Zjednoczonych, które mają wspólny język, ale mniej od Unii Europejskiej. Hongkong, Tajwan, Tybet, Mongolia Wewnętrzna z łatwością znalazłyby w nich miejsce. W scentralizowanych Chinach jest to nie do pomyślenia".

Czy ten scenariusz jest nieprawdopodobny? W jaki sposób miałoby się dokonać przejście od dyktatury komunistycznej do demokratycznej federacji? Wei czeka niecierpliwie na rozłam w partii komunistycznej; jest przekonany, że konflikty między pragmatykami a dogmatykami są nieuniknione. Czeka na rozprzężenie gospodarcze i wzrost bezrobocia. Nadejdzie taki dzień, podsumowuje, kiedy policjanci i wojskowi poczują się zmęczeni brakiem akceptacji. Liczy także na Stany Zjednoczone: „Czy nie jest to jedyna na świecie siła krzewiąca demokrację?". Nie w Chinach i nie w tej chwili, bo amerykański rząd na razie opuścił chińskich dysydentów. Wei po uwolnieniu został przyjęty przez prezydenta Clintona, ale teraz nie korzysta z żadnego oficjalnego poparcia. Nawet niezliczone ameiykańskie fundacje wolnościowe nie wytrzymały presji ze strony chińskiej partii komunistycznej. Kiedy Fundacja Forda opuściła Wei, otrzymała przywilej sfinansowania wyborów lokalnych w chińskich wioskach. Czyżby uwielbienie Zachodu dla Wielkich Chin ogłupiało ludzi?

22   Mtf- Rok Koguta

Obawa przed utratą dostępu do wielkiego rynku chińskiego sprawia, że ludzie stają się tchórzliwi, stwierdza Wei Jingsheng. To zejście z kursu wydaje mu się zaledwie przejściowe: „Prędzej czy później Amerykanie odkryją, że partia komunistyczna okłamuje ich we wszystkim: w sprawie ochrony praw intelektualnych i praw człowieka, Tajwanu i pomocy dla Korei Północnej". Czy zatem konflikt między Chinami a Stanami Zjednoczonymi będzie nieunikniony? Z partią komunistyczną tak, ale nie z Chinami, prostuje Wei. Przetrwały one już dwadzieścia sześć dynastii, przypomina, przyjdzie kolej i na demokrację; Chiny dołączą do klubu zwyczajnych państw, a chiński naród doczeka się normalizacji życiowej, do której aspiruje. Czy Wei wybaczy tym, którzy myląc Chiny z reżimem, ugięli się pod presją i ulegli wdziękom partii komunistycznej? Trzeba sobie wyobrazić Wei Jingshenga jako prezydenta albo kogoś w tym rodzaju...

Ocalony z Tian'anmen

Kiedy wspominam w Tajpej o moich spotkaniach z Wei Jingshengiem, Wuer Kaixi podkreśla może nie dystans, ale przynajmniej odmienność ich losów: „Wei — mówi — to symbol, który szanuję, ale on nigdy nie miał okazji przejść do czynów. Ja znalazłem się na pierwszym planie, w tłumie manifestantów na Tian'anmen i „kierowałem" rewolucją na placu, byłem jej „komendantem". Mówiąc o sobie, Wuer Kaixi z upodobaniem powtarza tytuł komendanta, przyznany mu przez zagranicznych dziennikarzy w Pekinie.

Ci wszyscy, którzy pamiętają smukłego młodzieńca „komenderującego" w maju 1989 roku pięciuset tysiącami studentów, strofującego chińskiego premiera, prowadzącego dialog z dziennikarzami z całego świata, rozpoczynającego strajk głodowy i mimo woli doprowadzającego protestujących do katastrofy, potrzebują trochę czasu, by się oswoić. Trudno tamte niezapomniane obrazy skojarzyć z dziarskim grubasem, jakim Wuer Kaixi stał się dzisiaj.

Wuer Kaixi prowadzi z żoną i dziećmi bardzo spokojny żywot na Tajwanie. Lecz kiedy zaczyna mówić, rozpoznaję w nim oratora, który elektryzował tłumy i wstrząsnął władzą. Aby go uciszyć, potrzebne było chińskie wojsko. Spojrzenie ciemnych oczu pozostało niezmienione: w tym człowieku jest coś z Czyngis-Chana. Wuer Kaixi wychował się w chińskiej kulturze, ale nie jest rasy Han, tylko ujgurskiej. Urodził się w muzułmańskiej rodzinie z Xinjiang. Wuer Kaixi to chińska trans-

Opozycjoniści  Upp   23

krypcja tureckiego imienia Uerkesh Daolet. Jego epopeję można porównać tylko z historią innego rewolucjonisty, który zyskał rozgłos w podobnych okolicznościach w Paryżu, w maju 1968 roku — Daniela Cohn-Bendita.

Obaj są outsiderami: niemiecki Zyd i Turek z Azji. Istnieje pewien dysonans między nimi a tłumem, jednak tłum za nimi podąża. Ten dysonans, który sprawia, że znaleźli się ponad zamętem, jest być może źródłem ich charyzmy. Obaj nie mieli szacunku dla władzy, kwestionowali jej majestat i legalność. Przyjmijmy hipotezę, że łatwiej było im zachować dystans, ponieważ byli obcy. Cohn-Bendita nie paraliżował francuski respekt dla władzy, a Wuer Kaixi mógł łatwiej niż rodowity Chińczyk uniknąć identycznej pułapki - uległości wobec władz w imię wiecznych Chin. Walka o demokrację, potwierdza Kaixi, wymaga odrzucenia ideologii „chińskości". Tyrani zawsze powoływali się na „pewną ideę Chin", by zabronić wszelkiej kontestacji i co najwyżej tolerować wytykanie im błędów. Komuniści używają tego samego fortelu, próbując pozbyć się demokratów, nie dlatego że domagają się oni wolności, ale dlatego że w ten sposób przestają być jakoby prawdziwymi Chińczykami. W czasach, kiedy Wuer Kaixi był „komendantem" na placu Tian'anmen, Alain Peyrefitte zwrócił uwagę francuskich czytelników na fakt, że studencki przywódca „nie jest Chińczykiem". Tym samym Peyrefitte przyjmował ideologię chińskości i myślał bez wątpienia o tym drugim „obcokrajowcu", Cohn-Bendicie, z którym przyszło mu się zetrzeć, kiedy był jeszcze ministrem edukacji. Czy gdyby Wuer Kaix...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin