Bahdaj Adam - Trzecia granica 03 - Nieznajoma z baru Bolero.pdf

(266 KB) Pobierz
Adam Bahdaj
Adam Bahdaj
Trzecia granica
187736749.002.png
CZĘŚĆ TRZECIA
NIEZNAJOMA Z BARU "BOLERO"
187736749.003.png
1
Była sierpniowa, deszczowa noc. Wiatr gwizdał ponuro w konarach drzew, a drzewa
chwiały się pod naporem nawałnicy. Przez krajobraz pogrążony w mroku, skąpany w
strugach ulewy przebijał się nocny pociąg zmierzający z przygranicznej stacji Rozsnyó do
Budapesztu. Koła głucho, rytmicznie dudniły na szynach. Poprzez wycie wichru przedzierał
się żałosny gwizd lokomotywy.
W przedziale trzeciej klasy siedziały trzy osoby: Władek Mrowca, starsza kobieta o
wyglądzie urzędniczki niższego stopnia, i węgierski chłop - tęgi, z rozlaną twarzą, z oczami
ciężkimi od snu. Nad nim na półce piętrzyły się tobołki. Zapewne jechał z towarem na targ.
Mrowca oparł bezwładnie głowę o ścianę wagonu. Na chwilę zapadł w niespokojny
półsen. Wnet jednak obudziło go bolesne rwanie w ramieniu. Rana, którą opatrzył
prowizorycznie w Rozsnyó, nabrzmiewała teraz bólem i pulsowała. Mrowca zaciskał zęby,
żeby nie krzyczeć. Po chwili poczuł nagłą ulgę, a po zdrętwiałej ręce rozlało się niemal błogie
ciepło. Był tak zmęczony i wyczerpany z upływu krwi, że nie pojął, iż to rana zaczęła
broczyć.
Siedząca naprzeciw Mrowcy kobieta usłyszała głośne kapanie. Ocknęła się z
męczącego odrętwienia. Rozejrzała się z zaciekawieniem. Nagle jej spojrzenie spoczęło na
bezwładnie zwisającej ręce Mrowcy. Zobaczyła zalaną krwią dłoń. Cofnęła się gwałtownie i
wydała stłumiony okrzyk.
- Proszę pana... proszę pana - dotknęła ramienia Mrowcy. - Co się panu stało?
Władek wzdrygnął się wyrwany z omdlenia Chwilę wodził nieprzytomnymi oczami.
- Krew - powiedział przeciągle przebudzony chłop. - Pewno jaki wypadek.
- Wypadek - powtórzył bezwolnie Mrowca. - Właśnie jadę do szpitala.
Chłop ziewnął głośno.
- Pewno przy robocie?
Mrowca nic nie odpowiedział. Podniósł się z trudem, lecz był tak słaby, że zatoczył
się i upadł ciężko na ławkę. Kobieta zerwała się. Z trwożna zapobiegliwością chciała mu
pomóc, lecz Mrowca odsunął ją łagodnie. Zebrał wszystkie siły i ruszył ku drzwiom
przedziału.
- Może panu pomóc? - usłyszał za sobą głos kobiety.
- Dziękuję - odparł szorstko.
Szarpnął drzwi, wyszedł na korytarz. Na twarzy poczuł ożywczy wiew wdzierającego
187736749.004.png
się przez nie domknięte okno powietrza i chłodne krople deszczu. Ruszył przed siebie.
Korytarz był pusty. W głębi mdłym światłem migotała przyćmiona żarówka. Poszedł w tę
stronę. Po chwili znalazł drzwi do toalety. W wiszącym nad umywalką lustrze zobaczył swoją
twarz. Przeraził się. Była trupio blada, obca, jak gdyby należała do innego człowieka. "Źle ze
mną - przemknęła myśl przez skołataną głowę. - Żeby tylko dojechać do Budapesztu... do
Jędrka... Telepes... ulica Telepes... tramwaj sześćdziesiąt siedem..." Oparł się plecami o drzwi
i z ogromnym wysiłkiem zaczął ściągać wiatrówkę Zabrało mu to sporo czasu, gdyż przy
każdym ruchu ranne ramię przeszywał wzmagający się ból. Kiedy wreszcie wyswobodził się
ze sztywnej od zakrzepłej krwi wiatrówki, otworzył kran, zakrwawioną rękę podsunął pod
strugę wody. Potem z rękawa flanelowej koszuli oddarł kawałek materiału. Wytarł nim
dokładnie rękę. Krew jednak wciąż spływała cienką, prawie czarną strugą. "Musiałem
oberwać w tętnicę - pomyślał. - Dlatego jestem tak cholernie słaby. Żeby tylko dojechać do
Budapesztu... Nie wolno mi zostać po drodze..." Oddarł drugi, większy kawał flaneli i prze-
wiązał nim rękę poniżej rany. Zacisnął jak mógł najsilniej. Krew przestała spływać. Był
jednak tak wyczerpany i słaby, że nie miał sił wciągnąć na siebie wiatrówki. Leżała u jego
stóp. Nie potrafił nawet schylić się po nią. Targnął nim gwałtowny niepokój. Co się stanie,
jeśli ktoś będzie próbował dobijać się do toalety? Zsunął się więc na kolana. W tej samej
chwili usłyszał mocne łomotanie do drzwi, a potem niespokojny głos kobiety:
- Proszę pana, co panu się stało? Proszę pana...
- Nic... nic - odkrzyknął słabym głosem. - Zaraz wracam.
Z nadludzkim wysiłkiem wsunął zdrową rękę w rękaw wiatrówki, a potem całą
wiatrówkę nasunął na głowę. Szamotał się chwilę, by wbić się w sztywny brezent. Udało się.
Rannej ręki nie próbował jednak wkładać w rękaw. Uniósł się z klęczek, podstawił twarz pod
nikły strumień wody. To go nieco otrzeźwiło. Potem wytarł twarz chustką i wrócił do
przedziału.
Kiedy wchodził, widział jeszcze dwie zamazane twarze i otwierające się usta. Mówili
coś do niego, lecz on ich już nie rozumiał. Zwalił się na ławkę, Wtulił w swój kąt i zapadł w
pełne majaczeń omdlenie. Zbudziło go dopiero mocne szarpnięcie za ramię, a kiedy otworzył
oczy, ujrzał nad sobą twarz tej samej kobiety i usłyszał, jakby z bardzo daleka, jej głos.
- Już Budapeszt... Trzeba wysiadać. Przetarł dłonią rozpaloną gorączką twarz, lecz nie
podniósł się.
- Budapeszt, proszę pana - powtórzyła łagodnie kobieta.
Pomyślał, że jeżeli teraz nie wstanie, dadzą znać na pogotowie, przewiozą go do
szpitala i zacznie się badanie - skąd ten postrzał w ramię? Nie, do tego nie mógł dopuścić.
187736749.005.png
- Już idę - powiedział.
Wsparł się na zdrowej ręce, wstał z ogromnym wysiłkiem i chwiejnym krokiem
skierował się ku wyjściu.
- A plecak? - usłyszał za sobą głos kobiety. Zatrzymał się. Zaczekał, aż poda mu
plecak. Nie miał sił podziękować. Skinął tylko głową, chwycił plecak za rzemienie i, nie
zarzuciwszy go na ramię, ruszył przed siebie. Na szczęście plecak był lekki, niemal pusty.
Nie wiedział, kiedy i jak znalazł się na peronie. Było zimno, zacinał chłodny deszcz.
Ludzie szli w kierunku bocznego wyjścia. Wlókł się za nimi. Wszyscy go mijali i zdawało mu
się, że stoi w miejscu. Hala dworca była ponura i ciemna. Światła przygaszone. Minął ją z
uczuciem ulgi. Po drodze nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero przed dworcem zobaczył
dwóch żandarmów. Przechadzali się wolnym, miarowym krokiem. Na ich widok skierował
się w stronę postoju taksówek. Zdawało mu się, że zmierzają ku niemu. Słyszał tupot ich
ciężkich butów, ale nie miał sił odwrócić się. Czekał więc, kiedy dojdą do niego. Tymczasem
z boku, jak gdyby z nieprzeniknionej szarzyzny, wyłoniła się postać kobiety z przedziału.
- Pan jest chory - usłyszał jej nikły głos. - Może pana odprowadzić do punktu opatrun-
kowego?
- Nie, dziękuję...
- To niedaleko. Tu, na dworcu...
- Dziękuję...
Czekał, kiedy żandarmi zbliżą się do niego, lecz oni, zmyleni towarzystwem kobiety,
zawrócili nagle. Widział, jak oddalają się i giną w szarudze, jakby się wtapiali w gęstą mgłę.
Odetchnął. Kobieta ujęła go pod ramię.
- Dokąd pan jedzie?
- Ja... do szpitala - rzucił zachowując resztki przezorności.
- Do którego?
- Do Świętego Jana.
- To może ja pana podwiozę.
- Nie... dziękuję.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Jak pan uważa, ale pan ledwo trzyma się na nogach.
- Nic mi nie jest - powiedział jeszcze bardziej szorstko i odpychająco.
W tej chwili podjechała taksówka. Kierowca wychylił głowę znad opuszczonej szyby.
- Proszę, kto z państwa? Kobieta podeszła do taksówki.
- Mam do pana prośbę. Niech pan odwiezie tego pana do szpitala Świętego Jana. I
187736749.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin