Marek Bieńczyk-Tworki(2).pdf

(415 KB) Pobierz
342107230 UNPDF
ty: morze i jego ryby, swetry i dżerseje, oraz Jurek jako syn ma­
my i jako przyjaciel Soni, omawiany i już nie krytykowany udał
się do pokoju i bardziej szrajbnął, niż napisał list do Olka.
Opowiedział w nim o przedobiedniej wizycie na podwór­
kach i skwerach ich wspólnej „sztubackiej Arkadii, czyli raju
dzieciństwa", o uśmiechu Soni to smutnym, to radosnym, o jej
żywym zainteresowaniu każdym szczegółem i miejscem poka­
zanym jej przez wspaniałego przewodnika, o kompetentnych
objaśnieniach tego „Beatrycze z zarostem", tłumacząc, dlacze­
go Beatrycze i dlaczego z zarostem. Wiele też wspominał Jurek
o tęsknocie, jaką wywołał niespodziewany wyjazd Olka; „wiel­
ką pustkę uczyniłeś swym zniknięciem", zapewniał i następnie
ujmował w skrócie ich młodą egzystencję na tle dziejów po­
wszechnych, bowiem „w ciężkich przyszło nam żyć czasach".
Kończył zaś mąż pióra tymi słowami: „kochany Olku, za parę
tygodni, dwudziestego piątego maja, przypadają urodziny Soni.
Spieszę Cię zapewnić, że Twój list z życzeniami sprawi jej nie­
opisaną przyjemność. Wiesz, jak paniom podoba się dostawać
listy. Nie zaniedbaj, proszę, tego wydarzenia i skreśl kilka zdań,
choć wiem, jak ciężki jesteś do pióra (a propos, czyli w związku
z tym ostatnim, nie mówi się „ciężki za piórem", chyba że po
amerykańsku). Ona z pewnością czeka na Twój list, wierz mi".
Tyle i dość długo Jurek, lecz mama z Sonią jeszcze dłużej
0 rybach wędzonych i faszerowanych ze szczególnym docenie­
niem karpia, o księgowaniu techniką polską i obcą, gwoli praw­
dy dokładniejszą, o weselu w kawiarni Ratuszowej przeto
1 o tym, że mąż na robotach. Pograli jeszcze w tysiąca i w remi-
brydża, bo niestety nie było czwartego, bo czwarty, i mąż,
i Olek, za granicą, a Witek dziś u ciotki nosi węgiel. Zrobiło się
zbyt późno na powrót i wkrótce poszli spać, Sonia na miejsce
Jurka w pokoju, Jurek na miejsce kuchennego stołu. Spali
twardo, aż ziemia zrobiła swoje, okręciła się wokół osi jak zalot­
na baletnica i świtem podstawiła się usłużnie pod nogi obojga
pracowników.
Gdy wyszli, rozbudzeni zbożową i resztką piernika, słońce
rozwiewało już wczorajszy chłód i znowu zapowiadało maj.
8
Kwiecień plecień, powiadają, bo przeplata. Była Sonia, to
nie było Olka, był Marcel, to żona wciąż nie z nim, ale w samej
Warszawie, był też Jurek, jednak Janki ani widu, ani słychu.
Ale Janka już jechała. Pociąg stukał, pociąg dmuchał i cza­
sem świstał, na Ulrychowie i w kuchni, i w pokoju od godziny ci­
che pochrapywanie, a w pociągu także równe oddechy śpiących
pasażerów, i tylko szeroko otwarte oczy Janki mówiły o praw­
dziwym zmęczeniu i o nie śnionym koszmarze. Z góry jak wnie­
bowzięte patrzyły na nią dwie bliźniacze walizki ze świńskiej
skóry, której zakup i wyprawienie tata nadzorował osobiście,
tak jak teraz osobiście, choć nie pojedynczo, spoczywał całkiem
nisko, w płytkiej dziurze. Co się w tych walizkach kryło, nie bar­
dzo wiadomo - aż do chwili, gdy Janka sama zechciała je otwo­
rzyć, najpierw w pociągu na prośbę dwóch panów w ciemnozie­
lonych mundurach i mówiących bardzo gardłowym językiem,
a potem, już za rogiem toalety warszawskiego dworca, dwóm
panom ubranym na granatowo i swojsko gaworzącym o sielan­
ce w alei Szucha. Zniechęceni grubymi podręcznikami buchalte-
rii i Nowym Testamentem Wujka ukrytym w czeluściach baweł­
nianej bielizny, wyjęli ręce spod sterty biustonoszy i majteczek
i odeszli, złorzecząc pod swymi bulwiastymi nosami.
68
69
Dzień był jak co dzień. Kiedy pociąg z Janką dojeżdżał
do Warszawy, a Jurek z Sonią czekali na odjazd kolejki, wszyscy
księgowi i wszystkie księgowe wyszli już z domów. W tworkow-
skim gabinecie Kaltz temperował ołówek za ołówkiem i wyjmo­
wał z szuflady gumki do ścierania błędów, które popełnia co
drugi rachujący i każdy piszący. Na jego polecenie Quick,
zgrabnie przykrywając rozziewane usta rozcapierzoną dłonią,
którą właśnie pokazał heil, rozkładał na biurku Soni księgi
ewidencyjne z nowymi nabytkami do wpisania, a na biurku
Jurka gromadził rozliczenia finansowe z dokładnością tym ra­
zem, herrjerzy, do trzech miejsc po przecinku i bez typowego
dla Słowian zaokrąglenia. Janka zapięła żakiet, chwyciła
za walizki i rozglądając się ciekawie na lewo i prawo, skierowa­
ła swe kroki w stronę wyjścia. Znowu było ciepło i do otwartej
za rogiem walizki wrzuciła żakiet, przesunąwszy Biblię na bok
i pończoszki dołożywszy do pończoszek. Pod bardzo pewnym
numerem trzy kroki od stacji nikt taki już nie mieszkał, więc
mogła pójść teraz przed siebie, albo też skręcić, gdzie jej się
żywnie podoba, gdyż wolność prowincjuszka nie zna dzielnic
i gubi się w stolicy, i poci się, i lśni w słońcu jak winogrona i zie­
lone oliwki na Campo di Fiori. Toteż na pamięć ojca ruszyła
Janka gdzie popadnie, dla niepoznaki za każdą przecznicą
zmieniając kierunek, rozglądając się w lewo i w prawo i modląc
się na skrzyżowaniach. Wreszcie, znużona i spragniona, usia­
dła w kawiarni, by napić się, jak każdy księgowy o tej porze,
kubka bądź szklanki dobrej herbaty.
Sonia nie zawsze słodziła, Jurek chętnie, zwłaszcza gdy
Kaltz poczęstował prawdziwym w kryształkach. Czasami do
smaku Jurek opowiadał dykteryjkę, a wokół milczano i parska­
no, gdy herbata była już dopita i dowcip do końca zrozumiany.
Dzisiaj powiedział śmieszny wierszyk o saku wiszącym na ha­
ku, po czym zanurzył się myślami w dodatnim saldzie tego mi­
łego, bo to i Sonia do niego uśmiechnięta, i herbata smaczna,
przedpołudnia. Janka, jako konsument również zadowolona,
zamówiła nawet drugą szklankę, lecz wrodzona stołeczna go­
ścinność z uśmiechem na rumianej twarzy postawiła na ceracie
aż trzy szklanki, równo naciągnięte i parujące pod sufit w nie­
bieskie szlaczki. Do szklanek przysiadło się dwóch panów, któ­
rzy niedbale powiesiwszy płaszcze nawiązali rozmowę. Musia­
ła być zajmująca, skoro Janka chętnie zapłaciła za herbatę,
cztery kieliszki wódki, dwa śledzie, a nawet śledziki, i dwa, po­
wiedzmy to od razu, ogóreczki, i niezbyt po księgowemu zosta­
wiła panom resztę. Niestety musiała już iść i znowu ruszyła
w miasto już całkiem rozsłonecznione, mimo paru, tam za tymi
domami i tą wielką karuzelą, słupów skłębionego dymu.
Przeszła Janka obok bab z polskimi kwiatami, zerknęła
na zegarki w witrynie, przystanęła na chwilę przy karuzeli
i maneżu z milczącymi konikami. Rozglądając się nadal cieka­
wie w lewo i w prawo, dotarła do szerokiej alei i poszła wzdłuż
szyn tramwajowych, licząc przystanki i porównując numery
wagonów nadjeżdżających z odjeżdżającymi jak uważny bu­
chalter na dwóch kolumnach, jak Jurek zestawiający właśnie
wydatki z wpływami i klnący na czym Kaltz stoi od drugiego
miejsca po przecinku. Mogła następnie policzyć ławki w tym
parku i kwiaty na tym skwerze, ale cokolwiek by liczyła, tylko
ona była jedną niewiadomą, więc bardzo już znużona zawróci­
ła na handlową ulicę, zatrzymała się na chwilę przed witryną
i ujrzawszy nagle w szybie swą twarz, na której wiosny jeszcze
się nie liczą, zmarszczki nie księgują i oczy wychodzą wciąż
zwycięsko z podkrążenia, sięgnęła do wewnętrznej kieszeni
po ostatnią kartkę ratunku z zapisanym adresem, niezbyt pew­
nym, gdzie raczej ryzyko iść. Miły, młody rikszarz troskliwie
ułożył walizki przy jej nogach i riksza chyżo przemknęła przez
miasto. Wesoło rozdzwonił się na kocich łbach dzwoneczek po­
jazdu i dźwięcznie się rozweseliła na końcu linijki Jurkowa ma­
szyna, gdyż wszystko się wreszcie cudownie zgodziło, ponownie
zaokrągliło i na plusie okazał się szpital.
I już dla Janki nie tak daleka droga do niego, do ziemi obie­
canej stołówki, do kompotu z możliwą repetą i do dębów rzuca­
jących cień. Bo okazało się, że pod bardzo niepewnym adresem
przy stacji Opacz pani Aniela co prawda chętnie bierze, lecz
również przyjmuje. Więc jeszcze dziesięć dni w pokoju z wido-
70
71
kiem na ogród za umiarkowane jak na barwy i zapachy pienią­
dze, jeszcze pierwsze majowe noce przy lekturze ofert pracy
w „Kurierze" i metod bilansu ciemnych chwilami jak majowa
noc, lecz logicznych jak jedynka zmiażdżona przez dwójkę.
I jeszcze tylko łut szczęścia w postaci Soni, która szyła u pani
Anieli nową sukienkę w świeże kwiaty, podobne nieco do mar-
gerytek w ogrodzie i tak piękne i dziwne, że nieznane dotąd
wszystkim wielbicielom czystej natury i ubranych kobiet, co
najwyżej wyśnione przez tworkowskich wariatów, i teraz ści­
skane przez panią Anielę nad biodrami czarnym paskiem ze
srebrną klamerką.
Urodziny! urodziny! niewstrzymane parcie wiosny do świę­
ta i cyfr do uczczenia, za to, że przybywają i zdają się okrągłe!
Kuszący szelest barwnego materiału i flesz dekoltu z perełką
na łańcuszku, żeby utrwaliły się i roześmiały twarze wokół, że­
by szklanki wzniosły się do toastów, żeby sprawiedliwości, sko­
ro już stąpamy po ziemi, stało się zadość! - Zrobimy dla ciebie
wielkie przyjęcie - oznajmił Jurek Soni - gości co najmniej tu­
zin i większość z miasta, a mama staropolskim zwyczajem
przyjedzie z ciastem i kompotem.
Łut szczęścia, który podjechał tu właśnie parę przystanków
kolejką, spojrzał więc Jance głęboko w oczy, przypatrzył się sto­
sowi podręczników, Janka kazała skrócić sukienkę o centymetr,
podnieść nieco pasek i lekko ściągnąć z tyłu, i w ten sposób, bez
żadnych broń Boże dodatkowych falbanek, pani Anielu, zosta­
ła Janka zaproszona, wysłuchana i ucałowana przez Sonię
w oba policzki, a nazajutrz zatrudniona normalnym trybem,
od szeptu Soni w zawsze nadstawione ucho Kaltza po zamaszy­
sty podpis Honnette'a na Kaltzowym wniosku a 4.
Gdy w dwa dni później stanęła Janka w progu buchalterii,
zaskrobalo mocniej na papierze pióro wieczne Marcela, krzesło
Jurka nieznacznie zatrzeszczało i na parapecie rozziewa! się
kot Wirtuoz. Zmrużył Jurek oczy za grubymi szkłami i od pro­
gu ruszyła w głąb pokoju kawowomleczna plama, przybierając
za każdym metrem coraz bardziej złożone kształty. Domyślił
się już Jurek dwunożnej podstawki w pończoszkach, dostrzegł
już ręce zgrabnym ruchem wypływające spod jasnych rękaw­
ków niczym porcelanowe uszka i proszące, by całość miękko
chwycić; jeszcze dwa kroki, i uderzył go widok kawowej kibici
wypełnionej do ostatka stuprocentową arabiką ciała, a za kolej­
nym krokiem mógł dostrzec parujące znad szyi ciemniejsze
smugi włosów, i wśród nich twarz afrodyty zrodzoną z oparu
i chylącą się zalotnie to ku jednej, to ku drugiej stronie.
Rzeczywiście, Janka rozejrzała się po raz ostatni w lewo
i w prawo i stanęła niepewnie przed pustym biurkiem, ale już
podniósł się Marcel, już zerwał się Jurek. Sonia dokonała pre­
zentacji, pochwaliła dobór sukienki na debiut, po czym wszy­
scy, połączonymi siłami księgowych i lekceważąc samotnego
w swym kącie Quicka, zasiedli do świeżo naparzonej, ale niesło-
dzonej herbaty. Nie zdążyły fusy całkiem opaść na dno, a już
Jurek sparzył sobie język i zaparował sobie okulary, i zgubił re­
zon we własnej mgle. A tyle miał do powiedzenia wraz z trady­
cyjnym wierszykiem o czaju pitym w raju, choćby i to, że wła­
śnie kolejny anioł zbliżył kształtne usta do pożyczonej mu
przez Jurka szklanki, że ujął w zgrabne dłonie jego zapasową
łyżeczkę z miękkiego aluminium i że wcale nie jest gorzkie to,
co nieosłodzone, gdyż on Jurek, Jureczek, żaden tam pan Jerzy,
mógłby pić, a nawet sączyć tę herbatę przez wiele długich go­
dzin, aż przeminie niejedna wiosna i oliwa okaże się sprawiedli­
wa. Przy kolejnej dolewce drzwi się cicho otworzyły i do nieba
wkroczył Kaltz z marsową, jak przystało na ponadludzkie, mi­
ną i ustami pełnymi długich rzeczowników, ale zbity z tropu
spojrzeniem Soni, najstraszniejszą w guberni katiuszą, gorszą
od banditen przy szosie, podreptał potulnie po zucker i przy­
siadłszy się do ucztujących, opowiedział taki wic, jak to w pie­
kle spotyka się Niemiec z Polakiem i diabeł pyta.
72
Kto wraz z diabłem wyszedł z piekieł, odpowie historia,
ale nie zajmujmy się długim trwaniem, bo oddech nasz krót­
ki, bo pośpiech krwi w nas duży, bo niewiele już czasu zostało
do sobotnich urodzin. Dowództwo i nadzór ogólny przejął Ju­
rek gryzipiórek, scenarzysta ex machina w podzespole teatru
świata, wielki budowniczy święta. Do wcielenia pięknie wyka­
ligrafowanego planu, z podpunktami i odnośnikami, zagonił
wszystkich bez względu na stan zmysłów i stopień zakocha­
nia w Soni. Waleczna drużyna cesarzy z pawilonu F pod de­
mokratycznym przywództwem Nerona sprzątnęła łąkę
nad Utratą i z zebranych kamieni ułożyła niebanalny stół
pod bufet. Święte z pawilonu K wykonały ze służbowych pa­
pierów atrakcyjne girlandy, które komando Marsjan i jeden
z Neptuna rozwiesiło na najniższych gałęziach sosen. Vivaldi
chodził wte i wewte po głównej alejce, mrucząc pod nosem ze
cztery tak na ucho melodie, naczelny Rubens od dwóch dni
kręcił się wokół Soni w poplamionej piżamie i z tajemniczą
miną, zaś Antyplaton gdzieś się zaszył i w ogóle nikomu nie
pokazywał. Stołówka kochana przyrzekła blaszane kubki i ta­
lerze, a o prawdziwe noże, długie, harrjerzy, na pewno długie,
obiecał się wystarać Kaltz, i jeszcze o tyle przepustek, ile bę-
dzie trzeba. Któregoś popołudnia zaraz po fajrancie Jerzy po­
jechał nagle do Warszawy, dwa razy widziano go, jak szedł
w stronę Pruszkowa, a wieczorami zamykał się z Marcelem
w pokoju, skąd rozbrzmiewało, skandowało i grało, i ostatniej
nocy coś tajemniczo pod oknem gwizdnęło, a co, to się zoba­
czy. Wiele pracy czekało też Jankę przy nowych przymiarkach
sukienki Soni, z dnia na dzień coraz lepiej leżącej mimo po­
prawek pani Anieli, i podczas długich narad z Jurkiem i Mar­
celem nad wyglądem ostatecznym. Ponadto dzień już się roz­
kosznie wyciągał kosztem nocy, wiatry przeganiały te
najbardziej szare chmury, wejściówki sprzedając tylko kumu-
lusom, a od Wołgi drżały coraz bardziej niecierpliwie matecz­
ka ziemia i tatulo czas.
W sobotę dwudziestego piątego maja pierwszy obudził się
kot Wirtuoz. Miauknął umówione trzy razy i oblizał pyszczek.
Na ten znak słońce puściło przez listowie próbny promień i gdy
tylko przyjął się na korze, wytoczyło zza dachu swoją ciężką
kulę. Wówczas z wielkim hukiem otworzyło się okno w pokoju
na piętrze i wychyliły się dwie pary niespokojnych oczu. Coś
wesoło zagwizdało, to chyba Marcel, coś zanuciło, to Marcel na
pewno, a obok zagadało, jak to Jerzy, gdy słońce kosmiczna na­
sza aspiryna przynosi ulgę życiu i świętu odpowiednią oprawę.
Na zapach wiosny pokropili panowie policzki wodą bursztyno­
wą, na złote powietrze nad okapem włożyli panowie marynarki
i spodnie ze szczerej bawełny, wyprasowane jak tylko umieli,
na głęboką zieleń traw wciągnęli skarpetki z barwnym szlacz­
kiem nad kostką, a na wszystko, co jeszcze piękne i niezaprze-
paszczone, wpięli panowie do butonierek kolorowe wstążki.
Spojrzał Marcel na Jerzego, spojrzał Jerzy na Marcela, dobry
Boże, jak ja go lubię, pomyślał jeden; groźny Jahwe, jakże ja go
lubię, pomyślał drugi.
Tymczasem dwa pawilony dalej trzasnęło okno, madonny
wciągnęły desusy i stanęły oko w oko z otwartą przez przeciąg
szafą.
- No to już - zawołała Janka - nie ma na co czekać, bo spóź­
nimy się do biura.
74
75
Było na co czekać, na boskie zmiłowanie i na koniec tego
wszystkiego, na lepsze czasy i do domów powroty, albo i faktycz­
nie też nie było - Sonia załkała w wyprasowaną chusteczkę -
gdyż po co to mniej więcej wszystko, po co te kwiaty na sukien­
ce i pasek ze srebrną klamrą, i ten flakonik z paryską esencją,
kiedy jego nie ma i może już nie będzie. Po drugą chusteczkę się­
gnęła Janka, na przyszłość bardziej zachłanna, na przepowied­
nie jednak czuła, i objęły się madonny, i szeptały sobie coś
w ucho, i dalej płakały, a łzy im kapały rzęsiście na halki, nie­
mych świadków tego, co pod spodem i co w sercu ukryte.
Co mogło jednak zostać na wierzchu, jak nie trwalsze
od smętku kwiaty i zapachy, jak nie wyższe od głupiej ziemi ob­
casy, i pasek, który trzeba porządnie ściągnąć. Sprzączka trafi­
ła wreszcie w najdalszą dziurkę, Sonia spojrzała ostatni raz
w lustro, zręcznym gestem poprawiła fryzurę i zeszła ostrożnie
po schodach odebrać w stołówce poranny kubek zbożowej i paj­
dę z marmoladą.
Huknęło, gruchnęło, a za drzewem, tam gdzie Jurek, zachi­
chotało. Chór wariatów utworzył przed drzwiami pawilonu
szczelne i sprofilowane półkole od najwyższego śpiewaka do naj­
niższego, i na znak Marcela, który wysunął się z cienia, podał
próbne sol. Przyjęło się znakomicie, gdyż Marcel uśmiechnął się
z satysfakcją, wzniósł groźnie obie ręce, zastygł i nagłym ru­
chem ściągnął niebo w dół. Z gardeł napiętych pod pasiastymi
kołnierzykami wydobył się pierwszy liczebnik, okrągły i długi
jak każdy wiek i wszystkie stulecia. Powtórzony wielokrotnie,
ułożył się w prośbę o długie istnienie, gdzieś tak z dziesięć pro­
cent wieczności, o szczelny dach nad głową i bociana w gnieź­
dzie, o czterolistne koniczynki, o nieprzerwany wschód słońca
nad laguną i o pyszne rzeczy w ustach, kiedy już wyśpiewają
szczęście dnia codziennego. I dodatkowo o wspólne z chórem pi­
cie, jakby co.
Ręce Marcela podniosły zasłuchane niebo, machnęły raz
jeszcze z góry w dół i zapadła cisza. Sonia kraśniała i bladła na
przemian, lecz jeszcze bledszy był najstarszy Matuzalem, nestor
Tworek, dobrze pamiętający wyprawy Corteza i indiańskie od-
wety nad ranem. Wysunął się z szeregu z kubkiem dymiącej
zbożowej i pajdą chleba w dłoni, i drżącym krokiem podszedł
do solenizantki, księgowej i azteckiej bogini w jednej osobie,
i ponadto świętej od stóp do głów z wyróżnieniem talii. Podaw­
szy jej z namaszczeniem to, co przyniesione, przyklęknął i za­
chrypiał wzniosie, zanim się rozpłakał:
- O, przyjmij tę ofiarę i zostań z nami, Ty Wieczna, i swój
dzień czcić pozwól!
Sonia jedną ręką uniosła wysoko kubek, pokazała go
wszystkim i kapłańskim gestem przytknęła do warg; drugą po­
głaskała starca po siwej głowie i wśród oklasków lekko dygnę­
ła. Wówczas chór wypchnął przed siebie szczyla Lulajże Lulaj,
tonącego w zbyt dużej piżamie. Najmłodszy wśród grona, lecz
już kompletny czubek, podbiegł do Soni, ucałował ją bez żena­
dy w oba policzki, włożył na głowę wianuszek z bławatków
i wykrzyknąwszy donośnie „alleluja, alleluja" oraz, po chwili
zadumy, „heil hitler, frau buchalter", pomknął chyżo do szere­
gu. Wszyscy wesoło się roześmiali, „te wariat" wykrzyknęli,
i półkole, przemienione w orszak jednym pstryknięciem Marce-
lowych palców, ustawiło się do marszu. Sonia, rozpromienio­
na i szepcząca na lewo i prawo „dziękuję, dziękuję", ruszyła
pierwsza, a chór stąpał za nią w takt piosenki o rozmarynie
w chwili rozkwitania i o tym, że och jak przyjemnie. Na progu
administracji Sonia odwróciła się i raz jeszcze wszystkim po­
dziękowała, przytulając teatralnie kubek i wianek do serca.
Wówczas Marcel wyciągnął przed siebie ręce, rozcapierzył pal­
ce, i chór, mrucząc coś nierówno pod nosem, niechętnie się roz-
szedł, obserwowany zza kolejnego drzewa przed nadzornego
Jurka i łączniczkę Jankę.
Na widok Soni roz stukały się w buchalterii maszyny i liczy­
dła i spadł na podłogę jeden niemiecki ołówek. Zrobiło się jakoś
głupio, na szczęście do biura wpadli zziajani Janka z Jurkiem
i machający wciąż rękami Marcel i ucałowali Sonię tak głośno
i tyle razy, że odważyła się uśmiechnąć Bronka i porównać su­
kienkę z perskim kobiercem, że wszystkiego najlepszego powie­
działa Jabłkowska, a z kąta jakiś blondyn wysapał „ja, gut".
76
77
Zgłoś jeśli naruszono regulamin