Bunch Chris Cole Allan - Sten 7. Wir.pdf

(972 KB) Pobierz
24651871 UNPDF
Allan Cole & Chris Bunch
Wir
Cykl: Sten tom 7
(Vortex)
Przekład Tadeusz Malinowski
Wyd. ang. 1992
Wyd. pol. 1996
Księga pierwsza
KONWEKCJA
Rozdział 1
Plac Khaqanów ukorzył się przed burzowymi chmurami pokrywającymi niebo czernią.
Pomiędzy nimi przedzierało się słabe słońce, wzniecając na wznoszących się
kopułach i budynkach
błyski złota, zieleni i czerwieni.
Plac robił wielkie wrażenie: dwadzieścia pięć kilometrów kwadratowych pokrytych
okazałymi budowlami, oficjalne serce Mgławicy Altaic. Na zachodnim krańcu
wznosił się ozdobny
wachlarz Pałacu Khaqana - domu starego i gniewnego Jochiańczyka, który rządził
mgławicą od stu
pięćdziesięciu lat. Przez siedemdziesiąt pięć lat ten władca pracował nad swoim
placem, marnując
miliony kredytów i godzin. To był pomnik jego samego i jego czynów - tych
prawdziwych i
wymyślonych. Na jednym z odległych i rzadko odwiedzanych krańców mieścił się
mały park,
mający upamiętnić jego ojca, pierwszego Khaqana.
Plac znajdował się w centrum stolicy planety Jochi, Rurik. Wszystko w tym
mieście było
olbrzymie; mieszkańcy musieli stale biegać, przytłoczeni i przerażeni rozmiarami
wizji Khaqana.
W Rurik panował tego dnia spokój i cisza. Wilgotne ulice opustoszały. Obywatele
tłoczyli
się w swoich mieszkaniach, aby przymusowo oglądać wydarzenia, które miały się
rozgrywać na
ekranach telewizorów. Na całej planecie Jochi działo się to samo.
W rzeczywistości na wszystkich zamieszkanych światach Mgławicy Altaic ludzie i
inne
rozumne istoty zostały spędzone z ulic przez pojazdy z głośnikami i skierowane
do swoich siedzib.
Wszyscy musieli włączyć odbiorniki. Małe czerwone czujniki na dole ekranu badały
wymagany
poziom natężenia ich uwagi. W całym mieście rozlokowano oddziały strażników,
gotowych do
otwarcia drzwi kopniakami i wywleczenia każdej istoty, która nie okazuje
należytego skupienia.
W samej siedzibie Khaqana trzysta tysięcy istot miało odegrać rolę świadków. Ich
ciała
stanowiły czarną plamę dookoła krawędzi placu. Ciepło wydzielane przez tę żywą
masę wznosiło
się w postaci obłoków pary i podążało w kierunku kłębiących się chmur. Przez
tłum przebiegało
ciągłe, nerwowe drżenie. Nic nie zakłócało ciszy. Ani płacz dziecka, ani kaszel
starca.
Błyskawica rozjarzyła się ponad czterema złoconymi filarami, wytyczającymi
koniec placu
i nad ogromnymi posągami, upamiętniającymi bohaterów Altaic i ich czyny. Grzmot
huczał i
przetaczał się pod chmurami. Spokojny tłum nadal trwał w milczeniu.
Zgromadzeni w centrum placu żołnierze trzymali broń w pogotowiu, lustrując
otoczenie w
poszukiwaniu oznak zagrożenia.
Za ich plecami złowieszczo wznosiła się Ściana Straceń.
Sierżant warknął rozkaz i oddział egzekucyjny postąpił naprzód, krocząc ciężko
pod
brzemieniem przytroczonych do pleców każdej z istot pojemników. Giętkie rury
biegły z nich do
dwumetrowych dysz.
Następny rozkaz, i dłonie obleczone w cienkie, ognioodporne rękawice nacisnęły
na spust
miotaczy. Strugi płomieni wydobyły się z dysz. Palce w rękawicach zwiększyły
nacisk i powietrze
wypełniło się rykiem ognia eksplodującego naprzeciw Ściany Straceń.
Żołnierze przytrzymywali spusty przez chwilę. Zgromadzonych omiotło straszliwe
gorąco i
gryzący dym. Płomienie ciężkimi falami waliły w ścianę. Na sygnał sierżanta
wstrzymano ogień.
Ściana Straceń pozostała nietknięta, poza głęboką czerwienią rozgrzanego metalu.
Sierżant
splunął. W chwili dotknięcia ściany ślina wyparowała. Obrócił się i uśmiechnął.
Oddział egzekucyjny wykonał swoje zadanie.
Lunął nagły deszcz, mocząc zbitą masę istot i zmieniając się w kłęby syczącej
pary przy
zetknięciu ze ścianą. Znikł tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając
nieszczęśliwy tłum w
wilgotnym powietrzu.
Tu i tam odzywały się podenerwowane szepty. Strach był silniejszy niż przymus
utrzymania
ciszy.
- To już czwarty raz w krótkim czasie - szczeknął młody Suzdal do swojej
towarzyszki. - Za
każdym razem, kiedy policja Jochi wali do drzwi, aby wywlec kogoś na plac, mam
wrażenie, że
teraz przyszli już po nas. - Jego mały pyszczek zmarszczył się ze strachu,
ukazując ostre,
szczękające zęby.
- Nie musisz się bać, kochanie - powiedziała jego towarzyszka. Futrzanym
garbkiem, który
wznosił się ponad jej pyskiem pogłaskała swojego młodego towarzysza, rozpylając
uspokajające
feromony. - Oni szukają tylko tych, którzy mają coś wspólnego z czarnym rynkiem.
- Ale przecież to dotyczy nas wszystkich - zaskowyczał przerażony Suzdal. - Nie
ma innego
sposobu na życie. Umarlibyśmy z głodu, gdyby nie czarny rynek.
- Cii, bo ktoś usłyszy - ostrzegła jego towarzyszka. - To zajęcie dla ludzi. Jak
długo zabijają
Jochiańczyków i Torków, tak długo my pilnujmy własnego nosa.
- Nic nie poradzę. To wygląda tak. jakby nadszedł dzień, który ludzie nazywają
Dniem
Sądu Ostatecznego. Jakbyśmy wszyscy byli przeklęci. A jaką mamy pogodę? Każdy o
tym mówi.
Nikt niczego takiego dotąd nie widział. Nawet starszyzna twierdzi, że nigdy tak
nie było na Jochi.
Jednego dnia mrożący chłód. Duszący upał następnego. Burze śnieżne. I jeszcze
powodzie i
tornada. Kiedy wstałem dziś rano, zdawało mi się, że czuję nadchodzącą wiosnę. A
teraz? -
Wskazał na ciężkie, burzowe czarne chmury pokrywające niebo.
- Sam siebie doprowadzasz do nerwowego wyczerpania - powiedziała samica. - Nawet
Khaqan nie jest w stanie kontrolować pogody.
- W końcu dobierze się i do nas. A wtedy... - Młody Suzdal zadrżał. - Czy znasz
chociaż
jedną straconą dotąd istotę, która miałaby na sumieniu coś naprawdę poważnego?
- Oczywiście, że nie, kochanie. A teraz bądź już cicho. Zaraz się skończy. - I
znów potarła
garbkiem o jego futro, rozpylając więcej feromonów. Wkrótce przestał szczękać
zębami.
Nastąpił zgrzyt i łomot, z wielkich głośników zaczął wydobywać się ryk muzyki,
tak
potężny, że listowie nielicznych drzew na placu zadrżało od uderzenia. Odziana w
złote szaty
Gwardia Khaqana wyszła na zewnątrz i ustawiła się obok pałacu w szyku
przypominającym
strzałę. U szczytu strzały znajdowała się latająca platforma unosząca Khaqana na
jego wysokim,
złoconym tronie.
Cała ta grupa przemaszerowała na pozycję tuż obok Ściany Straceń. Platforma
osiadła na
ziemi.
Stary Khaqan zlustrował otoczenie podejrzliwymi, kaprawymi oczami. Zmarszczył
nos,
kiedy poczuł smród, bijący od stojącego nieopodal tłumu. Zawsze czujny zausznik
zauważył ten
gest i spryskał władcę jego ulubionymi perfumami o słodkim zapachu. Starzec
wyciągnął z
kieszeni bogato zdobioną flaszkę mocnego alkoholu, odkorkował ją i pociągnął
długi łyk. Poczuł w
żyłach ogień. Serce przyspieszyło, a oczy rozjarzyły się entuzjazmem.
- Wyprowadzić ich - warknął.
Jego głos, choć starczy i drżący, budził ogromny strach.
Wzdłuż szeregu przekazywano szeptem rozkazy. Przed Ścianą Straceń zaświstał
metal na
naoliwionych łożyskach, pojawiła się ogromna dziura. Zahuczały maszyny i na
powierzchnie,
wyjechał szeroki pomost.
Od strony tłumu dał się słyszeć długi, drżący pogłos, gdy widzowie ujrzeli
więźniów w
łańcuchach, którzy mrugali oślepieni mdłym światłem. Żołnierze postąpili naprzód
i poprowadzili
czterdziestu pięciu ludzi - mężczyzn i kobiety - pod ścianę. Z muru wysunęły się
metalowe klamry
i przycisnęły skazańców.
Więźniowie patrzyli na Khaqana osłupiałymi oczami. Władca pociągnął następny łyk
ze
swojej flaszki i zachichotał, rozgrzany alkoholem.
- Zróbcie, co do was należy - powiedział.
Odziany w czarną szatę oskarżyciel wystąpił z szeregu i zaczął wymieniać
nazwiska i czyny
każdego z tych nieszczęśników. Rejestr ich zbrodni rozbrzmiewał z głośników:
spisek w celu
uzyskania korzyści... gromadzenie racjonowanych dóbr... kradzież ze sklepów dla
elity Jochi...
obraza urzędu... i tak dalej, i tak dalej.
Stary Khaqan podnosił brew przy każdym zarzucie, a potem kiwał głową i uśmiechał
się,
gdy stwierdzano winę oskarżonego.
Nareszcie lista dobiegła końca. Oskarżyciel wsunął kartkę do rękawa i obrócił
się,
oczekując na decyzję władcy.
Starzec znowu pociągnął z flaszki i włączył swój mikrofon. Jego drżący, ostry
głos wypełnił
plac i huczał przez głośniki odbiorników w milionach domów Mgławicy Altaic.
- Kiedy patrzę na wasze twarze, moje serce wypełnia się żalem - powiedział. -
Ale także i
wstydem. Wszyscy jesteście Jochiańczykami... jak ja sam. Jako wiodąca rasa
Altaic, to właśnie
Jochiańczycy powinni wskazywać innym właściwą drogę poprzez dobry przykład. Co
mają myśleć
nasi ludzcy bracia, Torkowie, słysząc o waszych złych uczynkach? A nasi
niehumanoidalni
współobywatele, z ich słabszym kręgosłupem moralnym? Tak... Co mają myśleć
Suzdalowie i
Bogazi, kiedy wy, Jochiańczycy - moi najcenniejsi poddani - łamiecie prawo i
narażacie całe nasze
społeczeństwo przez swoją chciwość?
To są straszliwe czasy. Wiem o tym. Te długie lata walki z podłymi
Tahnijczykami.
Cierpieliśmy, poświęcaliśmy się i umieraliśmy podczas tej wojny. Ale bez względu
na to, jak
ciężki był nasz los, staliśmy twardo przy Wiecznym Imperatorze.
A później - kiedy wierzyliśmy, że został zamordowany przez nieprzyjaciół -
stawialiśmy
opór, pomimo niesprawiedliwych ciężarów nakładanych na nas przez tych, którzy
spiskowali, aby
zabić Imperatora i rządzić na jego miejscu.
Podczas tych wszystkich wydarzeń prosiłem was o pomoc i poświęcenie, aby
utrzymać
naszą wspaniałą mgławicę bezpieczną aż do powrotu Wiecznego Imperatora, w który
wierzyłem
przez cały ten czas.
Nareszcie stało się. Udało mu się pozbyć tej złej Rady. A potem rozejrzał się
dookoła, aby
zobaczyć, kto pozostał wierny podczas jego nieobecności. Odnalazł mnie - waszego
Khaqana. Tak
samo silnego i lojalnego, jak podczas niemal dwustu lat. I zobaczył was, moje
dzieci. I uśmiechnął
się. Od tej chwili Antymateria Dwa zaczęła znowu napływać. Nasze fabryki jeszcze
raz ożyły.
Nasze statki kosmiczne podążyły do wielkich targowisk Imperium.
Nadal jednak nie jest całkiem dobrze. Wojny tahnijskie i działalność
zdradzieckiej Rady
poważnie nadszarpnęły zasoby Wiecznego Imperatora. Nasze także. Mamy przed sobą
długie lata
ciężkiej pracy, zanim życie stanie się na powrót normalne i dostatnie.
Dopóki owe czasy nie nadejdą, wszyscy musimy zacisnąć pasa w imię dobrobytu w
przyszłości. Każdy z nas cierpi teraz głód. Ale przynajmniej mamy dość
pożywienia, aby przeżyć.
Nasze zaopatrzenie w AM2 jest bardziej niż szczodre, dzięki mojej bliskiej
przyjaźni z
Imperatorem. Niestety, wystarcza jedynie na podtrzymywanie handlu.
Khaqan przerwał na chwilę, aby zwilżyć gardło łykiem alkoholu.
- Chciwość stanowi teraz największe przestępstwo w naszym małym królestwie. Czy
w
takich czasach spekulacja i złodziejstwo nie jest morderstwem na masową skalę?
Każde ziarenko zboża, które kradniecie, każda kropla płynu, którą sprzedajecie
na czarnym
rynku jest odjęta od ust dzieci, które na pewno umrą z głodu, jeśli chciwość nie
zostanie ukarana.
To samo dotyczy zaopatrzenia w AM2 a także surowców na narzędzia do odbudowania
naszego
przemyski czy innych materiałów.
Dlatego więc skazuję was z ciężkim sercem. Czytałem listy od waszych przyjaciół
i rodzin,
błagających o moją litość. Płakałem nad każdym. Naprawdę. Opowiadały one smutne
historie o
ludziach, którzy zbłądzili. Istotach, które słuchały kłamstw naszych wrogów albo
popadły w złe
towarzystwo.
Khaqan starł nieistniejącą łzę z suchych powiek.
- Lituję się nad każdym z was. Ale muszę odepchnąć od siebie tę litość. Inaczej
postąpiłbym
zbrodniczo i samolubnie.
Tak więc mam obowiązek skazać was na najbardziej hańbiącą śmierć, jako przykład
dla
tych, którzy okażą się na tyle głupcami, aby ulec pokusom chciwości.
Mogę uczynić jedno małe ustępstwo na rzecz mojej słabości. I mam nadzieję, że
moi
poddani wybaczą to, albowiem jestem stary i łatwo doznaję uczucia żalu.
Pochylił się na swoim tronie, a kamera robiła najazd, dopóki jego twarz nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin