Masters Priscilla - Gniazdo jadu.pdf

(363 KB) Pobierz
48357116 UNPDF
S/'9NV LX J
"fflUT JU
FlISEIIll IlSTHS
Gniazda jadu
Sniazcb jadu
Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA
C&T
TORUŃ
Tytuł oryginału:
WINDING UP THE SERPENT
Copyright © 1995 by Priscilla Masters
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2007
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Klonowska
Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSK
Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Skład i łamanie:
KUP „BORGIS" Toruń, tel. (0-56) 654-82-04
iwhkK UHłLłOTEKl PUBLICZKA w ZobrzuJJiOg,
Ał ZN. KLAS.
, 4 W.
ISBN 978-83-7470-088-7
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17.
Toruń 2007. Wydanie I.
Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o. ul. Mickiewicza 15, 87-
200 Wąbrzeźno.
Mojej nadzwyczaj cierpliwej rodzinie
oraz nadinspektorowi Philipowi Rushtonowi
za udzielenie precyzyjnych odpowiedzi
na wszelkie pytania
„Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy
każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu".
Księga Liczb, 21:8
Wąż oplatający pal jest symbolem Brytyjskiego Towarzystwa Medycznego.
Pies imieniem Ben pierwszy wyczuł, że stało się coś złego. Gdy o 6:55 włączył
się radiobudzik, pies otworzył jedno brązowe oko i czekał. Na próżno. Oparł
ogromną łapę o brzeg swego kosza i przysiadł, nasłuchując znajomych odgłosów...
szelestu zmiętej pościeli, miękko stawianych stóp, kroków do łazienki. Otworzył
drugie oko.
W sypialni wesoło zatrajkotało radio. Pies warknął cicho i z opuszczonym ogonem
powlókł się na schody.
Podobno w niebezpieczeństwie psy są bardziej czujne niż ludzie. Widocznie
cywilizacja wykorzeniła w ludziach instynkt ostrzegawczy. Nic więc dziwnego, że
to właśnie pies jako pierwszy wyczuł, że stało się coś złego. A że był tylko
psem, nie rozumiał, co się dzieje, więc wskoczył tylko po schodach na górę,
pchnął pyskiem uchylone drzwi sypialni i ostrożnie zajrzał do środka. Potem
dwoma wielkimi susami przemierzył pokój i usiadł wyczekująco przy łóżku. Ale
jego pani nawet nie drgnęła.
Zwierzę zawyło cichutko i usadowiło się u podnóża łóżka, cierpliwie czuwając
niczym sfinks z głową między łapami.
Silk Street numer 17 to był adres sąsiedniego domu. O ósmej Evelyn Shiers zajęła
już swoje miejsce przy oknie, skąd patrzyła ukradkiem zza żółtych zasłon. Nie
chciała, by Marilyn zauważyła, że ją obserwuje. Ponadto nie życzyła sobie, żeby
Ben wchodził do jej ogrodu. Straszył koty i dewastował resztki trawnika i
grządek. Bała się go. Już czuła suchość w ustach ze strachu przed zwierzęciem, a
kark zesztywniał jej, zwiastując kolejny przykry atak migreny. Trwała w stanie
gotowości, mnąc i rozwijając na przemian wygnieciony materiał zasłon i wlepiając
wzrok w grządki; mrugała spiesznie, by nie przegapić szarego cienia chyłkiem
przemykającego psa.
Jednak tego ranka Ben wcale się nie zjawił.
A w domu pod numerem 19 wiatr rozwiewał zasłony w sypialni, mierzwiąc koronkowe
serwetki na toaletce tak, że skotłowały się w różową masę. Ben pomachał
niepewnie ogonem z nadzieją, że jego pani zaraz się poruszy, siądzie na krawędzi
łóżka, schyli się, pogłaszcze go, pójdzie do łazienki, a potem napełni jego
miski jedzeniem i wodą.
Bacznie obserwował sylwetkę na łóżku: lada moment na pewno się ruszy. Podmuch
wiatru znów uniósł zasłonę, jednak z łóżka nie dobiegał ani jeden odgłos, więc
uderzanie ogonem o dywan stopniowo ustało. Ben zaskomlał i rozejrzał się po
pokoju.
Zaczął węszyć. Zapach był ten sam: słodkawy i niewątpliwie należący do jego
pani. Pies popatrzył na hiszpańską lalkę — tancerkę flamenco stojącą w kącie — i
wydał z siebie ciche, ostrzegawcze warknięcie. Kiedyś został ukarany za to, że
ją polizał. Znów pociągnął nosem. Tym razem zapach był inny. Poruszył nozdrzami.
Poczuł słabą woń sprzed lat, przyjemną woń, którą skądś już znał. Spojrzał w
górę na nieruchomą sylwetkę w łóżku i szczeknął cicho, niepewnie. Jak zwykle,
powinno to wywołać jakąś reakcję. Ale tego ranka tak się nie stało.
W gabinecie nikt jeszcze nawet nie zauważył jej nieobecności. Lekarz był zajęty
rozmową z pierwszą pacjentką. Spuścił z sykiem powietrze z rękawa
ciśnieniomierza i zdjął słuchawki.
— Ciśnienie dziś w porządku, proszę pani. — I mrużąc oczy, posłał jej uśmiech,
na widok którego rozpromieniła się.
— Dziękuję, panie doktorze.
— I proszę nadal brać leki. Po dwie tabletki dziennie. Po jednej rano i
wieczorem. — To była czysta formalność, która miała zapobiec zadawaniu dalszych
pytań. Z braku czasu. Lekarz zanotował coś w karcie pacjentki i już był gotów
przyjąć następną osobę.
Kobieta wstała, wyszła z gabinetu, a lekarz dzwonkiem wezwał kolejnego pacjenta.
Zawsze miała wrażenie, że gdy tylko zbliża się do drzwi, na których widnieje jej
wizytówka: detektyw inspektor Joanna Piercy, zapada nienaturalna cisza. Zewsząd
powinny dochodzić różne odgłosy — otwieranie i zamykanie szuflad, stukanie w
klawisze maszyny do pisania, buczenie komputerów, dzwoniące telefony. Tymczasem
ta cisza była jak jakiś spisek przeciwko niej, więc inspektor przemknęła tylko
mię-
8
dzy rzędami biurek, unikając ciekawskich spojrzeń, odruchowo mruknęła pod nosem:
— Dzień dobry. — I weszła do swego biura.
Tam zapaliła światło, wyłączyła ogrzewanie i energicznym ruchem otworzyła okno.
Mgła zdążyła już się rozproszyć i słońce jaśniało na błękitnym niebie. Nadeszła
wiosna — początek nowego życia. A inspektor właśnie dostała upragniony awans.
Więc skąd to przygnębienie?
Wewnątrz poczuła nagły, silny przypływ frustracji. To niesprawiedliwe. Przecież
awansowała dlatego, że była naprawdę dobra — lepsza niż jej dwaj siedzący za
biurkiem koledzy, autorzy nieudolnych raportów, w których aż roiło się od błędów
ortograficznych. Ale oni nie widzieli w niej nic prócz tego, że była kobietą.
A przecież nikt inny, tylko właśnie ona zebrała dowody przeciwko Whalleyom i
dzięki temu trafili za kratki. Jej koledzy mieli równe szansę, ale ich nie
wykorzystali. Już od ośmiu czy dziewięciu lat wszyscy wiedzieli o rodzinnym
gangu, plądrującym niemal wszystkie domy w małym miasteczku. Jednak obojętność
miejscowej policji sprawiła, że koledzy nawet nie pofatygowali się, by znaleźć
skuteczny sposób na zebranie dowodów niezbędnych dla skazania przestępców.
Sześciokrotnie stawali przed prokuraturą i wnosili mało przekonujące oskarżenia.
I dlatego sześciokrotnie umarzano śledztwo.
Brakowało wystarczających dowodów. Nawet nie opłacało się wnosić sprawy do sądu,
a ucierpiało na tym morale miejscowej policji — i dobro mieszkańców małego,
nękanego przestępstwami miasteczka. A wystarczyła trzytygodniowa inwigilacja,
kamera wideo, kilka nakazów wydanych na czas — bez błysku niebieskich lamp na
dachach wozów i bez pożądanej sensacji.
— Psiakrew, niech pan wyłączy te światła, sierżancie — syknęła za którymś
razem. — Po co mają nas zobaczyć, do diaska? To nie materiał dla „Wieczornych
wiadomości".
Ten cierpki sarkazm zraził obu kolegów i utkwił im w pamięci; jej zjadliwa
pogarda dla tradycyjnych metod śledczych zrodziła w nich niechęć do tej kobiety,
która śmiała publicznie krytykować ich i poniżać.
— Trzeba ich zaskoczyć — stwierdziła bez wahania. — Może wtedy nareszcie
dostaną wyrok i uda nam się wsadzić całą paczkę na parę dni wygodnego wypoczynku
w apartamentach Ministerstwa Sprawiedliwości, zamiast patrzeć, jak z szyderczym
uśmieszkiem znów opuszczają nasz mały posterunek.
No i przydybała ich. Całą rodzinę, razem z mamuśką. I za każdym razem,
wyjeżdżając na Buxton Road, miała ogromną satysfakcję na widok wywieszki „na
sprzedaż" na końcu półkilometrowej żwirowej drogi. To właśnie ten obskurny,
samotnie stojący dom zamieszkiwała niegdyś rodzina sprawców większości
przestępstw popełnionych w małym miasteczku, ciasno otoczonym przez rozległe,
wrogie wrzosowisko.
A Piercy otrzymała zasłużoną nagrodę. Awansowała z sierżanta na inspektora. Jej
awans wzbudził zazdrość wśród młodszych kolegów. Nowi też od razu dostali
ostrzeżenie.
— Trzymajcie się z dala od tej Piercy. Jest twarda jak stal i zimna jak lód...
A ona dobrze wiedziała, jak ją nazywają i co tam jeszcze o niej mówią.
— Pewnie sobie myśli, że jest lepsza i sprytniejsza niż my. Jej się chyba
zdaje, że ona jedna ma jaja. — I tu wybuchał sprośny śmiech. — Sherlock Holmes w
spódnicy, druga Juliet Bravo.* Twardzielka się znalazła, psia mać.
Słyszała te słowa, pełne wrogości i niechęci, widząc ich siedzących razem, jeden
przy drugim, z pochylonymi głowami, gdy szeptali i zerkali na nią. Całe
szczęście, że miała swoje biuro. Gdyby musiała siedzieć z nimi przez cały dzień
i ciągle narażać się na ich widok, chybaby tego nie zniosła.
Joanna Piercy odwróciła się od okna i wygładziła dłońmi prostą, czarną spódnicę.
— A niech ich szlag — odezwała się na głos. — Niech ich szlag — powtórzyła.
Pomaszerowała do drzwi, otworzyła je zamaszyście.
— Macie coś dla mnie? — spytała surowo, jakby już samo to pytanie było dla niej
nowym wyzwaniem. To jedyny sposób na przetrwanie: nie tłumić gniewu, a
podwładnych trzymać krótko — niech nie zapominają, że to ona tu rządzi, czy im
się to podoba, czy nie. Jasne, że im się nie podobało.
Dwaj mężczyźni zerknęli na nią, pokręcili głowami i wrócili do swoich notatek na
biurku.
— Parę kradzieży rowerów — mruknął pod nosem młodszy, jasnowłosy policjant.
Juliet Bravo — policjantka, bohaterka brytyjskiego serialu z lat 8O-tych .
10
Drugi, brunet, spojrzał tylko z gniewną miną.
— Jakieś uwagi, Mikę? — zwróciła się do niego słodkim tonem. Pokręcił głową. —
Nie — mruknął.
Wróciła więc do biura, zatrzaskując głośno drzwi.
Ben zdążył już zgłodnieć. Skomląc, przyczołgał się do łóżka i oparł na nim łapę.
Pazurem zahaczył o koronkową narzutę. Sierść zjeżyła mu się na karku. Szarpnął,
narzuta się rozdarła, pies uwolnił łapę, ściągając przy tym na podłogę pasek z
ciężką, srebrną sprzączką. Rozległ się głuchy, metalowy brzęk. Ben obszedł pasek
dokoła i ostrożnie obwą-chał. Rozpoznał ten zapach. Ośmielony, uniósł łapę i
oparł ją na nodze swojej pani. Znowu zahaczył pazurem, pociągnął, aż zrobiła się
dziura. Blade oczko poleciało w czarnej pończosze aż do ciemnej gumki przy
końcu. Brązowe oczy Bena przyglądały się z zaciekawieniem. Nagle pies zawył
niespokojnie i pobiegł schodami na dół w stronę telefonu, który właśnie
rozdzwonił się w przedpokoju.
W rejestracji przychodni dwie rejestratorki miały pewien kłopot. Jakiś pacjent
podszedł do okienka i dopytywał się, dlaczego siostra Smith jeszcze nie wezwała
go do gabinetu. Jego wizyta opóźniła się już o pół godziny. Chciał wiedzieć, co
się dzieje.
Maureen zapukała do drzwi gabinetu zabiegowego, jednak okazało się, że nikogo
tam nie ma. Wtedy zadzwoniły na numer domowy pielęgniarki, ale nikt nie
odbierał. Zastanawiały się, czy poinformować lekarza. Zerkały niespokojnie na
zegar, który odmierzał upływające minuty. Dwóch pacjentów wyszło, mrucząc pod
nosem, że nie mogą dłużej czekać.
O wpół do dziesiątej rudowłosa rejestratorka zapukała do gabinetu lekarza.
Podniósł głowę i spojrzał, poirytowany.
— O go chodzi, Sally? — Nie lubił, gdy mu przeszkadzano.
— Przepraszam, panie doktorze — rzekła. — Ale siostry Smith jeszcze nie ma.
Doktor Jonah Wilson zmarszczył brwi.
— A co? Zrobiła sobie wolne? Rejestratorka pokręciła głową.
— Zapisała na dzisiaj rano jedenastu pacjentów, panie doktorze. I jeszcze kilku
na popołudnie.
11
Doktor Jonah skrzywił się i westchnął.
— Więc proszę do niej zadzwonić — polecił. — Ja nic nie poradzę. Mam mnóstwo
pracy — dodał, wracając do pacjenta i sterty swoich notatek.
Sally bawiła się obluzowanym guzikiem u rękawa bluzki. Pomyślała, że pewnie do
południa zdąży całkiem go oberwać.
— Dzwoniłam już — oznajmiła. — Ale nikt nie odbiera.
Jonah znowu westchnął i wyjął plik druków z koperty z podobizną Lloyda
George'a.*
— W takim razie pewnie jest już w drodze — odparł. Ale Sally była nieustępliwa.
— Dzwoniłam do niej pół godziny temu. — Jej oczy napotkały jego wzrok. —
Potrzebuje najwyżej dziesięciu minut, żeby dojechać z domu. I zazwyczaj się nie
spóźnia. Marilyn jest odpowiedzialna.
Jonah wzruszył ramionami.
— Więc proszę dzwonić dalej — odrzekł. — Może zaspała albo złapała gumę. Tyle
się ostatnio dzieje... Na pewno jakoś dojedzie.
— Już dawno by się skontaktowała — zauważyła rejestratorka. Podniósł szybko
głowę.
— Przecież linia jest ciągle zajęta — rzucił, poirytowany. — Rano trudno się tu
dodzwonić.
Sally nie czuła się usatysfakcjonowana taką reakcją, ale zabrakło jej
argumentów.
Lekarz westchnął, wzruszył ramionami, lekceważąc wyraźnie nieobecność
pielęgniarki, i całą uwagę poświęcił już pacjentowi.
Sally wyszła więc z gabinetu.
Ben zaniepokoił się na widok bladego oczka w pończosze, jednak ciekawość
przywiodła go z powrotem do sypialni. Odwrócił głowę i obserwował, jak wiatr
unosi zasłonę, a potem muska włosy jego pani, rozwiewając je po twarzy. Powoli
obszedł łóżko, aż trafił na przewrócony kieliszek i jego rozlaną zawartość.
Polizał lepką ciecz, po czym spojrzał
* Lloyd George — premier Wielkiej Brytanii w latach 1916-1922. ---- 12 —
w górę, zawstydzony. Zasłużył na klapsa. A jego pani miała ciężką rękę.
Przekrzywił głowę, podskoczył i przednimi łapami oparł się o łóżko. Tego też mu
nie było wolno, ale teraz Ben nie bał się już swojej pani. Pochylił się nad nią
i przyglądał się jej nieruchomej sylwetce. Pociągnął nosem, polizał jej wargi,
zaszczekał głośno.
Joanna usiadła nad papierami. Miasto borykało się z pewnym problemem. A
właściwie z dwoma nie cierpiącymi zwłoki problemami. Pierwszy z nich — o którym
pisano na pierwszych stronach gazet — to nieustanne kradzieże statuetek z
porcelany Doulton*. Co tydzień w stercie raportów o włamaniach Joanna znajdywała
przeszło trzydzieści zgłoszeń o kradzieży porcelanowych figurek z domów
prywatnych. Praworządni mieszkańcy miasteczka mieli już tego serdecznie dość, bo
ginęło coraz więcej ślicznych porcelanowych tancerek. A złodzieje byli
przebiegli. Świetnie znali się na rzeczy, a przy tym odznaczali się zuchwałą
wybrednością. Joanna wzięła jeden z raportów: złodzieje nawet nie tknęli figurek
uszkodzonych. W innym formularzu ubezpieczeniowym napisane było, że skradziono
tylko autentyki, zostawiając produkty wybrakowane czy tanie nagrody, które
ceramicy znosili do domu jak jakieś trofea. Dwukrotnie złodzieje darowali sobie
stojące na kominku kopie i zabrali jedynie oryginały. To właśnie ich bezczelna
wybredność najbardziej doprowadzała do pasji zespół redakcyjny lokalnej gazety,
który bardzo trafnie skwitował to ciętymi nagłówkami. W ciągu ostatnich dwóch
lat zniknęło bowiem blisko dwa tysiące figurek i ani jednej nie odnaleziono.
Joanna zaś doszła do wniosku, że jej pomysł z oznakowaniem fluorescencyjnym
pisakiem kodów na spodzie figurek to za mało. Potrzebny był ślad, który
zaprowadzi ich do skradzionych przedmiotów, żeby można było je obejrzeć i
odszukać na nich kody. Ale zdaniem Joanny najgorsze w tym wszystkim było to, że
nie mieli zielonego pojęcia, kto kradnie te figurki i co się potem z nimi
dzieje. Z tego, co wiedziała, żadnej jeszcze nigdzie nie wystawiono na sprzedaż.
Jedyna nadzieja w tym, że znajdzie się jakaś „wtyczka" — ktoś, kto udzieli im
jakichś ważnych wskazówek. Ciężka sprawa...
celany.
Royal Doulton Company—jeden z największych na świecie producentów por-
13
Jasne, że miejscowi mieli już tego dość, a Joannę naprawdę to trapiło. Kradzież
porcelanowych figurek to przecież przestępstwo. Jednak bardziej przeraził ją
fakt, że niedawno w jednej z miejscowych szkół podstawowych rozprowadzano
Ecstasy. Jedną taka tabletkę wysłano do analizy i stwierdzono w jej składzie nie
tylko amfetaminę, ale i drobną ilość kokainy. Wiedziała, czym się kończy handel
narkotykami i jak odbije się na życiu miasteczka. Dilerzy zawsze dążą do tego,
by rozwinąć działalność — im więcej klientów, tym większe pieniądze. A młodzi
klienci gwarantowali dochody do końca życia — nieważne, jakie było ono długie.
Dilerzy nie dbali o to, czy dzieciaki zaćpają się na śmierć — zawsze znajdowali
sobie następnych. Martwili się tylko ich rodzice, rodzeństwo i znajomi, choć też
nie zawsze.
Niepokoili ją ci dilerzy. Byli bezwzględni, pozbawieni moralności i siali wokół
ogromne spustoszenie. A zadaniem policji było rozwiązać wszelkimi metodami ten
problem.
Joanna siedziała, wpatrzona przed siebie.
Handel narkotykami to zaraza. Żaden z jej informatorów chyba nie zdaje sobie
sprawy, że nawet w tak maleńkim miasteczku przebiega on bez ograniczeń i na tak
szeroką skalę, że nie wiadomo, jak go opanować.
Przed jedenastą doktor Jonah Wilson trafił do kostnicy, gdzie spoglądał na
blade, bezwładne ciało. Zerknął w końcu na kolegę.
— Będzie mi brakowało tego starego pryka.
Paul Haddon posłał Jonahowi szeroki uśmiech i podniósł te swoje ciemne oczy spod
ciężkich powiek.
— To cud, że przy swoim stylu życia tak długo pociągnął. — Zaśmiał się. — Tyle
razy omal nie rozjechałem go karawanem... Zataczał się na jezdni, kompletnie
zalany.
Jonah skrzywił się, po czym przyłożył końcówkę słuchawki do piersi nieboszczyka.
— Całkiem sztywny — orzekł. — Do kremacji? Haddon skinął głową.
Jonah spuścił wzrok.
— To serce — stwierdził. — Ci z dochodzeniówki się ucieszą. Obejdzie się bez
sekcji zwłok. Od lat wiedziałem, że to się tak skończy.
14
Obyśmy tylko nie narażali jego rodziny na dodatkowy stres. — Podniósł głowę. —
Paul...?
Przedsiębiorca pogrzebowy jakby zastygł, wpatrując się w zmarłego. Na dźwięk
swego imienia drgnął i zachwiał się.
— Wybacz, Jonah — szepnął. — Zamyśliłem się. Jonah położył mu dłoń na ramieniu.
— Chyba nie masz wyrzutów, Paul?
— Nie — odparł przedsiębiorca pogrzebowy, przygryzając wargę. — Chyba nie.
Jonah odwrócił się do zlewu i umył ręce.
— A tak przy okazji — dodał. — Smithy nie przyszła dziś rano do pracy.
Haddon wlepił w niego wzrok.
— Naprawdę? Jonah skinął głową.
— A próbowałeś się z nią skontaktować?
— Koleżanki próbowały.
— No i co?
— Nie odbiera telefonu. Widocznie nie ma jej w domu.
— Więc gdzie ona jest? Popatrzyli jeden na drugiego. Paul odezwał się pierwszy:
— A co z jej psem?
Jonah potrząsnął głową. Zamknął torbę i wstał.
— Może powinienem tam zajrzeć — rzekł niepewnie. — I sprawdzić, czy z nią
wszystko w porządku.
Przyjaciel położył mu dłoń na ramieniu, jakby chciał go powstrzymać.
— Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Jonah — poradził. — Lepiej zostaw ją w
spokoju. Niech ktoś inny do niej jedzie.
Na twarzy Jonaha malowało się zwątpienie.
— Ona u mnie pracuje — odparł. — Może coś jej się stało. Może leży tam i
cierpi... bo upadła i zrobiła sobie krzywdę. Kto inny miałby tam jechać?
— Ktoś na pewno tam trafi — odrzekł Pauł poważnym tonem. — A jeśli nie, to tym
lepiej.
— No wiesz, Paul... — Jonah zsunął jego dłoń z ramienia.
15
— Nie rozumiem, po co w ogóle zawracasz sobie nią głowę — żachnął się Paul. —
Ja mam inny charakter niż ty, Jonah. Nie umiem jej wybaczyć. — Spojrzał przed
siebie. — Tylu ludziom zrujnowała życie... Tyle przez nią nieszczęścia... —
Zgłoś jeśli naruszono regulamin