Victor Hugo - Nedznicy cz 5.rtf

(909 KB) Pobierz
Victor Hugo

Victor Hugo

 

 

 

Nędznicy

(Przełożyła Krystyna Byczewska)

 


Część piąta

 

 

 

Jan Valjean


 

Księga pierwsza

 

 

 

Wojna wśród czterech ścian


I

 

Charybda przedmieścia Św. Antoniego

i Scylla przedmieścia Temple

 

Dwie najbardziej pamiętne barykady, które badacz chorób społecznych może wymienić, nie należą do okresu, w którym rozgrywa się akcja tej książki. Barykady te, z których każda w inny sposób była symbolem groźnych wydarzeń, wyrosły spod ziemi w czasie nieszczęsnego powstania w czerwcu 1848 roku, owej największej wojny ulicznej, jaką zna historia.

Niekiedy z głębi swoich udręk, zwątpień, nędzy, gorączki, nieszczęść, z głębin wyziewów, niewiedzy i ciemnoty ten wielki desperat - motłoch - protestuje nawet przeciw zasadom, przeciw wolności, równości i braterstwu, przeciw głosowaniu powszechnemu i rządom wszystkich przez wszystkich, i pospólstwo wydaje walkę ludowi.

Nędzarze atakują prawo powszechne; ochlokracja*[1] powstaje przeciw ludowi.

Ponure to są dni, albowiem nawet w tym szaleństwie jest zawsze szczypta prawa; w tym pojedynku jest coś z samobójstwa; i słowa, które chcą być obelgami: hołota, motłoch, ochlokracja, gawiedź - stwierdzają niestety raczej winę tych, co rządzą, niż tych, co cierpią; raczej winę uprzywilejowanych niż wydziedziczonych.

My zaś wymawiamy zawsze te słowa z bólem i z szacunkiem, kiedy bowiem filozof sonduje fakty, którym słowa owe odpowiadają, często obok nikczemności znajduje prawdziwą wielkość. Ateny były ochlokracją, Holandia jest dziełem hołoty; motłoch niejeden raz ocalił Rzym; gawiedź szła za Chrystusem.

Nie ma myśliciela, który by czasem nie wejrzał z uwagą we wspaniałe wielkości nizin społecznych.

O tym motłochu myślał zapewne św. Hieronim - o wszystkich tych biedakach, włóczęgach, nędzarzach, z których wywodzili się apostołowie i męczennicy - kiedy wypowiedział tajemnicze słowa: Fex urbis, lex orbis.*[2]

Akty rozpaczy tego tłumu, który cierpi i broczy krwią, popełniane przezeń gwałty sprzeczne z zasadami stanowiącymi o jego życiu, jego ataki na prawo są ludowymi zamachami stanu i muszą być tłumione. Człowiek uczciwy poświęca się dla tej sprawy i z miłości do tego tłumu zwalcza go. Stawiając mu czoło, ileż jednak znajduje rzeczy na jego usprawiedliwienie! Opierając mu się, jakąż otacza go czcią! Jest to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy czyniąc to, co należy, człowiek czuje się mimo wszystko niepewny, jakby coś odradzało mu, żeby szedł dalej; nie cofa się, gdyż tak trzeba; ale sumienie, choć spokojne, jest przecież smutne, a spełnieniu obowiązku towarzyszy bolesne ściśnięcie serca.

Spieszmy powiedzieć, że czerwiec 1848 roku to fakt zupełnie odrębny i prawie niemożliwy do sklasyfikowania w filozofii historii. Wszystkie słowa, które wypowiedzie-liśmy przed chwilą, należy odrzucić, kiedy chodzi o te niezwykłe zamieszki, w których czuło się święty niepokój pracy domagającej się swoich praw. Trzeba było je tłumić - tak nakazywał obowiązek - gdyż godziły w republikę. Ale - w gruncie rzeczy - czym był czerwiec 1848? Buntem ludu przeciwko samemu sobie.

Nie może być mowy o dygresji, kiedy nie traci się z oczu głównego wątku; niech nam wolno będzie zatem zatrzymać przez chwilę uwagę czytelnika na owych wspomnianych przez nas dwóch barykadach - w swoim rodzaju jedynych - tak charakterystycznych dla tego powstania.

Jedna z nich tarasowała wejście na przedmieście Św. Antoniego; druga broniła dostępu do przedmieścia Temple: ci, w czyich oczach wzniosły się te dwa arcydzieła wojny domowej na tle olśniewającego błękitu czerwcowego nieba, nie zapomną ich nigdy.

Barykada Św. Antoniego była potworna. Wysoka na trzy piętra, a szeroka na siedemset stóp, zagradzała od jednego do drugiego końca szeroki wylot przedmieścia, czyli trzy ulice; poszczerbiona, zębata, poszarpana, postrzępiona, rozdarta olbrzymią wyrwą, złożona z wspartych o siebie stosów, z których każdy był bastionem, wysuwając tam i ówdzie swoje półwyspy, potężnie wsparta o dwa wielkie cyple domów przedmieścia, wyrastała z głębi groźnego placu, który oglądał dzień 14 lipca, jak tama wzniesiona przez cyklopów. Za tą barykadą-matką piętrzyło się w głębi ulicy dziewiętnaście innych barykad. Na sam widok tej barykady czuło się, że nieogarnione, śmiertelne cierpienie tego przedmieścia osiągnęło ów ostateczny punkt, w którym rozpacz chce przemienić się w zagładę. Z czego zbudowana była barykada? “Z trzech sześciopiętrowych domów umyślnie zburzonych” - mówili jedni. “Z nagromadzonego gniewu ludu” - mówili inni. Była, jak każda budowla nienawiści - żałosną kupą gruzów. Można było powiedzieć: “Kto to zbudował?” Można było powiedzieć również: “Kto to zburzył?” Była to improwizacja oburzenia. O! Macie tutaj drzwi! kratę! daszek! ramę okienną! pękniętą fajerkę! wyszczerbiony rondelek! Dawajcie wszystko! Rzucajcie tu wszystko! Pchajcie, toczcie, rozkopujcie, przewracajcie, zwalajcie wszystko! Tworzyły ją kamienie brukowe, płyta z chodnika, belka, sztaba żelaza, ścierka, wybita szyba, dziurawe krzesło, głąb kapusty, szmata, łachman i złorzeczenia. Było to i wielkie, i małe. Parodia otchłani przez bałagan. Olbrzymia bryła obok atomu; kawał muru i stłuczona miska; groźne zbratanie wszelkich szczątków. Syzyf dorzucił tu swój głaz, a Hiob wyszczerbiony czerep. Słowem - straszne. Akropol nędzarzy. Przewrócone wózki sterczały ze skarpy, wielki dwukołowy wóz leżący w poprzek, osią do góry, przecinał niby szrama tę niespokojną fasadę; omnibus beztrosko wciągnięty na sam szczyt wału, jak gdyby architekci tej dzikiej budowli chcieli do grozy dodać łobuzerię - wyciągał swój dyszel zapraszając jakieś powietrzne rumaki. Ten gigantyczny stos, aluwialne pokłady zamieszek, przywodził na myśl wyobrażenie Ossy na Pelionie*[3] wszystkich dawnych rewolucji; rok 93 na 1789; 9 Thermidora na 10 sierpnia; 18 Brumaire'a na 21 stycznia; Vendemiaire na Prairialu, rok 1848 na 1830. Plac zasługiwał na tę rolę, barykada godna była stanąć w miejscu, z którego znikła Bastylia. Gdyby ocean wznosił tamy, zbudowałby je w taki właśnie sposób. Na tej bezkształtnej zaporze odcisnęła się wściekłość fal. Jakich fal? - Tłumu. Zdawało się, że widać skamieniały, stężały huk fal. Zdawało się, że słychać brzęczenie olbrzymich, mrocznych pszczół gwałtownego postępu, jak gdyby barykada była ich ulem. Byłyż to zarośla? Byłaż to orgia? Byłaż to forteca? Zdawało się, że szaleństwo zbudowało barykadę jednym uderzeniem swych skrzydeł. Ta reduta miała w sobie coś z kloaki; ów chaos miał w sobie coś olimpijskiego. W tym pełnym rozpaczy bezładzie widać było krokwie z dachu, ściany poddaszy razem z tapetami, ramy okienne z całymi szybami wstawione w gruzy i czekające na kule armatnie, wyrwane kominki, szafy, stoły, ławy, słowem - ryczący bałagan; a ponadto tysiąc nędznych rupieci, wzgardzonych nawet przez żebraka, które zawierają w sobie i wściekłość, i nicość. Rzekłbyś, że były to łachmany ludu, łachmany z drzewa, żelaza, ze spiżu, z kamienia, które przedmieście Św. Antoniego jednym potężnym zamachnięciem wymiotło na swój próg, budując ze swej nędzy barykadę. Kloce, podobne do pni katowskich, zerwane łańcuchy, wsporniki, części konstrukcji ciesielskich podobne do szubienic, koła leżące na płask i wystające ze stosów gruzu nadawały tej budowli anarchii posępny wyraz, przywodząc na myśl dawne tortury, którymi niegdyś męczono lud. Na barykadzie Św. Antoniego wszystko służyło za broń; sypało się stamtąd wszystko, co wojna domowa może cisnąć w głowę społeczeństwa; nie była to walka, lecz paroksyzm. Z karabinów broniących tej reduty - a znajdowały się między nimi i garłacze - leciały okruchy porcelany, kostki, guziki, a nawet gałki od nocnych szafek, pociski niebezpieczne, bo miedziane. Tę barykadę opętał szał; pod niebiosa bił z niej niesamowity krzyk; chwilami, wyzywając wojsko, pokrywała się tłumem i burzą; wieńczyła ją ciżba rozpłomienionych głów; wypełniało mrowie ludzkie, niby kolczasty grzebień wyrastał z niej las karabinów, szabel, kijów, toporów, pik i bagnetów; wielki czerwony sztandar łopotał na wietrze. Dobiegał z niej odgłos komendy, pieśni bojowe, warkot bębnów, łkania kobiet i ponury śmiech głodomorów. Była olbrzymia i pulsująca życiem. Jak naelektryzowany grzbiet zwierza iskrzyła się błyskami piorunów. Duch rewolucji okrywał chmurą szczyt szańca, skąd dobywał się pomruk głosu ludu podobny do głosu Boga; przedziwny majestat płynął z tego tytanicznego śmietnika. Była to kupa śmieci i zarazem góra Synaj. Jak mówiliśmy przed chwilą, w imię rewolucji atakowała kogo? - Rewolucję. Barykada ta, którą stworzył przypadek, nieład, przestrach, nieporozumienie i to, co nieznane, miała naprzeciw siebie izbę ustawodawczą, suwerenność ludu, głosowanie powszechne, naród, republikę. “Karmaniola” wyzywała do walki “Marsyliankę”.

Wyzwanie niedorzeczne, lecz bohaterskie: to stare przedmieście bowiem jest bohaterem.

Przedmieście i reduta pomagały sobie; przedmieście osłaniało się redutą, reduta opierała się o przedmieście. Rozległa barykada ciągnęła się jak skalisty brzeg, o który rozbijała się strategia generałów zaprawionych w wojnie w Afryce. Jej pieczary, narośle, brodawki i garby zdawały się robić grymasy i śmiać szyderczo w kłębach dymu. Tej bezkształtnej masy nie imały się kule; pociski zapadały się w nią, tonęły, grzęzły; kartacze wybijały w niej tylko szczerby; na cóż się zda bombardować chaos? I pułki, nawykłe do najbardziej okrutnych obrazów wojny, niespokojnym okiem spoglądały na tę redutę przypominającą drapieżne zwierzę, zjeżoną jak odyniec, olbrzymią jak góra.

O ćwierć mili stamtąd, śmiałek, który wychyliłby głowę zza rogu ulicy Temple, wychodzącej na bulwar niedaleko Wieży Ciśnień, za występ muru utworzony przez wystawę sklepu Dallemagne, ujrzałby w oddali, za kanałem, na ulicy biegnącej w górę do Belleville, w najwyższym punkcie owej pochyłości - dziwaczny mur. Mur ten sięgał wysokości drugiego piętra łącząc domy z prawej strony z domami z lewej, jak gdyby sama ulica zagięła swoją najwyższą ścianę, aby się nagle odgrodzić. Ściana ta, zbudowana z kamieni brukowych, była prosta, poprawna, chłodna, prostopadła, wyrównana według linii, wyciągnięta pod sznurek, ułożona według pionu. Może brakło w niej cementu, ale to, podobnie jak w murach rzymskich, w niczym nie psuło jej surowej architektury. Z jej wysokości wnosić było można i o jej głębokości. Krawędź górna była ściśle równoległa do podstawy. Na szarej powierzchni rysowały się w pewnych odstępach, podobne do czarnych nitek, ledwo widoczne strzelnice, równomiernie od siebie umieszczone. Jak okiem sięgnąć, ulica była pusta. Wszystkie okna i wszystkie drzwi zamknięte. W głębi, zmieniając ulicę w ślepy zaułek, wznosiła się owa zapora - mur nieruchomy i spokojny; nie widać było na nim nikogo, nie słychać nic: ani krzyku, ani szmeru, ani tchnienia. Grobowiec.

Oślepiające czerwcowe słońce zalewało tę rzecz potworną potokami światła.

Była to barykada na przedmieściu Temple.

Przybywając w jej pobliże, nawet największy śmiałek musiał na jej widok zastanowić się nad tym zagadkowym zjawiskiem. Wszystko tam było dopasowane, spojone, połączone, gładkie, symetryczne i ponure. Złożyła się na nią wiedza i ciemności. Czuło się, że dowódca tej barykady jest geometrą lub upiorem. Patrzano na nią i mówiono szeptem.

Czasem jakiś żołnierz, oficer lub przedstawiciel ludu odważył się przejść przez opustoszałą jezdnię, wówczas rozlegał się cichy, ostry świst i przechodzień padał martwy lub ranny, a jeśli udało mu się ujść cało, kula grzęzła w zamkniętej okiennicy, w tynku kamienicy lub w jakiejś szparze w bruku. Czasem była to nie kula, lecz kartacz. Albowiem ludzie z barykady zrobili sobie dwie armatki z dwóch kawałków żeliwnych rur od gazu, zatkanych pakułami i gliną do wylepiania pieca. Nie marnowano prochu, prawie każdy strzał był celny. Tu i ówdzie leżało kilka trupów, na bruku widniały kałuże krwi. Pamiętam białego motyla, który latał nad ulicą. Lato nie abdykuje.

W pobliżu wszystkie wnęki bram pełne były rannych.

Każdy czuł, że jakiś niewidoczny strzelec trzyma go na muszce swojej strzelby i że ulica na całej długości jest pod obstrzałem.

Stłoczeni za łukiem utworzonym przez sklepiony most na kanale u wejścia na przedmieście Temple żołnierze kolumny szturmowej patrzyli z powagą i skupieniem na ową posępną redutę, na ten bezruch, na tę niewzruszoność, z której wybiegała śmierć. Niektórzy czołgali się na brzuchu w górę, po pochyłości mostu, uważając, żeby ich czaka nie wystawały.

Dzielny pułkownik Monteynard patrzył na tę barykadę z zachwytem nie pozbawionym lęku: “Jak wspaniale jest zbudowana! - mówił do któregoś z przedstawicieli ludu. - Ani jeden kamień nie wystaje! Cóż za misterna robota!” W tej samej chwili kula strzaskała krzyż na jego piersi: pułkownik padł.

“Tchórze! - mówiono. - Niechże się pokażą! Niech ich zobaczymy! Nie mają odwagi! Kryją się!” Barykada na przedmieściu Temple, broniona przez osiemdziesięciu ludzi, atakowana przez dziesięć tysięcy, trzymała się trzy dni. Czwartego chwycono się tego samego sposobu, co w Zaatcha i w Konstantynie: przebito domy, wdarto się przez dachy i barykada została zdobyta. Żaden z osiemdziesięciu tchórzów nie pomyślał o ucieczce; wszyscy polegli, z wyjątkiem przywódcy Barthélemy'ego, o którym będziemy mówili za chwilę.

Barykada Św. Antoniego była hukiem gromów; barykada Temple - ciszą. Te dwie reduty różniły się między sobą: jedna była groźna, druga złowieszcza. Jedna wydawała się paszczą, druga - maską.

Założywszy, że gigantyczna i ponura insurekcja czerwcowa składała się z gniewu i zagadki, w pierwszej barykadzie czuło się smoka, za drugą - sfinksa.

Te dwie twierdze zostały wzniesione przez dwóch ludzi, jeden nazywał się Cournet, drugi Barthélemy. Cournet zbudował barykadę Św. Antoniego, Barthélemy - barykadę Temple. Każda z nich była obrazem swego twórcy.

Cournet był wysoki, miał szerokie bary, czerwoną twarz, potężną pięść, mężne serce, prawą duszę, wejrzenie szczere i groźne. Nieustraszony, energiczny, zapalczywy, wybuchowy, najserdeczniejszy z ludzi, najgroźniejszy z przeciwników. Wojna, walka, zgiełk bitwy były jego żywiołem i wprawiały go w wyśmienity humor. Był niegdyś oficerem marynarki: z jego ruchów i głosu znać było, że wraca z oceanu, że przybywa z burzy. Bitwa była dlań dalszym ciągiem huraganu. Cournet miał w sobie coś z Dantona (z wyjątkiem geniuszu), podobnie jak Danton - miał coś z Herkulesa (z wyjątkiem boskości).

Barthélemy, chudy, niepozorny, blady i milkliwy, był swego rodzaju ulicznikiem z piętnem tragizmu. Spoliczkowany przez policjanta śledził go, tropił i zabił, za co - w siedemnastym roku życia - został skazany na ciężkie roboty. Wyszedł z nich i zbudował tę barykadę. Później - fatalnym zbiegiem okoliczności - na wygnaniu w Londynie Barthélemy zabił Courneta. Był to tragiczny pojedynek. Po pewnym czasie, uwikłany w jakąś tajemniczą historię, gdzie grała rolę namiętność - jedna z tych, dla których sprawiedliwość francuska znajduje okoliczności łagodzące, a sprawiedliwość angielska tylko śmierć - Barthélemy został powieszony.

Ponura budowla społeczna tak jest urządzona, że wskutek nędzy materialnej, wskutek ciemnoty moralnej ów nieszczęśnik o dużej - a może nawet wybitnej inteligencji - zaczął od ciężkich robót we Francji, a skończył na szubienicy w Anglii. Barthélemy uznawał jeden tylko sztandar: czarną chorągiew.


II

 

Co robić w przepaści, jeśli nie rozmawiać?

 

Szesnaście lat znaczy wiele w podziemnej edukacji rewolucyjnej, toteż czerwiec 1848 mądrzejszy był w tym względzie od czerwca 1832. W porównaniu z olbrzymimi barykadami, o których wspominaliśmy, barykada na ulicy Konopnej była zaledwie zarysem, embrionem; wszakże na owe czasy ona także była groźna.

Pod okiem Enjolrasa - bo Mariusz nie zwracał już na nic uwagi - powstańcy wykorzystali noc. Nie tylko naprawili, ale powiększyli barykadę. Podwyższyli ją o dwie stopy. Żelazne sztaby, wetknięte między kamienie, wyglądały jak lance nastawione na sztorc. Poznoszono zewsząd wszelkiego rodzaju rupiecie i barykada zewnątrz sprawiała wrażenie jeszcze większego chaosu. Reduta została misternie obmurowana od wewnątrz, a najeżona na zewnątrz.

Naprawiono także kamienne schody, po których można było wejść na nią jak na mur cytadeli.

Barykada została uporządkowana, izba na parterze wyprzątnięta, kuchnia zajęta na szpital, ranni opatrzeni, rozsypany proch pozbierany, kule odlane, naboje sfabrykowane, szarpie naskubane, porzucona broń rozdana, wnętrze reduty wyczyszczone, śmieci uprzątnięte, trupy wyniesione.

Zabitych złożono na stos w uliczce Zakręt, którą powstańcy wciąż jeszcze trzymali w ręku. Przez długi czas bruk w tym miejscu pozostał czerwony. Wśród poległych było czterech gwardzistów gwardii narodowej z przedmieścia. Enjolras kazał odłożyć na bok ich mundury.

Enjolras poradził także przespać się ze dwie godziny. Rada Enjolrasa była rozkazem. Jednakże kilku zaledwie powstańców usłuchało jej. Feuilly zużył te dwie godziny na wykucie napisu w murze naprzeciw szynku:

 

Niech żyją ludy!

 

Te trzy słowa wyryte w kamieniu gwoździem, widniały na tej ścianie jeszcze w roku 1848.

Trzy mieszkanki “Koryntu” skorzystały z nocnej przerwy, aby zniknąć na dobre; powstańcy odetchnęli z ulgą. Zdołały znaleźć schronienie w jednym z sąsiednich domów.

Większość rannych mogła i chciała jeszcze walczyć. W kuchni, zamienionej na ambulans, na posłaniu z materaców i wiązek słomy, leżało pięciu ciężko rannych, wśród nich dwóch miejskich gwardzistów. Opatrzono ich przed innymi.

W izbie na parterze został tylko pan Mabeuf pod czarnym całunem i Javert przywiązany do słupa.

- Tutaj jest sala umarłych - rzekł Enjolras.

W izbie tej słabo oświetlonej łojówką, stół z nieboszczykiem był umieszczony w głębi w poprzek słupa, tak że stojący Javert i leżący Mabeuf tworzyli coś w rodzaju wielkiego krzyża. Dyszel omnibusu, choć strzaskany przez kule, sterczał jeszcze w górę i można było zawiesić na nim chorągiew.

Enjolras, który miał tę cechę wodza, że wykonywał zawsze to, co powiedział, przywiązał do tego drzewca podziurawiony kulami i skrwawiony surdut zabitego starca.

Nie było już nic do jedzenia. Ani chleba, ani mięsa. Pięćdziesięciu ludzi z barykady w ciągu szesnastu godzin wyczerpało do cna szczupłe zapasy gospody. Dla każdej barykady, która się trzyma, nadchodzi nieuchronnie moment, kiedy staje się tratwą “Meduzy”. Trzeba było pogodzić się z głodem. Wstawał spartański dzień 6 czerwca, kiedy to na barykadzie Saint-Merry Jeanne otoczony przez powstańców domagających się chleba odpowiadał tym wszystkim bojownikom wołającym “Jeść”: “Jeść? Po co? Jest trzecia. O czwartej już nie będziemy żyli!”

Ponieważ nie było nic do jedzenia, Enjolras nie pozwolił pić. Zupełnie zabronił wina i wydzielił porcje wódki.

W piwnicy znaleziono piętnaście pełnych butelek, szczelnie zalakowanych. Enjolras i Combeferre obejrzeli je. Combeferre wracając na górę powiedział:

- To stare zapasy ojca Hucheloup, który był niegdyś kupcem korzennym.

- To musi być uczciwe winko - rzekł Bossuet. - Całe szczęście, że Grantaire śpi. Gdyby był na nogach, mielibyśmy trudności z ocaleniem tych butelek.

Mimo szemrania powstańców Enjolras postawił również weto co do tych piętnastu butelek i żeby nikt ich nie tknął, kazał ustawić je niczym jakąś świętość pod stołem, na którym spoczywał ojciec Mabeuf.

Około drugiej nad ranem powstańcy policzyli się. Było ich jeszcze trzydziestu siedmiu.

Wstawał świt. Zgaszono pochodnię, którą ustawiono z powrotem w kamiennej wnęce. Wnętrze barykady, rodzaj niewielkiego podwórka wykrojonego z ulicy, zalegał gęsty mrok; w posępnej szarości brzasku wyglądało ono jak pokład tonącego okrętu. Poruszały się na nim czarne sylwetki walczących. Nad tym straszliwym gniazdem cienia rysowały się blado piętra milczących domów; w górze już bielały kominy. Niebo miało uroczą, nieokreśloną barwę, ni to białą, ni to niebieską. Ptaki przelatywały z radosnym świergotem. Na dachu wysokiego, zwróconego ku wschodowi domu w głębi barykady kładł się różowy odblask. W okienku na trzecim piętrze poranny wietrzyk rozwiewał siwe włosy zabitego mężczyzny.

- Cieszę się, że pochodnia już zgaszona - odezwał się Courfeyrac do Feuilly'ego. - Złościł mnie jej płomień chyboczący na wietrze. Wyglądało, jakby się bała. Światło pochodni podobne jest do mądrości ludzi tchórzliwych: kiepsko oświeca, bo drży.

Jutrzenka budzi i ptaki, i myśli; wszyscy zaczęli rozmawiać. Joly, widząc kota spacerującego po rynnie, filozofował na jego temat.

- Co to jest kot? - mówił. - To poprawka. Pan Bóg, stworzywszy mysz, powiedział sobie: “Oho, palnąłem głupstwo!” I stworzył kota. Kot to korekta myszy. Mysz i kot to przejrzana i poprawiona odbitka dzieła stworzenia.

Combeferre w kole studentów i robotników mówił o poległych, o Janie Prouvaire, Bahorelu, o panu Mabeuf, nawet o Le Cabucu; mówił też o surowym smutku Enjolrasa:

- Harmodiusz i Arystogiton, Brutus, Kasjusz Cherea, Stephanus, Cromwell, Charlotte Corday, Sand, każdy z tych ludzi po zamachu przeżywał chwile udręki. Serce nasze jest tak czułe, życie ludzkie jest taką tajemnicą, że nawet wtedy, gdy zabójstwo jest czynem obywatelskim czy wyzwalającym - jeśli zabójstwo może nim być - wyrzut sumienia z powodu podniesienia ręki na człowieka żywszy jest niż radość z zasługi wobec ludzkości.

W chwilę później - tok gawędy często biegnie zygzakiem - od wierszy Jana Prouvaire Combeferre przeszedł do porównywania tłumaczy “Georgik”, Raux i Cournanda, Cournanda i Delille'a, wymienił też pewne ustępy tłumaczone przez Malfilatre'a, a szczególnie ten o cudach towarzyszących śmierci Cezara; od Cezara rozmowa znowu wróciła do Brutusa.

- Cezar - mówił Combeferre - słusznie zginął. Cycero jest względem niego surowy, i ma rację. Surowość jego nie ma w sobie nic z paszkwilu. W napaściach Zoila na Homera, Mewiusza na Wergilego, Viségo na Moliera, Pope'a na Szekspira czy Frerona na Woltera działa odwieczne prawo zazdrości i nienawiści; geniusze przyciągają zniewagi, wielcy ludzie zawsze są mniej lub więcej oszczekiwani. Ale Zoil to zupełnie co innego niż Cycero. Cycero domaga się sprawiedliwości myślą - podobnie jak Brutus domaga się sprawiedliwości mieczem. Co do mnie, to potępiam tę drugą sprawiedliwość - miecz; ale starożytność ją uznawała. Cezar, pogwałciciel Rubikonu, który rozdawał godności, jakby pochodziły one od niego, a nie od ludu, który nie wstawał podczas wejścia senatu - postępował - powiada Eu-tropas - jak król, niemal nawet jak tyran - regia ac poene tyrannica*[4]. Był wielkim człowiekiem; tym gorzej albo tym lepiej; tym dobitniejsza płynie z tego nauka. Dwadzieścia trzy rany Cezara mniej mnie wzruszają niż oplwane czoło Jezusa. Cezara zasztyletowali senatorowie; Jezusa policzkowali pachołcy. Im większa zniewaga, tym wyraźniej występuje boskość.

Bossuet, który stojąc z karabinem w ręku na stosie kamieni górował nad rozmawiającymi, wykrzykiwał:

- O Cydathenaeum, Myrrhinusie! Probalinto! O Gracje Eantydy! Ach, któż sprawi, żebym mógł deklamować wiersze Homera jak Grek z Laurium lub Edapteonu!


III

 

Przejaśnienia i zaćmienia

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin