Leiber Fritz - Przygody Fafryda i Szarego Kocura 02 - Przez mgły i morza.pdf

(862 KB) Pobierz
FRITZ LEIBER
FRITZ LEIBER
PRZEZ
MGŁY I MORZA
Przełożył Dariusz Kopociński
Wydanie I
SOLARIS
Olsztyn 2004
CHMURA GNIEWU
1164648.001.png
W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzianych w łachmany
wyznawców pokornie klęczało i w religijnym uniesieniu przykładało czoła do chłodnych,
chropowatych kamieni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny i hipnotycznie
mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w ludziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty.
Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno uczuć było niesłyszalne, a
mimo to tłum wyznawców wytwarzał piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą
lankmarską ziemią i całym światem Nehwonu.
Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa była nienawiść. Mało tego,
tej nocy w samym sercu miasta odziana w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na
zaręczynach córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zabawy podsycały
nienawiść.
W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów, ustawionych bez dbałości o
jakikolwiek porządek; wzrok gubił się w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł
sobie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczyli. Zapach zgnilizny przyprawiał
o mdłości. Zgarbione plecy srodze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo
pagórkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypominały szare drzewa.
Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach cienkich jak pergamin
zaczęły przygrywać czerwonym płomykom do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w
uniesionych czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu.
W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych ludzkich grzbietów zaczęły się
unosić ledwie widoczne macki - zupełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w
innym świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnożyły, gęstniały, wydłużały się i
łączyły w kształt zbliżony do kłębowiska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad
rzeki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się wokół słupów i snuły pod
niskim stropem. Swym wilgotnym dotykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia.
Wpływały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych schodów - miejscami niemal
doszczętnie startych i zdradliwie śliskich.
W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty. Czas płynął, lecz bębny i
cymbały wciąż bez potknięć wygrywały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali
drewniane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy arcykapłana pod drewnianą
maską ani razu nie pobiegły w bok i ani jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy.
A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej dzielnicy śpieszyła młodziutka,
zmizerowana żebraczka, ledwie skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drobnej,
pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która na podobieństwo ślimaka wysuwała się
z zakratowanego okienka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych
nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgoła inne zjawisko.
Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły z chyżością nacierającej kobry
rozpełzł się od muru do muru, by zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją
i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drżeniem, kiedy mgielny wąż chudł,
gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle
skoczył jej na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych oczu i, niby pusty
wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik.
Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale ponieważ nie dawała
znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym
poruszała się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozłoconemu latarniami
pałacowi suwerena.
Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie w tej mieszaninie pojawiały
się czerwone błyski.
***
Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch mężczyzn siedziało skulonych
obok szerokiego piecyka, w którym gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do
dzielnicy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wybuchy śmiechu. Po
dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierwszy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich
bluzy, płaszcze i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porządnego materiału. I
mieli pod ręką miecze w pochwach.
- Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany rudzielec o bladej, spokojnej
twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki.
W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramionami, podsycił ogień w piecyku
dwiema miskami węgla drzewnego i rzekł ironicznie:
- Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech przyjdą aleją Bogów. - Oto cały
Kocur: wzrok czujny, usta szyderczo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem.
Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki śpiewanej daleko pieśni, rzucił
w ciemność z udawaną rozpaczą:
- Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach? Czemu wino nie szumi nam w
głowach i słodkie rączęta nie tulą nas namiętnie?
Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczurzej skóry, chwycił go za
rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflaczałym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi
swoich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym nie błyszczał pierścień.
W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwiastujące idący za nimi wał mgły.
Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni:
- Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trakcie naszych przygód nazbierali
klejnotów, ile kosztowności ze złota zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii
handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy odfrunęły na skrzydłach z
pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe
kałamarniczki? Czemu nie jesteśmy bogaci?
Kocur prychnął.
- Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszeteczne! Albo nie zaspokajał
swych szlachetnych zachcianek, takich jak pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram
piekieł. Co do mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie.
Fafryd parsknął śmiechem.
- Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto jednej nocy zwędził
suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i zarazem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze.
Myślę, żeśmy biedni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płuca chłodne,
wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną właściwość - orzekł.
Kocur odpowiedział beztrosko:
- Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie łajno, zzieleniałą lankmarską
kiełbasę, tanie świątynne kadzidła, dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe
zboże, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów oraz smród z baraków
niewolników i z katedry pełnej niemytych przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne
orgie... a ty mi mówisz o dziwnej właściwości?!
- Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej z pięciu ulic. - Chociaż
może... - Urwał, niezdecydowany, i wzruszył ramionami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin