Peter Hamilton - Swit nocy 03 - Nagi Bóg 02 - Wyprawa.pdf

(1341 KB) Pobierz
PETER F. HAMILTON
NAGI BÓG
WYPRAWA
Tłumaczyli
Dariusz Kopociński
Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału
The Naked God vol. 2
955775670.002.png
1
Z nieznanego powodu skłębione pasma czarnej mgły, która wypełniała to mroczne
kontinuum, zawsze ustępowały na boki przed Valiskiem. Nie zdarzyło się, żeby bodaj jedno
pasemko musnęło habitat. Osobowość habitatu nadal nie rozwikłała natury ruchu, jaki odbywał
się wokół skorupy. Bez wiarygodnych punktów orientacyjnych nie dało się powiedzieć, czy sam
habitat podróżuje w nieznane, czy też koło niego przelatują jakieś ciemne zasłony. Pochodzenie,
budowa i sygnatura kwantowa nowej czasoprzestrzeni wciąż stanowiły absolutną tajemnicę. Nie
było nawet wiadomo, czy czarna mgławica powstała z materii. Tylko jedno nie ulegało
wątpliwości: na zewnątrz skorupy habitatu panowała doskonała próżnia.
Na kosmodromie brygada obudzonych z uśpienia potomków Rubry, nie szczędząc
wysiłku, przerobiła uniwersalne pojazdy serwisowe na automatyczne platformy sensorowe. Pięć
pojazdów już wystartowało; silniki chemiczne bez zakłóceń popychały je w tajemniczą otchłań.
Przynajmniej reakcje spalania, jak się okazało, zachodziły identycznie w każdej czasoprzestrzeni.
Czego nie można było powiedzieć o urządzeniach elektronicznych. Poza obrębem skorupy
działały jedynie podstawowe układy. Ale nawet one wysiadały w tempie proporcjonalnym do
odległości od habitatu. Wystarczyło sto kilometrów, a posłuszeństwa odmawiały obwody
zasilania. Z tą chwilą aparatura właściwie przestawała przesyłać dane. Co samo w sobie dawało
do myślenia. W tutejszej czasoprzestrzeni występował specyficzny efekt tłumienia
promieniowania elektromagnetycznego; może właśnie ten fakt tłumaczył grobowy wygląd
mgławicy. Grono fizyków zastanawiało się, czy coś się nie dzieje na poziomie orbit
elektronowych, co z kolei tłumaczyłoby pewne elektryczne i biochemiczne problemy, jakie
napotykali.
Gigantyczna pajęczyna smolistej pary unikała też sond, co uniemożliwiało pobranie
jakichkolwiek próbek. Zwykły radar był bezużyteczny. Nawet radar laserowy z ledwością śledził
zmodyfikowane pojazdy serwisowe. Dziesięć dni po uruchomieniu osiowej tuby świetlnej
nastroje wśród badaczy były minorowe. Żaden eksperyment czy zabieg badawczy nie pomógł w
uzyskaniu konkretnych informacji. A bez nich nie sposób było pracować nad teorią, która
pomogłaby im wrócić.
Inaczej rzeczy się miały we wnętrzu habitatu, gdzie stopniowo zaprowadzano ład, choć
955775670.003.png
zaprawiony kroplą goryczy. Wszyscy, których wcześniej opętano, wymagali opieki lekarskiej.
Najwięcej przeszły osoby starsze: dręczyciele bezlitośnie wykręcali im ciała, dostosowując je do
swoich młodzieńczych wyobrażeń. Ucierpieli też ci z nadwagą. Podobnie jak chudzi, mali,
mający odmienną karnację lub kolor włosów. Ponadto opętani, każdy jeden, przemodelowali
sobie rysy twarzy, co wydawało im się chyba równie łatwe jak oddychanie.
Valisk nie dysponował pakietami nanoopatrunku w ilości potrzebnej dla mieszkańców
habitatu. A te, które były na składzie, działały z bardzo niską skutecznością. Personel medyczny,
potrafiący je prawidłowo programować, balansował na pograniczu załamania psychicznego, jak
każdy świeżo odpętany. Tymczasem potomkowie Rubry mieli dość pracy z zaopatrywaniem
habitatu w elektryczność, by jeszcze zajmować się chorymi. Zresztą było ich dramatycznie mało.
Po początkowej fali optymizmu, związanej z przywróceniem światła, w miarę jak
wysiedleńcy zapoznawali się z sytuacją, ogarniało ich coraz większe przygnębienie. Rozpoczął
się exodus. Ludzie wędrowali w stronę pieczar w północnej czapie biegunowej. Długie
karawany, wyruszające z holów drapaczy gwiazd, tratowały schludne ścieżki w drodze przez
wnętrze habitatu. Często pokonanie dwudziestu kilometrów w sawannowym krajobrazie
zajmowało kilka dni. Wędrowcy szukali przystani, gdzie pakiety medyczne działają poprawnie,
funkcjonuje zorganizowana władza i można liczyć na porządny posiłek. I gdzie po okolicy nie
snują się duchy. Tego Graala nie było sensu szukać w żałosnych slumsach, wyrosłych wokół
holów wieżowców.
- Nie wiem, czego oni ode mnie oczekują, do cholery! - Poskarżyła się osobowość
habitatu Dariatowi (między innymi), kiedy wybrały się w drogę pierwsze grupy. - W pieczarach
braknie żywności.
- W takim razie kombinuj, jak ją zdobyć - odparł Dariat. - Bo oni nie mają wyjścia. W
wieżowcach nic już nie zostało.
Istotnie, w drapaczach chmur, odkąd przybyli do mrocznego kontinuum, co chwila
wysiadało zasilanie. Nie jeździły windy. Gruczoły zamiast jedzenia wydzielały niejadalną papkę.
Narządy trawienne nie potrafiły odprowadzać i przerabiać nieczystości. Kanaliki systemu
cyrkulacji powietrza syczały i prychały.
- Jeśli nie przeżyją w wieżowcach, to w pieczarach tym bardziej - odparła osobowość.
- Bzdura. Co drugie drzewo we wnętrzu habitatu rodzi owoce.
- Najwyżej co czwarte. Tak czy inaczej, sady znajdują się przy południowym biegunie.
955775670.004.png
- No to wyznacz ekipy do zrywania owoców i pozbieraj z wieżowców, co tylko się da. To
twój obowiązek, jakbyś nie wiedział. Pamiętaj, że ty tu rządzisz. Ludzie jak zawsze zrobią, co im
każesz. Nawet się ucieszą, wiedząc, że nad wszystkim czuwa dawna władza.
- Dobra, dobra. Tylko mi tu nie rób wykładów z psychologii.
Zaprowadzono więc jaki taki porządek. Pieczary zaczęły przypominać obozowiska
nomadów i zarazem oddziały segregacyjne szpitala polowego. Ludzie kładli się na pierwszym z
brzegu kawałku wolnej przestrzeni i czekali na instrukcje. Osobowość, przyjąwszy na siebie
dawną rolę, wydawała polecenia. Zdiagnozowane przypadki raka i zaawansowanej anoreksji były
leczone poza kolejnością. Pakiety nanoopatrunku rozdawano osobom najbardziej potrzebującym.
Podobnie jak generatory termonuklearne i aparatura laboratoryjna o wiele lepiej działały w
głębokich pieczarach. Najzdrowsi ludzie zostali oddelegowani do zdobywania żywności. Inne
grupy miały wynosić z wieżowców sprzęt, ubrania, koce i inne rzeczy pierwszej potrzeby.
Należało pomyśleć o transporcie.
Duchy, rzecz jasna, włóczyły się nieznużenie za swoimi dawnymi nosicielami. W
godzinach nocnych przemykały po sawannie, za dnia kryły się w dołach i szczelinach, gęsto
rozsianych u podstawy północnej czapy biegunowej. Wciąż napotykały niewidzialną barierę
nieprzejednanej wrogości, która nie pozwalała im wchodzić do podziemnych korytarzy.
Dariat też musiał trzymać się na uboczu. Wychodźcy nie rozróżniali duchów. W każdym
razie, gdyby wiedzieli, że jest sprawcą ich niedoli, zetknąłby się z ich zajadłą nienawiścią.
Pocieszał się tylko tym, że osobowość habitatu zawiera w sobie cząstkę jego samego. Nie uzna
go więc za śmiecia i nie odrzuci jego potrzeb. Poniekąd miał rację, choć roszcząc sobie
szczególne przywileje, wykazywał sporo arogancji - stary Dariat w najczystszej postaci. W tych
dziwnych, trudnych czasach także duchy - te skłonne do współpracy - mogły wykonywać
pożyteczne zajęcia. Osobowość wyznaczyła mu na partnera Toltona i zleciła im inwentaryzację
rzeczy wynoszonych z wieżowców.
- Co, z nim?! - Wykrzyknął Tolton z oburzeniem, kiedy Erentz pouczyła go o nowych
obowiązkach.
Przeniosła spojrzenie ze zszokowanego poety na ironicznie uśmiechniętego, grubego
ducha.
- Dogadacie się - stwierdziła. - Skoro mnie się udaje.
- Tak, ale...
955775670.005.png
- Dobra, ja tu się troszczę o pacjentów. - Wskazała na posłania ułożone w długim rzędzie
pod polipową ścianą. W sklepionej pieczarze znajdowało się osiem identycznych rzędów.
Materace lub stosy poduszek porozkładano w pośpiechu, bez specjalnej dbałości o porządek.
Schorowane osoby leżały owinięte brudnymi kocami niczym wielkie, trzęsące się poczwarki.
Jęczały, śliniły się i robiły pod siebie, gdy pakiety nanoopatrunku sukcesywnie naprawiały
uszkodzone komórki. W tym strasznym stanie wymagały ciągłej opieki. A opiekunów nie było
wielu, ponieważ mnóstwo ludzi przetrząsało habitat.
- Od których wieżowców zaczynamy? - Spytał Tolton.
Gruntowna inwentaryzacja jednego wieżowca trwała trzy dni. Kiedy zabierali się za
trzeci, Dżerbę, robota już szła im dość sprawnie. Ten gmach uległ jedynie drobnym zniszczeniom
w trakcie niedawnych rozruchów w Valisku. Wandale Kiery nie zdołali “wyzwolić" go spod
władzy Rubry. Wewnątrz doszło do paru potyczek serwitorów z opętanymi, potem gmach został
opuszczony. A to znaczyło, że powinno się tu zachować sporo cennych rzeczy. Należało je tylko
skatalogować.
Posyłanie na dół ekip mających zbierać, co im w ręce wpadnie, byłoby mało skuteczne,
zwłaszcza że brakowało ludzi. A procesy myślowe osobowości nie docierały w tak odległe
zakątki habitatu. Wspomnienia zawartości pomieszczeń były, delikatnie mówiąc, niekompletne.
- Prawie same biura - zawyrokował Tolton, machając pałeczką świetlną. Jedną trzymał w
dłoni, dwie po partyzancku zawiesił pod szyją na paskach. Dopiero trzy pałeczki zapewniały to
samo oświetlenie co jedna świecąca pełną mocą.
- Na to wygląda - odparł Dariat. Znajdowali się w holu na dwudziestym trzecim piętrze,
gdzie w ścianach widniały anonimowe, bliźniaczo do siebie podobne drzwi. W długich donicach
więdły rośliny; ich liście, zbrązowiałe z braku światła, sypały się na biało-niebieski dywan.
Przechadzając się w holu, czytali tabliczki na drzwiach. Dotychczas nie znaleźli w biurach
wielu cennych przedmiotów. Przekonali się, że jeśli firma nie handluje sprzętem medycznym lub
elektronicznym, nie warto zaglądać do środka. Bywało, że w lokalnej pamięci zachowało się
wspomnienie jakiejś wartościowej rzeczy, lecz warstwa neuronowa ubożała z każdym kolejnym
piętrem.
- Trzydzieści lat - dumał Tolton. - To się nazywa zażarta nienawiść. - Nudziło im się,
opowiadali więc sobie o życiu.
Dariat uśmiechnął się do swoich wspomnień.
955775670.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin