Greg Iles
Anioł z Missisipi
(Turning Angel)
Przełożyła Macieja Mazan
Społeczeństwo jest sztucznym tworem
mającym bronić przed potęgą natury.
Camille Paglia
Deszcz padał uparcie, strumień wzbierał, aż błotnista fala porwała dziewczynę. Poniósł ją przez miasto, niewidoczną dla ludzkiego oka, pomiędzy porośniętymi trawą wzgórzami, gdzie trzysta lat temu Indianie oddawali cześć słońcu. Kołysał ją na swym nurcie pod mostem autostrady 61, nagą, niezakrwawioną, jeszcze nie zsiniałą, wiotką jak uśpione dziecko. Falowała wraz z nim, gdy wił się przez las ku papierni i wpadał do Missisipi wśród zawirowań brązowych fal. Dziewczyna odbyła tę podróż samotnie i nieświadomie, ale wkrótce miała rozpętać w tym mieście inne zawirowanie, przy której rzeka wyda się leniwa.
Dziewczyna nie chciała sprawiać kłopotu. Była spokojna, inteligentna i pełna życia. Kiedy się śmiała, inni śmieli się wraz z nią. Kiedy płakała, ukrywała łzy. Została pobłogosławiona wieloma talentami, ale żadnego nie przyjęła tak, jakby się jej należał. Miała siedemnaście lat, a już dzięki niej spłynęło na miasto wiele zaszczytów. Nikt by nie przewidział, że tak skończy.
Ale przecież nikt jej naprawdę nie znał.
Oprócz mnie.
Niektóre historie muszą zaczekać na opowiedzenie.
Każdy liczący się pisarz o tym wie. Czasami czekasz, aż wydarzenia naciągną w twojej podświadomości i wyłoni się głębsza prawda; innym razem po prostu czekasz na śmierć przełożonych. Czasem czekasz na jedno i na drugie.
To jest taka historia.
Człowiek się stara i nie zbacza z właściwej ścieżki przez całe życie; jest posłuszny regułom, nie przekracza granic; potem pewnego dnia robi fałszywy krok. Mija granicę i uruchamia łańcuch wypadków, które odbiorą mu wszystko, co ma, i na zawsze potępią go w oczach ukochanych.
Wszyscy wyczuwamy tę niewidoczną linię demarkacyjną jak wiszące w powietrzu niewypowiedziane wyzwanie. A w naturze mamy jakieś dzikie pierwiastki, które chcą, byśmy ją przekroczyli, które nakłaniają nas milczącym naleganiem ewolucyjnego imperatywu, żebyśmy zaryzykowali wszystko dla błyszczącej ułudy. Większość z nas tłumi tę chętkę. Na ogół powstrzymuje nas częściej strach niż mądrość. Ale niektórzy robią ten krok i wtedy wchodzą na ścieżkę, z której powrót jest trudny, a czasem wręcz niemożliwy.
Takim człowiekiem jest doktor Andrew Elliott.
Znam Drew, odkąd skończył trzy lata, zanim dostał stypendium Rhodesa, zanim poszedł na studia medyczne, zanim wrócił do naszego liczącego dwadzieścia tysięcy dusz miasta, by praktykować internę. A nasza więź sięga głębiej niż zwykła przyjaźń z dzieciństwa. Kiedy miałem czternaście lat, jedenastoletni Drew Elliott uratował mi życie, sam przy okazji omal go nie tracąc. Pozostaliśmy przyjaciółmi, dopóki nie skończył studiów, a potem bardzo długo – chyba ze dwadzieścia lat – w ogóle go nie widywałem. Ja, jako zastępca prokuratora okręgowego, większość tego czasu spędziłem w Houston głównie na skazywaniu morderców. Resztę wypełniłem pisaniem powieści opartych na wyjątkowych sprawach z mojej kariery, dzięki czemu zyskałem drugie życie i wolny czas, który mogłem spędzić z rodziną.
Naszą przyjaźń odnowiliśmy pięć lat temu, kiedy po śmierci żony wróciłem do Natchez z moją córka, żeby jakoś na powrót poskładać swoje życie. Pierwsze tygodnie po powrocie zajęła mi sprawa o morderstwo, ale kiedy hałas przycichł, Drew – dawny przyjaciel – odszukał mnie i spróbował wprowadzić w społeczność. Umieścił mnie w radzie szkolnej naszej Alma Mater, włączył do klubu, namówił do sponsorowania wynajęcia balonu i śpiewaczki operowej podczas dorocznych festiwali w Natchez. Ciężko się napracował, by przywrócić tego wdowca życiu i – z dużą pomocą Caitlin Masters, od paru lat mojej partnerki – odniósł sukces.
Wszystko to wydaje się teraz odległym wspomnieniem.
Wczoraj Drew Elliott był liczącym się filarem społeczeństwa, przez wielu szanowanym, przez wszystkich uważanym na wzór do naśladowania; dziś ci, którzy go czcili, szydzą z niego, a jego los zawisł na włosku. Drew był naszym złotym młodzieńcem, wcieleniem wszystkich cnót, do których prawo rości sobie prowincjonalna Ameryka. Dlatego na mocy niepisanego prawa to miasto, które go darzyło wielką miłością, ukrzyżuje go z równie wielką nienawiścią.
Jak Drew zmienił się z herosa w potwora? Zachciało mu się miłości i ta zachcianka ściągnęła na niego gniew całego miasta. Jeszcze wczoraj wieczorem jego legenda była nieskalana. Siedział u mego boku przy stole w sali rady prywatnego liceum pod wezwaniem Świętego Stefana, w wieku czterdziestu lat wciąż przystojny, ciemnowłosy i muskularny – grał na Uniwersytecie Vanderbilta w futbol – z nieco posiwiałymi skrońmi, lecz roztaczający władczą aurę doktora. Widzę tę chwilę wyraźnie jak nic innego, ponieważ jest to moment przed ujawnieniem, stop-klatka, w której stary świat balansował na skraju zniszczenia, jak porcelanowa filiżanka kołysząca się na krawędzi stołu. Za moment rozpryśnie się na niedające się skleić kawałki, ale w tej chwili jest jeszcze nietknięta i wydaje się, że da się ją uratować.
Okna sali rady są mroczne, a srebrzysty deszcz, który padał przez cały dzień, siecze niemal poziomo, smaga okna z lodowatym stukotem. Tłoczymy się w jedenastkę wokół stołu z brazylijskiego drewna różanego – sześciu mężczyzn, pięć kobiet – i jest duszno. Przejrzyste oczy Drew wpatrują się pilnie w Holdena Smitha, zbyt wystrojonego przewodniczącego rady szkolnej Świętego Stefana, i dyskutujemy o zakupie nowych komputerów dla szkoły średniej. Podobnie jak Holden i kilku innych członków rady Drew i ja skończyliśmy Świętego Stefana z grubsza biorąc dwadzieścia lat temu, a dziś uczęszczają do niego nasze dzieci. Należymy do fali absolwentów, którzy wkroczyli do akcji w czasie ekonomicznego upadku miasta, by podjąć próbę reorganizacji szkoły, która zapewniła nam to znakomite wykształcenie. W odróżnieniu od większości prywatnych szkół Missisipi, które powstały w 1968 roku w reakcji na wymuszoną integrację, Święty Stefan został założony w roku 1946 jako szkółka parafialna. Aż do 1982 roku nie przyjęto tu żadnego Afroamerykanina, ale znacznie wcześniej okazywano do tego gotowość. Prawdopodobnie to wysokie czesne i niezręczna pozycja jedynego czarnoskórego ucznia w szkole stanowiły barierę przez kilka lat. Teraz do starego świeckiego Świętego Stefana chodzi dwadzieścioro jeden czarnych dzieci, a byłoby więcej, gdyby nie kwestia kosztów. Niewiele czarnych rodzin z Natchez może sobie pozwolić na pięć tysięcy dolarów rocznie za wykształcenie dziecka, kiedy szkoły publiczne są darmowe. Jeśli się zastanowić, stać na to także niewiele białych rodzin, a w miarę upływu czasu coraz mniej. Stąd odwieczny problem rady – stypendia.
W tej chwili Holden Smith prowadzi krucjatę za komputerami Apple, choć reszta szkolnej sieci działa gładko na tańszych klonach IBM. Jeśli przerwie dla nabrania tchu, chcę mu powiedzieć, że aczkolwiek sam używam Powerbooka Apple, w kwestii wydatków musimy myśleć praktycznie. Ale nim znajduję sposobność, szkolna sekretarka otwiera drzwi i unosi rękę omdlałym gestem. Jest tak blada, że boję się, czy to nie atak serca.
David rzuca jej rozdrażnione spojrzenie.
– O co chodzi, Thereso? Mamy jeszcze co najmniej pół godziny.
Jak większość pracowników Świętego Stefana, Theresa Cook jest także matką ucznia.
– Właśnie usłyszałam coś strasznego – mówi łamiącym się głosem. – Kate Townsend jest na pogotowiu w szpitalu Świętej Katarzyny. Mówią... że nie żyje. Utonęła. Kate Townsend. Czy to możliwe?
Holden Smith krzywi usta w grymasie uśmiechu, jakby wmawiał sobie, że to jakiś chory żart. Kate Townsend jest gwiazdą najstarszej klasy – prymuską, która wygłosi przemówienie kończące rozdanie dyplomów, zdobywczynią stanowego mistrzostwa w tenisie i pływaniu, i pełnego stypendium do Harvardu od jesieni. Jest dosłownie reklamą Świętego Stefana. Nawet wystąpiła w telewizyjnej reklamówce szkoły.
– Nie – mówi w końcu Holden. – Wykluczone. Dziś po południu widziałem Kate na korcie.
Patrzę na zegarek. Dochodzi ósma.
Holden znowu otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Przesuwam spojrzeniem po twarzach ludzi siedzących wokół stołu i dociera do mnie, że pochwyciło nas dziwne, lecz znajome odrętwienie, to odrętwienie, które się pojawia na wieść, że dziecko sąsiada zostało postrzelone przed świtem na polowaniu albo zginęło w katastrofie samochodowej, gdy wracało do domu. Przychodzi mi do głowy, że jest początek kwietnia i choć w powietrzu czuć już pierwsze tchnienie wiosny, jest jeszcze za zimno na pływanie, nawet w Missisipi. Jeśli w taki dzień tonie uczennica, jedynym wytłumaczeniem jest dziwaczny wypadek. Może chodzi o kryty basen? Ale nie przychodzi mi do głowy nikt, kto by go miał.
– Co dokładnie usłyszałaś i kiedy? – pyta Holden. Jakby szczegóły mogły złagodzić tę zgrozę, która nas przejęła.
– Ann Geter zadzwoniła ze szpitala do mojego domu. – Ann Geter jest pielęgniarką z pogotowia w Szpitalu Świętej Katarzyny i następną matką ucznia Świętego Stefana. Ponieważ w szkole jest tylko pięciuset uczniów, dosłownie wszyscy się znają. – Mój mąż powiedział jej, że jestem tutaj z powodu zebrania. Zadzwoniła, bo jacyś rybacy znaleźli Kate w gałęziach drzewa przy ujściu strumienia Świętej Katarzyny do Missisipi.
Myśleli, że jeszcze żyje, więc wciągnęli ją na łódź i popłynęli z nią do szpitala. Ann powiedziała, że była naga od pasa w dół. Theresa zniekształca słowo „naga” mocnym południowym akcentem, ale i tak wywiera zamierzony efekt. Szok ściera wszelki wyraz z twarzy zebranych. Wszyscy zaczynają pojmować, że to może nie być zwykły wypadek.
– Ann powiedziała, że Kate była bardzo posiniaczona. Jakby ktoś ją pobił.
– Jezu Chryste – szepcze Clara Jenkins po mojej lewej. – To niemożliwe. To na pewno ktoś inny.
Theresie zaczyna drżeć dolna warga. Sekretarka zawsze była blisko ze starszymi uczniami, zwłaszcza z dziewczętami.
– Ann powiedziała, że Kate miała tatuaż na udzie. Nie wiedziałam o tym, ale jej mama pewnie tak. Jenny Townsend zidentyfikowała jej ciało parę minut temu.
Gdzieś w dalszych rejonach stołu szlocha kobieta, przebiega mnie dreszcz współczucia. Choć moja córka ma dopiero dziewięć lat, dwukrotnie omal jej nie straciłem i zaliczyłem swoją porcję koszmarów podobnych do tego, co spotkało Jenny Townsend.
– Boże w niebiesiech. – Holden Smith wstaje przygotowany do fizycznego starcia. – Pojadę do szpitala. Czy Jenny jeszcze tam jest?
– Tak mi się zdaje – mamrocze Theresa. – Nie mogę w to uwierzyć. Każdy, tylko nie Kate.
– Niech to diabli – rzuca Bill Sims, miejscowy geolog. – To taka niesprawiedliwość!
– Właśnie – zgadza się Theresa, jakby sprawiedliwość miała coś do rzeczy w kwestii, kto odchodzi za młodu, a kto dożywa dziewięćdziesięciu pięciu lat. Potem dociera do mnie, że jednak ma rację. Parę lat temu, zanim wróciłem do miasta, Townsendowie stracili chore na białaczkę dziecko. Słyszałem, że właśnie dlatego rozpadło się ich małżeństwo.
Holden wyjmuje z kieszeni płaszcza telefon komórkowy i wystukuje numer. Pewnie dzwoni do żony. Inni członkowie rady siedzą cicho, bez wątpienia myślą o swoich dzieciach. Ilu po cichu podziękowało Bogu za to szczęście, że to nie one znalazły się na miejscu Jenny Townsend?
Pod stołem świergocze telefon komórkowy. Drew Elliott podnosi go do ucha i mówi:
– Doktor Elliott.
Słucha przez chwilę, wszyscy patrzą na niego. Potem tężeje jak człowiek, który dowiaduje się o rodzinnej tragedii.
– To prawda – mówi – jestem doktorem rodzinnym, ale teraz to sprawa koronera. Przyjadę i porozmawiam z rodziną. W domu? Dobrze. Dziękuję.
Rozłącza się i spogląda na krąg pytających twarzy, biały jak kreda.
– To nie pomyłka. Kate nie żyje. Na pogotowie przywieziono ją już martwą. Jenny Townsend jedzie do domu. – Zerka na mnie. – Penn, twój ojciec ją odwozi. Tom był u pacjenta, kiedy przywieźli Kate. Krewni i przyjaciele już tam jadą. Ojciec oczywiście jest w Anglii, ale zostanie powiadomiony.
Ojciec Kate, obywatel brytyjski, mieszka w Anglii od pięciu lat.
Na końcu stołu szlocha jakaś kobieta.
– Rozwiązuję spotkanie – mówi Holden, zbierając ulotki reklamowe Apple. – To może poczekać do spotkania za miesiąc.
Już idzie do drzwi, ale Jan Chancellor, dyrektorka szkoły, woła za nim:
– Chwileczkę, Holden! To straszna tragedia, ale jedna sprawa nie może czekać przez miesiąc.
Holden odwraca się, nie ukrywając rozdrażnienia.
– O co chodzi?
– O problem Marka Bakica.
– O, do diabła – odzywa się Bill Sims. – Co ten smarkacz znowu zmalował?
Marko Bakic jest Chorwatem z wymiany naukowej i od zeszłego września, kiedy przybył, sprawia same kłopoty. Jak udało mu się wcisnąć do programu wymiany, przekracza nasze zdolności pojmowania. Jego akta wykazują, że wszystkie testy IQ zaliczył śpiewająco, ale całą inteligencję poświęca na wspieranie anarchistycznych dążeń. Według miłosiernego poglądu to nieszczęsne dziecko bałkańskich wojen wniosło zamęt i niepokój do Świętego Stefana, w smutny sposób rzucając cień na program, który w przeszłości przynosił nam jedynie chlubę. Według poglądu niemiłosiernego Marko Bakic wykorzystuje maskę buntownika, by ukryć bardziej karygodną działalność, na przykład sprzedawanie esctasy uczniom i anabolików drużynie futbolowej.
Rada już zwróciła się do mnie jako do byłego oskarżyciela z pytaniem, jak postępować z problemem narkotyków; odpowiedziałem, że jeśli nie złapiemy Marka na gorącym uczynku bądź ktoś na ochotnika nie przekaże nam informacji z pierwszej ręki na temat nielegalnej działalności, nie mamy żadnego pola manewru. Bill Sims zaproponował losowe przeprowadzenie testów na obecność narkotyków, ale pomysł upadł, gdy rada zrozumiała, że wyniki pozytywne będą musiały być podane do publicznej wiadomości, co będzie samobójczym strzałem dla naszej opinii, a darem niebios dla rady Niepokalanego Serca, katolickiej szkoły z drugiego końca miasta. Miejscowe organy ścigania mają oko na Marka, ale i im też na razie nic z tego nie przyszło. Jeśli Marko Bakic „diluje”, nikt o tym nie mówi. Przynajmniej nie oficjalnie.
– Marko wdał się wczoraj w bójkę z Benem Ritchiem – mówi ostrożnie Jan. – Nazwał dziewczynę Bena dziwką.
– Niezbyt mądrze – mruczy Bill Sims.
Marko Bakic ma metr osiemdziesiąt pięć i jest wiotki jak witka; Ben Ritchie ma metr sześćdziesiąt pięć i sylwetkę żeliwnego piecyka, jak jego ojciec, który ponad dwadzieścia lat temu grał z Drew i ze mną w futbol.
– Ben pchnął Marka na ścianę i kazał mu przeprosić – mówi Jan. – Marko powiedział, że Ben może go pocałować w dupę.
– I co się stało? – pyta Sims z błyskiem w oku. To o wiele bardziej interesujące niż rutynowe zajęcia rady szkolnej.
Jan, z wyraźną dezaprobatą na widok tego szczeniackiego zachwytu Billa, odpowiada:
– Ben obezwładnił Marka i bił jego głową o podłogę, aż Marko przeprosił. Upokorzył go przy wielu świadkach.
– Zdaje się, że nasz chorwacki hipis dostał, na co zasłużył.
– Jakkolwiek było – mówi Jan lodowato – kiedy Ben pozwolił mu wstać, Marko zapowiedział, że go zabije. Słyszało to dwoje innych uczniów.
– Udaje macho – odpowiada Sims. – Żeby ratować twarz.
– Czyżby? Kiedy Ben spytał Marka, jak to zamierza zrobić, ten odpowiedział, że ma w samochodzie broń.
Sims wzdycha ciężko.
– Naprawdę? To znaczy, naprawdę miał?
– Nikt tego nie wie. Dowiedziałam się dopiero po szkole. Szczerze mówiąc, uważam, że uczniowie zanadto się bali, żeby mi o tym powiedzieć.
– Bali się ciebie?
– Nie. Marka. Kilku uczniów mówi, że naprawdę czasami ma przy sobie broń. Ale nikt nie chce przyznać, że widział go na terenie szkoły.
– Rozmawiałeś z Wilsonami? – pyta Holden Smith od progu.
Bill Sims prycha na samą myśl.
– Po co?
Wilsonowie to małżeństwo, które zgodziło się dać Markowi dach nad głową i wyżywienie na dwa semestry. Jack Wilson jest jakimś emerytowanym nauczycielem akademickim i zdaje się, że Marko go kompletnie ogłupił.
Jan Chancellor patrzy wyczekująco na Davida. Jest dobrą dyrektorką, choć nie lubi bezpośrednich konfrontacji, czego w takim zawodzie nie da się uniknąć. Twarz pod gładką, czarną fryzurą z grzywką ma bardzo bladą i wydaje się, że jej nerwy są napięte do granic. Pewnie tak jest, skoro zdobyła się na aż taką natarczywość.
– Zgłaszam wniosek o rozpoczęcie tajnego posiedzenia – mówi, co oznacza, że od tej pory nie wolno robić notatek.
– Popieram – odzywam się.
Jan rzuca mi przelotne spojrzenie pełne wdzięczności.
– Jak wszystkim nam wiadomo, jest to jedynie ostatni z długiego szeregu wybryków. Daje się zauważyć wyraźny schemat i martwię się, że dojdzie do jakiegoś nieodwracalnego zajścia. Jeśli tak będzie – i jeśli udowodnią nam, że byliśmy świadomi tego schematu – Świętego Stefana i wszystkich członków rady czekają sprawy sądowe.
Holden wzdycha ciężko od drzwi.
– Jan, nie wątpię, że to poważny incydent i załatwienie go będzie się ciągnęło. Ale śmierć Kate Townsend wywoła szok u każdego tej szkoły ucznia i każdej rodziny. Mogę w tym tygodniu zwołać specjalne zebranie w sprawie Marka, ale w tej chwili priorytetem jest Kate.
– Czy zorganizujesz to zebranie? – naciska Jan. – Bo ten problem sam nie zniknie.
– Tak. Teraz idę na spotkanie z Jenny Townsend. Thereso, pozamykasz, kiedy wszyscy pójdą?
Sekretarka kiwa głową zadowolona, że dostała jakieś zadanie. Kiedy reszta rady dalej wyraża niedowierzanie, dzwoni moja komórka. Na wyświetlaczu pojawia się domowy numer. Sam nie wiem, czy odebrać. Moja córka Annie ma zwyczaj zadręczania mnie na śmierć telefonami, kiedy nachodzi ją taki nastrój. Ale ze świeżym wspomnieniem o śmierci Kate w pamięci idę do gabinetu sekretarki i oddzwaniam.
– Annie?
– Nie – mówi kobiecy głos. – Tu Mia.
Mia Burke jest opiekunką mojej córki, koleżanką z klasy Kate Townsend.
– Przepraszam, że przerywam spotkanie rady, ale trochę spanikowałam.
– Nie szkodzi. Co się dzieje?
– Właściwie nie wiem. Ale trzy osoby zadzwoniły i powiedziały, że coś się stało z Kate Townsend. Mówią, że utonęła.
Waham się przed potwierdzeniem plotki, ale jeśli ta wiadomość jeszcze nie obiegła całego miasta, to jest to tylko kwestia minut. Nasza sekretarka dowiedziała się od pielęgniarki z pogotowia, i to była pierwsza fala plotki, jedna z wielu, które tego wieczoru opłyną miasto, zderzając się ze sobą i wzbierając, aż prawda zginie w przypływie przesady.
– Dobrze słyszałaś. Kate znaleziono martwą w strumieniu Świętej Katarzyny.
– Boże.
– Wiem, że to straszna wiadomość i na pewno chcesz być teraz z przyjaciółmi, ale proszę, żebyś została z Annie aż do mojego powrotu. Będę w domu za dziesięć minut.
– O, nigdy bym nie zostawiła Annie samej. Ja nawet nie wiem, co mam robić. Jeśli Kate nie żyje, nie mogę jej pomóc. A wszyscy będą się zachowywać jak debile. Nie spiesz się. Wolę zostać tu z Annie, niż prowadzić samochód.
W duchu składam dzięki Jan Chancellor za polecenie mi na opiekunkę do dziecka jednej z nielicznych rozsądnych dziewcząt w szkole.
– Dzięki. Co robi Annie?
– Zasnęła, oglądając na Discovery film przyrodniczy o migracji ptaków.
– To dobrze.
– I... – mówi Mia zażenowana. – Dziękuję, że powiedziałeś mi prawdę o Kate.
– Dziękuję, że nie spanikowałaś i nie wybiegłaś z domu. Do zobaczenia za parę minut, dobrze?
– Dobrze. Na razie.
Rozłączam się i spoglądam przez drzwi na stół w sali rady. Siedzi przy nim Drew Elliott rozmawiający przez komórkę, ale reszta rady tłoczy się w głównych drzwiach. Widzę, jak wychodzą, a przed oczami mam naszą telewizyjną reklamówkę szkoły z Kate. Kate wchodzi na kort w klasycznej bieli, a jej chłodne błękitne oczy przewiercają obiektyw. Jest wysoka, jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów, nordyckie rysy i jasne włosy sięgające prawie do talii. Bardziej frapująca niż piękna, wygląda raczej na studentkę niż uczennicę i właśnie dlatego wybraliśmy ją do tej reklamówki. Była idealnym symbolem rekrutacji do szkoły przygotowującej na studia.
Sięgam ku gałce i zastygam. Drew Elliott wpatruje się w stół, a po twarzy spływają mu strumienie łez. Waham się, daję mu czas, żeby się pozbierał. Czego trzeba, żeby doprowadzić do płaczu doktora medycyny? Mój ojciec przez czterdzieści lat przyglądał się, jak jego pacjenci umierają, a teraz śmierć zaczęła ich kosić jak zboże. Wiem, że go to zasmuca, ale nie pamiętam, żebym widział jego łzy. Jedyny wyjątek stanowiła moja żona, ale to inna historia. Może Drew myśli, że został sam, że wymknąłem się z innymi. Ponieważ nie zanosi się, żeby miał przestać, wychodzę i kładę rękę na jego muskularnym ramieniu.
– W porządku, staruszku?
Nie odpowiada, ale czuję jego dygot.
– Drew...? Co jest?
Ociera oczy rękawem i wstaje.
– Lepiej chodźmy, niech Theresa tu pozamyka.
– Aha. Wyjdę z tobą.
Ramię w ramię idziemy przez frontowe atrium Świętego Stefana, tak jak tysiące razy przedtem, gdy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych uczyliśmy się w tej szkole. Pod ścianą po mojej lewej stronie stoi wielka gablota z nagrodami.
W środku, za drewnianym kijem Louisville Slugger z trzynastoma podpisami flamastrem, wisi wielka fotografia Drew Elliotta w przełomowym momencie istnienia tej instytucji. Czternaście lat temu stał na bazie pod światłami Stadionu im. Smith-Willsa w Jackson i za chwilę miał zaliczyć zwycięski home run podczas stanowych mistrzostw baseballowych drużyn amatorskich w 1977 roku. I choćbyśmy mieli nie wiadomo ile osiągnięć naukowych – a było ich wiele – to właśnie ta nagroda rozsławiła naszą malutką szkółkę. W Missisipi, jak na całym Południu, sport przyćmiewa wszystko inne.
– Wieki minęły – mówi on. – Wieczność.
Na zdjęciu stoję na drugiej bazie, czekając na swój sprint.
– E tam, zaraz wieczność.
Rzuca mi pozbawione wyrazu spojrzenie, a potem wychodzimy i zatrzymujemy się pod daszkiem, przygotowując do biegu w deszczu do samochodów.
– Kate opiekowała się waszymi dziećmi, tak? – mówię, by skierować jego uwagę na rzeczy zwykłe.
– Tak. Latem, przez dwa ostatnie lata. Ale później już nie. Za sześć tygodni ma maturę... miała mieć. Była zbyt zajęta, żeby się opiekować dziećmi.
– Zdaje się, że fajna z niej była dziewczynka. Drew kiwa głową.
...
misiek2003.pl