Planeta życia.pdf

(1384 KB) Pobierz
Greg Bear - Planeta życia.doc
1
Greg Bear
Planeta życia
2
PLANETA ŻYCIA
GREG BEAR
Przekład
ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ
Janko5
Janko5
16569945.005.png 16569945.006.png 16569945.007.png 16569945.008.png
3
Greg Bear
Planeta życia
4
Tytuł oryginału
ROUGE PLANET
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA CIERKOŃSKA
Ilustracja na okładce
DAVID STEVENSON
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 2000 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
For the Polish edition
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-517-1
Janko5
Janko5
16569945.001.png
5
Greg Bear
6
- Pierwsza grupa na stanowiska - syknął, szybkimi, eleganckimi skrętami prze-
mieszczając się wzdłuż gładkich ścian wąskiego tunelu. Naplouzanin mówił we wspól-
nym, jeśli akurat nie był wściekły, a jeśli był, po prostu brzydko pachniał.
- Lotnie w górę - rozkazał.
Anakin przerzucił lotnię przez jedno ramię i z wystudiowaną serią jęków i stęknięć
- raz-dwa-trzy - wsunął ramiona w szelki i spiął uprząż, którą wcześniej dopasował do
wzrostu dwunastoletniego dziecka.
Naplouzanin pękiem krytycznych oczu przyjrzał się każdemu zawodnikowi. Kiedy
podszedł do Anakina, wsunął wąską, suchą wstążkę tkanki pomiędzy jego żebra a pa-
sek i pociągnął z taką siłą, że o mało nie przewrócił chłopca na ziemię.
- Ty kto? - wykrztusił szef tunelu.
- Anakin Skywalker - odparł chłopiec. Nigdy nie kłamał i nigdy nie obawiał się
kary.
- Ty bardzo odważny - zauważył szef tunelu. - Co powiedzieć matka i ojciec, my
przynieść martwy chłopak?
- Wychowają drugiego - odparł Anakin w nadziei, że zabrzmi to twardo i profe-
sjonalnie. W gruncie rzeczy niewiele go obchodziło, co myśli o nim szef tunelu, jeśli
tylko pozwoli mu wystartować.
- Znam zawodników - odparł Naplouzjanin. Oczy w pęczku przepychały się mię-
dzy sobą, żeby lepiej widzieć. - Ty nie zawodnik!
Anakin zachował pełne szacunku milczenie i skoncentrował wzrok na przyćmio-
nym niebieskim światełku przed sobą, które rosło w miarę, jak skracała się kolejka.
- Ha! - parsknął Naplouzjanin; jego gatunek nie potrafił się naprawdę śmiać. Prze-
tańczył do końca kolejki, pchając, ciągnąc i głosząc kolejne proroctwa zagłady. Przez
cały czas towarzyszył mu rój zachwyconych robotów technicznych.
Za plecami Anakina rozległ się cienki, ściszony głos:
- Już startowałeś w tym wyścigu.
Anakin od jakiegoś czasu wiedział, że tuż za nim stoi w kolejce Krwawy Rzeź-
biarz. Na Coruscant było ich tylko kilkuset, a do Republiki przyłączyli się zaledwie sto
lat temu. Byli humanoidalni i imponujący: smukli, pełni wdzięku, o długich, trójprze-
gubowych członkach, niewielkich głowach umieszczonych na smukłej, ale silnej szyi i
perłowo-złotej skórze.
- Dwa razy - odrzekł Anakin. - A ty?
- Dwa razy - odparł uprzejmie Krwawy Rzeźbiarz, zamrugał i spojrzał w górę.
Wąską twarz rozdzielał długi nos, przechodzący w dwie szerokie, skórzaste fałdy, które
częściowo opadały na szerokie, pozbawione warg usta. Ozdobnie wytatuowane fałdy
nosowe służyły zarówno jako organ węchu, jak i bardzo czułe ucho, uzupełniające dwa
niewielkie otwory w pobliżu małych, czarnych jak onyks oczu.
- Szef tunelu ma rację. Jesteś za młody - mówił w doskonałym wspólnym, jakby
wychował się w najlepszych szkołach Coruscant.
Anakin uśmiechnął się i próbował wzruszyć ramionami. Ciężar lotni sprawił, że
gest wypadł mizernie.
- Pewnie zginiesz tam, w dole - dodał Krwawy Rzeźbiarz, wznosząc oczy.
ROZDZIAŁ
1
Anakin Skywalker stał w długiej kolejce w opuszczonym tunelu naprawczym
wiodącym do wysypiska śmieci dzielnicy Wicko. Westchnął niecierpliwie, podciągnął
na skórzanej uprzęży cieniutkie, mocno zwinięte skrzydła lotni wyścigowej i oparł
szeroki ster na pasku sandała. Potem przesunął lotnię na ścianę tunelu i, wysuwając
koniuszek języka, przyłożył małe, żarzące się jak miniaturowy miecz laserowy ostrze
kieszonkowej spawarki do pęknięcia lewego bocznego szwu. Skończył i na próbę po-
kręcił obrotnikiem. Stary, ale działa.
Tydzień temu kupił tę lotnię od poprzedniego mistrza, który złamał sobie kręgo-
słup. Anakin dokonał cudów w rekordowym czasie i teraz mógł uczestniczyć w tych
samych zawodach, w których tamten zakończył karierę.
Anakin kochał pęd i szalone skręty lotni wyścigowej, które niemal miażdżyły mu
kręgosłup i wyrywały ramiona ze stawów. Rozkoszował się szybkością i skrajnym
utrudnieniem tak samo, jak inni smakują piękno nocnego nieba - co zresztą na Co-
ruscant było raczej trudne, zważywszy na wiecznie otaczającą-planetę łunę miejskich
świateł. Pragnął współzawodnictwa, podniecał go nawet odór strachu wydzielany przez
zawodników, którzy wywodzili się z najgorszych mętów.
Przede wszystkim jednak uwielbiał zwyciężać.
Oczywiście, wyścig do wysypiska śmieci był nielegalny. Władze Coruscant usiło-
wały zachować pozory stabilnej i szacownej planety-metropolii, stolicy Republiki, cen-
trum prawa i cywilizacji dla dziesiątków tysięcy systemów gwiezdnych. Prawda była
zupełnie inna, jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, a Anakin wiedział to instynktownie.
W końcu urodził się i wychował na Tatooine.
Lubił szkolenia Jedi, ale niełatwo było mu poprzestać na tak jednostronnej filozo-
fii. Anakin od samego początku podejrzewał, że w świecie, gdzie spotykały się i współ-
istniały tysiące ras i gatunków, znajdzie się wiele miejsc obiecujących dobrą zabawę.
Szef tunelu, który prowadził wyścig, był Naplouzaninem, to znaczy niewiele wię-
cej niż kłębkiem nitkowatej tkanki o trzech nogach, zakończonym wiązką wilgotnych,
błyszczących oczu.
Janko5
Janko5
Planeta życia
16569945.002.png
7
Greg Bear
8
- Obdarzy cię mądrością! - zawołał w ślad za Obi-Wanem, który już pędził koryta-
rzem w stronę turbowindy i wyjścia do powietrznych transportowców Świątyni Jedi.
Kpiąca uwaga nie zdenerwowała Obi-Wana. Zgadzał się z nią. Tak, mądrością...
albo szaleństwem. To był naprawdę idiotyczny widok, Jedi w wiecznej pogoni za kło-
potliwym padawanem. No, ale Anakin nie był zwykłym padawanem. Został narzucony
Obi-Wanowi przez jego ukochanego mistrza Qui-Gona Jinna.
Kilka miesięcy temu Yoda w typowym dla siebie stylu wyjaśnił Obi-Wanowi całą
sytuację. Siedzieli w niskiej, ciasnej kwaterze przy płonącym ogniu, piekąc chleb shoo i
wurry. Yoda właśnie wybierał się w podróż poza Coruscant w sprawie, która nie doty-
czyła Obi-Wana. Przerwał długie, pełne zadumy milczenie:
- Bardzo interesujący problem masz przed sobą Obi-Wanie Kenobi. My też go
mamy.
Obi-Wan uprzejmie schylił głowę, jakby nie wiedział, o co chodzi Mistrzowi.
- Ten wybraniec, którego Qui-Gon dał nam wszystkim... nie sprawdzony, pełen
strachu. To ty masz go wybawić. A jeśli tego nie zrobisz...
Od tej pory Yoda nie powiedział Obi-Wanowi nic więcej na temat Anakina. Jego
słowa dźwięczały jednak w głowie Kenobiego, gdy wsiadał do ekspresowej taksówki,
kierując ją na przedmieścia Dzielnicy Senatu. Czas przejazdu - kilka minut - urozmaici-
ły wariackie zakręty i nawroty pomiędzy innymi, tańszymi i wolniejszymi szlakami i
poziomami ruchu.
Obi-Wan obawiał się, że i tak będzie za późno.
- Dzięki za słowa otuchy - mruknął Anakin, czerwieniejąc lekko. Nie miał nic
przeciwko opinii zawodowca, takiego jak szef tunelu, ale nie cierpiał głupich zaczepek,
jeżeli przeciwnik próbował go zbić z tropu.
Strach, nienawiść, gniew... odwieczna trójca, z którą Anakin walczył każdego
dnia, choć tylko jeden człowiek znał jego najgłębsze uczucia: Obi-Wan Kenobi, jego
mistrz w Świątyni Jedi.
Krwawy Rzeźbiarz pochylił się lekko na trójczłonowych nogach.
- Śmierdzisz jak niewolnik - szepnął miękko, tak aby usłyszał go tylko Anakin.
Chłopak musiał się opanować całą siłą woli, aby nie zrzucić lotni i nie skoczyć
Rzeźbiarzowi do długiego gardła. Przełknął i zdławił uczucia. Przechowa je wraz z
innymi mrocznymi wspomnieniami z Tatooine w niedostępnym, tajnym miejscu. Rzeź-
biarz miał rację; to jeszcze wzmogło gniew Anakina i sprawiło, że coraz gorzej pano-
wał nad sobą. Zarówno on, jak i jego matka Shmi byli niewolnikami podejrzliwego
handlarza złomem, Watto. A kiedy mistrz Jedi Qui-Gon Jinn wygrał go od Watto, "mu-
sieli pozostawić Shmi na planecie... i nie było dnia, żeby Anakin o tym nie myślał.
- Teraz wasza czwórka - syknął szef tunelu; długie pasma jego ciała powiewały jak
wstążki na dziecięcym wózku.
Mace Windu szedł powoli wąskim bocznym korytarzem dormitorium Świątyni Je-
di, pogrążony w zadumie, z dłońmi ukrytymi w rękawach. Młody, zwinny Jedi wysko-
czył z bocznych drzwi i o mało go nie przewrócił. Mace zręcznie usunął się na bok, w
samą porę, ale wystawił łokieć i przygwoździł nim młodzieńca, który natychmiast ob-
rócił się w jego stronę.
- Przepraszam, mistrzu - sumitował się Obi-Wan, kłaniając się raz po raz. - Gapa
ze mnie.
- Nie szkodzi - odparł Mace Windu. - Chociaż powinieneś wiedzieć, że tu jestem.
- Jasne, Łokieć. Nagana. Doceniam to. - Obi-Wan był naprawdę mocno zakłopota-
ny, ale nie miał czasu na wyjaśnienia.
- Spieszysz się?
- I to bardzo - odrzekł Obi-Wan.
- Wybraniec opuścił swój ą kwaterę? - Ton Mace' a Windu choć pełen szacunku,
nie był pozbawiony ironii. Mistrz miał w tym dużą wprawę.
- Wiem, dokąd poszedł, mistrzu Windu. Znalazłem jego narzędzia i warsztat.
- Już nie buduje robotów, których nie potrzebujemy?
- Nie, Mistrzu - odparł Obi-Wan.
A jeśli chodzi o chłopca... - zaczął Mace Windu.
- Mistrzu, wróćmy do tego, kiedy będzie czas.
- Oczywiście - odparł Mace. - Znajdź go. Potem porozmawiamy. .. Chcę, żeby był
przy tym i wszystko słyszał.
- Oczywiście, mistrzu! - Obi-Wan nie ukrywał, że się spieszy. Mało kto potrafił
ukryć swoje kłopoty lub zamiary przed Mace'em Windu.
Mace uśmiechnął się.
Anakin wyszedł na platformę pod tunelem. Przed nim rozpościerała się przepaść.
Trzej pozostali zawodnicy tłoczyli się z tyłu, aby spojrzeć w dół. Zwłaszcza Krwawy
Rzeźbiarz pochylił się brutalnie, potrącając Anakina, który miał nadzieję zachować całą
energię na lot.
Co go ugryzło? - myślał chłopak.
Przepaść była szeroka na dwa kilometry, a głęboka na trzy, licząc od ostatniej tar-
czy przyspieszacza do mrocznego dna. Ten stary tunel konserwacyjny wychodził na
drugą tarczę przyspieszacza. Anakin zmrużył oczy, spojrzał w górę i dostrzegł spód
pierwszej tarczy - ogromny, wklęsły sufit podziurawiony setkami otworów, niczym
odwrócony cedzak w kuchni Shmi na Tatooine. Tyle tylko, że w tym cedzaku każdy
otwór miał dziesięć metrów średnicy. Z otworów padały smugi światłą przecinając
mrok. Służyły jako zegary słoneczne, pozwalające określić czas w zwykłym świecie,
wysoko ponad tunelem. Było dobrze po południu.
Na Coruscant było ponad pięć tysięcy takich wysypisk. Planeta-miasto produko-
wała co godzinę bilion ton śmieci, które dostarczano tu, do dzielnicowego wysypiska.
Były to odpady zbyt niebezpieczne, aby je przerabiać - tarcze spawalnicze, zużyte
rdzenie hipernapędu i tysiące innych produktów ubocznych bogatego świata o rozwi-
niętej technologii. Wszystko zamykano w kontenerach, a kontenery przesyłano po ma-
gnetycznych szynach do ogromnej karuzeli z wyrzutnią pod najniższą z tarcz. Co pięć
sekund wyrzutnia za pomocą ładunków chemicznych wystrzeliwała serię kontenerów.
Tarcze kontrolowały trajektorię pojemników przelatujących przez otwory, gdzie pole
Janko5
Janko5
Planeta życia
16569945.003.png
9
ściągające zwiększało jeszcze ich pęd, przesyłając na ściśle kontrolowaną orbitę wokół
Coruscant.
Godzina po godzinie statki-śmieciarze zbierały kontenery z orbity i przenosiły je
na odległe księżyce, gdzie były magazynowane. Niektóre najbardziej niebezpieczne
ładunki wystrzeliwano wprost w wielkie, ciemnożółte słońce, gdzie przepadały jak
kłębki kurzu wrzucone w otchłań wulkanu.
Była to precyzyjna i niezbędna operacja, przeprowadzana dzień po dniu, rok po
roku, z dokładnością mechanizmu zegarowego.
Mniej więcej sto lat temu koś wpadł na pomysł, aby leżące głęboko w miejskich
podziemiach wysypiska przekształcić w ośrodki nielegalnego sportu, gdzie młodzi
gniewni, pochodzący z mniej szlachetnych okolic Coruscant, mogli udowodnić swoją
siłę. Takie sporty stały się niezmiernie popularne w pirackich kanałach rozrywkowych
odbieranych w elitarnych apartamentach, na najwyższych szczytach drapaczy chmur
planety-stolicy. Zabawa przynosiła wystarczająco dużo kapitału, by urzędnicy zarzą-
dzający wysypiskami stali się ślepi i głusi. Przynajmniej dopóty, dopóki jedynymi oso-
bami, które się narażały, byli sami zawodnicy.
Jeden kontener odpadów pędzący przez tarcze przyspieszaczy mógł z łatwością
zmieść tuzin takich śmiałków. Ostatnia tarcza bez trudu kompensowała te kilka nędz-
nych istnień odpowiednim impulsem korekcyjnym.
Anakin przyglądał się światłom sygnalizacyjnym tańczącym na suficie tunelu sku-
piony, z zaciśniętymi ustami, rozszerzonymi źrenicami, z lekką rosą potu na policz-
kach. W tunelu było gorąco. Słyszał ryk kontenerów, widział, jak srebrzyste punkty
mkną przez otwory tarcz do następnego, wyższego poziomu, pozostawiając za sobą
niebieskie smugi zjonizowanego powietrza. Powietrze w zsypie pachniało niczym stary
generator warsztatowy, ciężkie od ozonu i smrodu palącej się gumy.
- Chwała i przeznaczenie! - podniecony Naplouzjanin trzepnął Anakina w rozpór-
kę między skrzydłami. Chłopiec, cały czas skoncentrowany, usiłował wyczuć, gdzie na
tym poziomie znajdują się prądy powietrza, gdzie będą się kumulować i kręcić maleń-
kie wiry tworzące się pomiędzy tarczami. Ozon będzie miał zawsze największe stężenie
tam, gdzie wiatr jest najsilniejszy i najbardziej niebezpieczny. A po każdej partii konte-
nerów, w zaplanowanym szyku przepływających pomiędzy tarczami, nadleci kolejna
partia, podążając precyzyjnie wytyczoną alternatywną drogą.
Łatwizna. Jak lot pośród ulewy stalowych kropel.
Pozostali zawodnicy zajęli miejsca u wylotu tunelu, przepychając się, aby zająć
najlepszą pozycję na platformie. Krwawy Rzeźbiarz dźgnął Anakina ostro zakończo-
nym prawym skrzydłem. Chłopiec odepchnął go na bok, nie tracąc koncentracji
Naplouzjański szef tunelu podniósł wstęgowate ramię, którego koniec rozwijał się
i zwijał niecierpliwie.
Rzeźbiarz stanął po lewej stronie Anakina i zmrużył oczy. Fałdy nosowe, pełne
drobnych, wrażliwych zagłębień czuciowych, zwijały się i pulsowały w poszukiwaniu
informacji.
Naplouzjanin wydał z siebie niski, szczekliwy dźwięk- odpowiednik przekleństwa
- i nakazał zawodnikom, aby się wstrzymali. Latający robot konserwacyjny właśnie w
Greg Bear
10
tej chwili kontrolował poziom. Z miejsca, w którym stali, wydawał się mały jak musz-
ka, ledwo dostrzegalna, brzęcząca kropeczka pracowicie okrążająca szary obwód wy-
sypiska. Jego ciche, melodyjne popiskiwania było słychać nawet przez ryk i brzęk kon-
tenerów. Zarządców można przekupić, roboty - nie. Muszą czekać, dopóki maszyna nie
opuści się na dolny poziom.
Kolejna partia kontenerów z ogłuszającym hukiem wystrzeliła spomiędzy tarcz.
Błękitne linie jonizacji wiły się jak widmowe węże między wypukłą powierzchnią gór-
nej a wklęsłą dolnej tarczy.
- Pożyjesz chwilę dłużej - syknął Rzeźbiarz do ucha Anakina. - Mały człowieku,
śmierdzący jak niewolnik.
Wbrew upodobaniom, Obi-Wan wziął na siebie obowiązek zbierania informacji na
temat nielegalnych wyścigów odbywających się w promieniu stu kilometrów od Świą-
tyni Jedi. Anakin Skywalker, jego podopieczny, za którego był osobiście odpowie-
dzialny, jeden z najlepszych padawanów Świątyni, miał wszelkie zalety, jakie wyczuł
w nim niegdyś Qui-Gon Jinn. Jednak, jakby dla zrównoważenia niezwykłych zdolności
chłopca, natura obdarzyła go niemal równą liczbą wad.
Najbardziej niebezpieczną i irytującą był jego nieustający pociąg do szybkości i
zwyciężania. Może Qui-Gon Jinn to pochwalał, skoro trzy lata temu, na Tatooine, po-
zwolił, aby chłopak ścigał się o własną wolność.
Teraz jednak Qui-Gon nie mógłby go usprawiedliwić,
Bardzo brakowało Obi-Wanowi nieprzewidywalnej energii mistrza. Qui-Gon za-
chęcał go do wzmożonych wysiłków pozornie bezsensownymi pomysłami, które jed-
nak zawsze wynikały z głębokiej i trafnej oceny sytuacji. Pod okiem Qui-Gona Jinna
Obi-Wan stał się jednym z najzdolniejszych i najbardziej zrównoważonych rycerzy Jedi
w Świątyni. Jeszcze niedawno niewiele różnił się od Anakina -był równie nieokrzesany
i równie skory do gniewu. Szybko jednak odnalazł spokój i swoje miejsce w Mocy.
Teraz wolał spokojne życie i nie znosił konfliktów z najbliższymi osobami. Z czasem
stał się opoką stabilności w przeciwieństwie do niespokojnego ducha, Qui-Gona. Nie
przestawał się zdumiewać, że jego niezwykła więź z Qui-Gonem Jinnem została wy-
wrócona do góry nogami, i to przez Anakina.
Zawsze było ich dwóch - mistrz i padawan. W świątyni mówiło się nawet, że naj-
lepsze są te pary, które się uzupełniają charakterami. Kiedyś, w szczególnie ciężkiej
chwili, obiecał sobie, że kiedy wreszcie uwolni się od Anakina, w nagrodę zafunduje
sobie rok izolacji na pustynnej planecie z dala od Coruscant i wszystkich padawanów,
których mogliby mu przydzielić. To jednak nie przeszkodziło mu dokładnie i z pasją
wykonywać swoich obowiązków wobec chłopca.
W obszarze potencjalnego zasięgu wybryków Anakina znajdowały się dwa wysy-
piska śmieci, a jedno z nich cieszyło się złą sławą centrum wyścigów. Obi-Wan zwrócił
się ku Mocy, aby go poprowadziła. Nigdy nie miał trudności ze zlokalizowaniem Ana-
kina. Wybrał najbliższe wysypisko i po schodach obsługi wspiął się na górną platformę
obserwacyjną na samym szczycie. Popędził wzdłuż pustej o tej porze galerii - minęła
właśnie połowa dnia pracy urzędów. Nie zwracał uwagi na ryk pędzących w przestrzeń
Janko5
Janko5
Planeta życia
16569945.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin