Agatha Christie - Dlaczego nie Evans.pdf

(877 KB) Pobierz
Agatha Christie - Dlaczego nie Evans.rtf
A GATHA C HRISTIE
D LACZEGO NIE E VANS ?
P RZEŁOśYŁ M ICHAŁ M ADALIŃSKI
T YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO : „W HY D IDN T T HEY A SK E VANS ?”
W YPADEK
Bobby Jones umieścił piłkę na podstawce, przymierzył się, zrobił staranny zamach i
uderzył z mocą i szybkością błyskawicy.
Piłka — zamiast pofrunąć prosto nad torem, wznieść się, poszybować nad zdradliwym
zagłębieniem i upaść nie opodal czternastego dołka, w odległości łatwej dobitki — uderzona z
góry, potoczyła się po ziemi i wylądowała w samym środku fatalnego zagłębienia.
Jęk zawodu nie podniósł się z trybun. Jedyny świadek tej poraŜki nie wydawał się
zaskoczony. I nic dziwnego — autorem nieudanego strzału był nie amerykański mistrz golfa,
lecz tylko czwarty syn anglikańskiego pastora z Marchbolt, miasteczka na wybrzeŜu Walii.
Bobby zmełł w ustach przekleństwo.
Był dwudziestoośmioletnim męŜczyzną o miłej powierzchowności. Co prawda, nawet
najbliŜszy przyjaciel nie nazwałby go przystojnym, ale miał sympatyczną twarz, a szczere
spojrzenie jego brązowych oczu przywodziło na myśl wiernego psa.
— Z dnia na dzień gram coraz gorzej — mruknął z niesmakiem.
— Twój strzał — rzekł jego towarzysz.
Doktor Thomas był męŜczyzną w średnim wieku o szpakowatych włosach i rumianym,
wesołym obliczu. Sam nigdy nie próbował dalekich strzałów. Grał krótkie, proste piłki,
śródkiem toru — i zwykle wygrywał z błyskotliwszymi, ale nierównymi graczami.
Bobby z furią zaatakował piłkę kijem. Udało mu się za trzecim podejściem. Piłka spadła
niedaleko pola, które doktor Thomas osiągnął dwoma precyzyjnymi, choć niewyszukanymi
strzałami.
— Dołek jest twój — powiedział Bobby.
Przeszli do następnej podstawki. Doktor uderzył pierwszy. Ładny, prosty strzał, ale nie za
daleki. Bobby ustawił piłkę, poprawił, zamierzał się dłuŜszą chwilę, sztywno odchylił się do
tyłu, zamknął oczy, uniósł głowę, opuścił prawą rękę, przestrzegając jak nigdy wszystkich
zasad prawidłowego uderzenia — i piłka pofrunęła daleko, lądując pewnie w środku toru.
Odetchnął z satysfakcją. Chmura na jego obliczu ustąpiła miejsca radości zwycięstwa.
— Teraz juŜ wiem, na czym polegał mój błąd — stwierdził (zresztą bezpodstawnie).
Jeszcze jeden pewny strzał, potem mała dobitka i czwarty punkt dla Bobby’ego. Przewaga
doktora Thomasa zmniejszyła się do jednego.
Podniesiony na duchu Bobby przystąpił do szesnastej podstawki. Znów udało mu się
zrobić wszystko poprawnie, lecz tym razem cud się nie zdarzył. Wspaniały, rewelacyjny,
prawie nadludzki strzał. Tyle Ŝe… piłka poleciała pod kątem prostym do zamierzonego
kierunku.
— Gdyby poleciała tak jak trzeba, to ho, ho! — powiedział doktor Thomas.
— Gdyby… — odrzekł Bobby gorzko. — Zaraz, zdaje mi się, Ŝe słyszałem krzyk! Mam
nadzieję, Ŝe nie trafiłem nikogo.
Popatrzył bacznie w prawo. Raziło go światło. Musiał patrzeć pod słońce, które właśnie
chyliło się ku zachodowi. Na dodatek znad morza podnosiła się mgła. Krawędź klifu była
odległa o kilkaset jardów.
— WzdłuŜ urwiska idzie ścieŜka spacerowa. Ale chyba piłka aŜ tam nie doleciała? Tak czy
owak, wydawało mi się, Ŝe słyszałem krzyk. A pan?
Doktor zaprzeczył. Bobby ruszył na poszukiwanie piłki. Musiał się trochę potrudzić, ale
dopadł jej wreszcie. Nie nadawała się do wybicia, beznadziejnie uwięziona w kępie krzaków
jałowca. Próbował ją podejść parę razy specjalnym kijem przeznaczonym do uŜycia w takich
sytuacjach, ale w końcu dał za wygraną. Zawołał, Ŝe rezygnuje z tego dołka. Doktor zbliŜył
się, jako Ŝe kolejna podstawka znajdowała się tuŜ przy krawędzi urwiska.
Siedemnasty dołek był przekleństwem Bobby’ego. Przerzucenie piłki nad krawędzią klifu
zawsze sprawiało mu kłopot. Odległość moŜe nie za wielka, ale urwisko tuŜ obok dodawało
dreszczyku emocji. Przecięli szlak spacerowy, odbijający tutaj na lewo w głąb lądu i
omijający niebezpieczne osuwisko.
Doktor uderzył i piłka wylądowała bezpiecznie po drugiej stronie. Teraz Bobby wziął
głęboki wdech, uderzył… i jego piłka smętnie potoczyła się po ziemi i znikła w otchłani.
— Za kaŜdym cholernym razem robię ten sam cholerny, idiotyczny błąd — skomentował
smętnie. OkrąŜył wyrwę wypatrując zguby. W dole połyskiwało morze, jednak nieraz dawało
się którąś z piłek odzyskać. Stromizna poniŜej łagodniała, tworząc półki skalne.
Szedł powoli wzdłuŜ krawędzi. Z jednego miejsca dość łatwo moŜna było zejść na dół.
Robili to często chłopcy noszący kije: znikali za krawędzią i triumfalnie, choć zadyszani,
pojawiali się z odnalezioną piłką.
Nagle Bobby zesztywniał i zawołał:
— Doktorze, niech pan tu pozwoli. Co to moŜe być?
Jakieś czterdzieści stóp niŜej leŜało coś, co wyglądało na kupkę starych ubrań. Doktorowi
dech zaparło.
— Na Boga, ktoś spadł z urwiska! Musimy się tam dostać.
Zaczęli się wspólnie zsuwać ze skały. Bobby, młodszy i silniejszy, pomagał doktorowi. W
końcu dotarli do złowróŜbnego ciemnego tobołu. LeŜał tam męŜczyzna, około
czterdziestoletni. Oddychał jeszcze, ale był nieprzytomny.
Doktor zbadał go naprędce, obmacał kończyny, sprawdził tętno, odsunął powieki. Ukląkł
przy leŜącym i kontynuował badanie. Wreszcie podniósł wzrok na zielonego z wraŜenia
Bobby’ego.
— Nic się nie da zrobić. JuŜ po nim. Biedak. Ma złamany kręgosłup. Taak. Pewnie nie
znał tej ścieŜki, mgła się podniosła, nie zauwaŜył przepaści i spadł. A mówiłem władzom
gminnym tyle razy, Ŝeby ustawili tu barierkę.
Wstał.
— Pójdę po pomoc. Trzeba będzie wciągnąć ciało na górę. Ściemni się, zanim się z tym
uporamy. Poczekasz tu?
Bobby przytaknął.
— Na pewno nic się nie da dla niego zrobić? — upewniał się. Doktor pokręcił przecząco
głową.
— Nic. To kwestia najwyŜej dwudziestu minut, tętno słabnie szybko. Przed śmiercią moŜe
odzyskać przytomność, choć nie sądzę, Ŝeby tak się stało.
— Dobrze, zostanę. Niech pan idzie — Bobby zawahał się. — A jeśli się ocknie? PrzecieŜ
nie mam nic przeciwbólowego, nic…
— Nie będzie czuł Ŝadnego bólu. Ani trochę.
Doktor odwrócił się i zaczął się energicznie wspinać z powrotem na górę. Zamachał
jeszcze ręką na poŜegnanie, zanim zniknął za krawędzią urwiska. Bobby spoglądał za nim, a
potem zrobił parę kroków wzdłuŜ wąskiej półki na zboczu, usiadł na występie skały i zapalił.
Był wstrząśnięty. Nigdy dotąd nie zetknął się ze śmiercią.
Co za pech! Pasmo mgiełki pięknym popołudniem, fałszywy krok i… — nie Ŝyjesz.
Mocny, zdrowy męŜczyzna — pewnie nigdy w Ŝyciu nie chorował. Bladość nadchodzącej
śmierci nie zdołała jeszcze zniweczyć zdrowej opalenizny jego skóry. Człowiek, który
przebywał duŜo w tropikach. Bobby zaczął się mu przypatrywać dokładniej: sztywne,
kręcone, kasztanowate włosy, które na skroniach lekko tknęła siwizna, wydatny nos, mocne
szczęki, białe zęby widoczne zza rozchylonych warg. Szerokie ramiona i mocne, męskie
dłonie. Nogi rozrzucone pod nienaturalnym kątem. Bobby wzdrygnął się i wrócił spojrzeniem
do twarzy leŜącego. Była to twarz o regularnych rysach, wyraŜająca zdecydowanie i
zaradność. Oczy, pomyślał, miał pewnie niebieskie…
W tym momencie powieki męŜczyzny uniosły się. Oczy były, rzeczywiście, niebieskie:
czystym, głębokim błękitem. Patrzył wprost na Bobby’ego, bez śladu niepewności czy
oszołomienia, z uwagą, lecz pytająco.
Bobby poderwał się i ruszył w jego stronę. Zanim dotarł, tamten odezwał się, a jego głos
brzmiał zaskakująco czysto i donośnie:
— Dlaczego nie Evans?
Nagle zadygotał, jego powieki się zamknęły, szczęka opadła… Był martwy.
O JCIEC SIĘ NIEPOKOI
Bobby ukląkł przy męŜczyźnie, ale nie było wątpliwości. Ten człowiek z całą pewnością
nie Ŝył. Ostatni przebłysk świadomości, nagłe pytanie i… koniec.
Z pewnym zakłopotaniem Bobby włoŜył rękę do kieszeni marynarki zmarłego i znalazłszy
chusteczkę, nakrył mu nią ostroŜnie twarz. Nic więcej nie mógł zrobić. Wtem zauwaŜył, Ŝe z
kieszeni wysunęło się jeszcze coś — zdjęcie. Zerknął na nie: piękna kobieta, o ogromnych
oczach, juŜ nie dziewczyna, bo z pewnością miała pod trzydziestkę, o niebanalnej,
zniewalającej urodzie. To była twarz dziwnie niepokojąca i budząca nieokreśloną tęsknotę.
Zrobiła na nim wraŜenie. Niełatwo zapomnieć taką twarz, pomyślał.
Delikatnie i starannie umieścił fotografię z powrotem w kieszeni, potem znowu usiadł,
czekając powrotu doktora.
Czas się dłuŜył. Przypomniał sobie, Ŝe obiecał ojcu zagrać na organach do mszy
wieczornej o szóstej, a zbliŜała się juŜ za dziesięć szósta. Oczywiście, stary zrozumie
okoliczności, ale Ŝałował, Ŝe nie powiedział doktorowi, by uprzedził ojca. Wielebny Thomas
Jones był strasznym zrzędą. Bezustannie marudził i irytował się drobiazgami, co miało
fatalny wpływ na jego przewód pokarmowy, który reagował na to silnymi bólami. Bobby
uwaŜał ojca za starego Ŝałosnego durnia, co nie przeszkadzało mu jednak go uwielbiać.
Wielebny Thomas z kolei uwaŜał swojego czwartego syna za młodego Ŝałosnego durnia i, nie
mając tyle tolerancji co Bobby, starał się zmieniać syna na lepsze.
Biedny stary, pomyślał, będzie się miotał po schodach z góry na dół i z dołu do góry, nie
mogąc się zdecydować, czy rozpoczynać mszę, czy nie. Tak się nabuzuje, Ŝe zacznie go boleć
brzuch i skończy się na tym, Ŝe kolacja go ominie. Nie wpadnie mu do głowy prosta, rozsądna
myśl, Ŝe nie zawiódłbym go bez naprawdę waŜnego powodu. Ci po pięćdziesiątce nie mają za
grosz rozsądku: potrafią się zamartwiać na śmierć zupełnymi głupstwami. Pewnie tak ich
idiotycznie wychowano, nic juŜ nie mogą na to poradzić. Biedny, stary tatulek, za grosz
rozsądku!
Siedział tak, rozmyślając o ojcu z mieszaniną czułości i irytacji. Swoje Ŝycie w domu
rodzinnym uwaŜał za pasmo poświęceń na rzecz ojca. Pan Jones ze swojej strony postrzegał
rzecz dokładnie odwrotnie. UwaŜał, Ŝe młode pokolenie nie rozumie ani nie docenia jego
poświęceń. Jak widać na tym przykładzie, poglądy na ten sam temat mogą się róŜnić
diametralnie.
Dlaczego doktora jeszcze nie ma? Powinien juŜ się pojawić z powrotem! Bobby podniósł
się i zaczął przytupywać ze zniecierpliwienia. Nagle usłyszał coś nad sobą i spojrzał do góry z
nadzieją, Ŝe oto nadchodzi pomoc i Ŝe nie będzie juŜ dłuŜej potrzebny.
Nie był to jednak doktor, tylko jakiś nieznajomy w pumpach.
— Coś się tu stało? — zawołał przybysz. — Jakiś wypadek? Mogę panu w czymś pomóc?
Głos wysokiego męŜczyzny brzmiał przyjemnym tenorem. Bobby nie widział go wyraźnie
w szybko zapadającym zmierzchu. Wyjaśnił krótko, co się wydarzyło, a tamten, zaskoczony i
wstrząśnięty, zawołał:
— MoŜe mógłbym się na coś przydać? Pójść po pomoc albo co?
Bobby wyjaśnił, Ŝe pomoc przyjdzie lada chwila, i zapytał, czy nieznajomy nie widzi
czegoś z góry.
— Nie, jak dotąd nikt nie nadchodzi.
— Wie pan — ciągnął Bobby — jestem umówiony na szóstą, mam grać na organach do
mszy.
— A nie chce go pan tak zostawić…
— Właściwie nic tu po mnie, gość nie Ŝyje i tak dalej, ale jakoś głupio…
Przerwał, nie umiejąc, jak zawsze gdy był zaŜenowany, wyrazić słowami swych emocji.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin