Weale Anne - Niewiniątko.doc

(551 KB) Pobierz
ANNE WEALE

ANNE WEALE

Niewiniątko

 

 

 

 

PROLOG

Taksówka opuściła centrum Londynu. Maria odsunę­ła mankiet połyskliwego czarnego żakietu, by sprawdzić godzinę. Miała zarezerwowany lot do Madrytu z lotni­ska Heathrow o piątej po południu. Czy zdąży? Musi.

Niecałe trzydzieści sześć godzin temu wróciła samo­lotem po męczącym objeździe fabryk w południowo-wschodniej Azji, gdzie szyto projektowane przez nią modele. Wczoraj zupełnie przypadkowo przeczytała w „Timesie", że dziś odbędzie się w słynnym hiszpań­skim muzeum Prado otwarcie wystawy malarskiej, w obecności ambasadorów USA i Wielkiej Brytanii oraz licznych wybitnych członków międzynarodowej konfra­terni artystów i że obecny tam będzie właściciel kolekcji obrazów - Raul Dysart.

Po raz ostatni widziała go siedem lat temu. Sądziła, że czas goi wszystkie rany. Okazało się, że nie. Krzywda, jaką Raul jej wyrządził, była nie do naprawienia, a rany nieuleczalne. Wówczas nie mogła nic na to poradzić, potrafiła jedynie uciec i ukryć się. Teraz nie jest już bezbronnym niewiniątkiem i ma możliwości odwetu. Ta świetna okazja nadarza się w samą porę.

W Londynie było zimno, ale w Madrycie jeszcze chłodniej. Ostry jak brzytwa wiatr, wiejący od wzgórz, sprawił, że Maria drżała, wchodząc pośpiesznie do ho­telu. Wychowana w kraju pełnym słońca, nigdy całko­wicie nie przyzwyczaiła się do europejskich zim.

Wiele osobistości, biorących udział w wieczornym przyjęciu, zatrzyma się w hotelu „Ritz" w pobliżu Pra­do. Z pewnością zamieszka tam Raul, o ile nie jest go­ściem ambasady brytyjskiej. Nie chcąc ryzykować przedwczesnego spotkania z nim, poleciła swemu asy­stentowi, by zarezerwował jej pokój w jednym z nieco mniej eleganckich madryckich hoteli.

W Hiszpanii była znana. Dwie sieci sklepów o zasię­gu krajowym miały na składzie jej modele, występowała także w kobiecych programach telewizji hiszpańskiej. Nosiła zawsze duże ciemne okulary i męski kapelusz o szerokim rondzie. W początkach kariery ten strój po­magał jej przezwyciężyć nieśmiałość, a teraz stał się czę­ścią jej publicznej osobowości jako Andriny, projektan­tki, której imię stało się synonimem elegancji. Jednak dziś wieczorem nie włoży okularów ani kapelusza. Bez nich mogła być sobą, Marią Rawlings, i chodzić po No­wym Jorku czy Londynie nie rozpoznawana.

Przed sześciu miesiącami „ Vogue" zamieścił felieton o jednej z najwybitniejszych dyktatorek mody tego dziesięciolecia:

„Pochodzenie Andriny jest tajemnicze, prawdopo­dobnie jednak południowoamerykańskie. Uchyla się ona od rozmów o swym środowisku czy życiu prywatnym. Można jednak wątpić, czy morderczy rozkład zajęć po­zostawia jej trochę czasu na życie prywatne. Nie widuje się jej nigdy na przyjęciach..."

Ale dziś wieczorem zobaczą mnie na przyjęciu, po­myślała Maria. Nie przejmowała się tym, że nie figuruje na ekskluzywnej liście gości. Kontrola będzie rygorysty­czna, a wszyscy uczestnicy na pewno zostali zaopatrzeni w zaproszenia. Ona jednak, nawet bez sztywnego białe­go kartonika, „upraszającego o łaskawe przybycie", miała większe prawo tam być niż ktokolwiek inny.

Jeśli ochroniarze ją zatrzymają, wręczy im swą firmo­wą wizytówkę, nalegając, by przekazano ją Raulowi. Będzie zaintrygowany, poprosi, by weszła, i wówczas ją rozpozna. Być może nie na pierwszy rzut oka, nie w tej wyrafinowanej, zabójczej sukni, zamkniętej teraz w czarnej plastykowej walizie, którą właśnie z resztą bagaży przywożą służbową windą. Ale gdyby nawet nie od razu utożsamił ją z zaniedbanym podlotkiem sprzed siedmiu lat, w żadnym razie nie mógł wyrzucić jej z pa­mięci. Chociaż nie znaczyła w jego życiu więcej niż inne dziewczęta, Raul z pewnością o niej nie zapomniał. Nie­cierpliwie pragnęła zobaczyć wyraz jego twarzy, i to nie tylko w pierwszej chwili spotkania, ale i później, gdy wybrawszy odpowiedni moment, ukaże mu świat we właściwych kolorach.

Tuż przed dziesiątą Rosa, jedna z pokojówek obsłu­gujących czwarte piętro, wróciła do wąskiego służbowe­go pomieszczenia.

- Czego chce 415? - spytała jej przyjaciółka, Amparo, która prasowała jedwabną bluzkę dla numeru 402.

- Prosiła, żeby jej pomóc przy ubieraniu. Rozmawia­ła ze mną bardzo uprzejmie i dała mi dobry napiwek. Zostanie tylko na jedną noc. Idzie na ten bankiet do muzeum Prado. Z tej okazji przyjechało dużo ważnych osób. Może i ona jest kimś sławnym?

Rosa zajrzała już do listy gości na swoim piętrze, zanim odpowiedziała na wezwanie z pokoju 415.

- Nazywa się Maria Rawlings, panna Rawlings. Ni­gdy nie słyszałam tego nazwiska. A ty?

- Nie - odpowiedziała Amparo. - Jakiej jest narodo­wości? Rawlings brzmi jak nazwisko amerykańskie lub angielskie.

- Może jej ojciec pochodził ze Stanów, a matka z Ameryki Południowej - zastanawiała się Rosa. - Nie mogłam rozpoznać jej akcentu, ale założę się, że po hiszpańsku mówiła od dziecka. I powiem ci coś jeszcze: została porządnie wychowana. Przekonałam się o tym, kiedy poszłam do łazienki, żeby sprawdzić, czy nie po­trzeba czystych ręczników. Wiesz, jaki bałagan robią niektórzy goście... Nic z tych rzeczy, było czysto i po­rządnie...

Windziarz, który wiózł Marię do holu, był przyzwy­czajony, że większość gości traktowała go jak powie­trze. Ale zachwycająca blondynka w wieczorowej sukni uśmiechnęła się, mówiąc na powitanie buenas noches. Potem, gdy winda stanęła na parterze, obdarowała go jeszcze jednym pięknym uśmiechem.

Nikt na nią nie czekał, lecz nie tylko jego oczy śle­dziły wdzięczną sylwetkę. Inni mężczyźni również przy­glądali się, kiedy blondynka kroczyła po marmurowej posadzce holu do wyjścia. Windziarz miał wrażenie, że jej wytworna pewność siebie była wymuszona i udawa­na. Dziewczyna miała tremę, był tego pewien. Przygoto­wywała się do spotkania z kimś lub do zrobienia czegoś, co ją przerażało. Nie mógł się domyślić, co by to mogło być, gdyż nie wyglądała na osobę, którą łatwo zastra­szyć. Może chciała popełnić zbrodnię z miłości...

W taksówce, którą jechała do Prado, Maria kilkakrot­nie odetchnęła głęboko, chcąc się uspokoić. Do tej pory była zbyt zajęta, zbyt się spieszyła, by odczuwać zdener­wowanie. Miała wiele pracy po trzytygodniowej nieobe­cności i nawet w czasie krótkiego lotu z Londynu zała­twiała zaległą papierkową robotę. Lecz teraz nic już nie odrywało jej myśli od nieuchronnej konfrontacji. Nagle ogarnął ją lęk i wątpliwości. Czy impulsywna decyzja przyjazdu, którą podjęła w chwili oszołomienia po wie­logodzinnym locie z Indonezji, nie była szaleństwem? Czy nie będzie tego żałowała, gdy jej umysł powróci do równowagi? Czy to, co pragnęła uczynić, można uznać za akt sprawiedliwości czy zemsty? Sprawiedliwość to cel szlachetny, zemsta - niegodny. Czy starając się uka­rać Raula, nie skrzywdzi samej siebie?

Teraz okazało się, że jej plan wymaga więcej odwagi, niż sobie dotąd wyobrażała. Może byłoby lepiej oświad­czyć kierowcy, że nie czuje się dobrze i musi wrócić do hotelu? Będzie to oznaczało nie tylko stratę kilkuset funtów - te pieniądze mogłaby wydać na przykład na bezdom­ne dziewczęta, którymi opiekowała się gorliwie - ale tak­że dalsze życie w niepewności. Nigdy nie będzie umia­ła rozstrzygnąć, czy Raul jest jeszcze w stanie, jak daw­niej, zapanować nad nią jednym spojrzeniem, czy też ona, po siedmiu latach i po wszystkim, czego tymczasem do­wiedziała się o mężczyznach i o życiu, popatrzy na niego dziś wieczorem zdumiona, nie rozumiejąc, co też mogła w nim widzieć jako dziewiętnastolatka.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaraz po wschodzie słońca, gdy jedynymi ludźmi na plaży byli tylko opaleni na brąz mężczyźni, grabiący piasek, oraz kilkunastu bladolicych turystów, przyby­łych na karaibskie wybrzeże Meksyku, Maria płynęła żaglówką wzdłuż brzegu po pocztę i zakupy.

Od drugiego roku życia mieszkała z ojcem, George'em Rawlingsem, w pobliżu Playa del Carmen. W czasach jej dzieciństwa ten skrawek południowego wybrzeża półwy­spu Jukatan nie był jeszcze opanowany przez intruzów. Dopiero od jej szesnastych urodzin, trzy lata temu, chciwe oczy zwolenników rozwoju turystyki spoczęły na tych ci­chych plażach, obmywanych przez turkusowe morze, ob­fitujące w ławice korali i różnobarwne ryby.

Odkąd Maria pamiętała, dostęp na plażę przed ich chatą umożliwiała jedynie łódź lub też długa, wyboista, zapylona droga, prowadząca do autostrady 307, znanej jako korytarz Cancun-Tulum. Łączył on Cancun, najno­wszy, nowobogacki kurort Meksyku, z Tulum, warow­nym miastem, zbudowanym niegdyś przez Majów, a te­raz będącym wielką atrakcją turystyczną. Maria nie od­wiedziła żadnej z tych miejscowości. Ojciec, który od­wrócił się od świata, trzymał ją przy sobie jak na uwięzi. Jedynie dlatego, że nie czuł się dobrze, pozwolił jej dziś samej jechać do miasta.

- Jeżeli ktokolwiek odezwie się do ciebie, nie zwra­caj na niego uwagi. Udawaj, że nie rozumiesz - pouczał ją surowo.

Nie pojmowała jego wrogości do gringos, jak Meksy­kanie nazywali cudzoziemców. Jej ojciec sam był grin­go, jako syn Amerykanina i Angielki. Jego żona, matka Marii, była Meksykanką i dlatego Maria miała ciemne, brązowe oczy i czarne rzęsy. Natomiast jej wzrost i wło­sy były dziedzictwem po pradziadkach, którzy w roku 1895 przyjechali z Norwegii do Ameryki.

W porównaniu z Meksykanami i Majami, ludźmi średniego wzrostu, Maria czuła się olbrzymką. Nawet na bosaka była o wiele wyższa od większości miejscowych mężczyzn. W dzieciństwie, gdyby nosiła krótko obcięte włosy, zamiast długich, wyzłoconych słońcem splotów, sięgających jej niemal do pasa, mogłaby uchodzić za smukłego chłopca. Ku swej wielkiej radości około pięt­nastego roku życia zaczęła nabierać bardziej kobiecych kształtów. Na szczęście jej piersi, biodra i brzuch nigdy nie stały się tak pełne, jak u kobiet należących do rasy jej matki lub u turystek, które, ku jej zdumieniu i nie­zadowoleniu ojca, wylegiwały się na piasku niemal na­gie. Jednak ojciec nie był pruderyjny. Malował akty swojej żony i w szkole sztuk pięknych wyćwiczył rękę, rysując i malując mniej piękne ciała z natury.

Niestety, Maria nie odziedziczyła jego uzdolnień ma­larskich. Miała jedynie talent do haftowania i wyszywa­ła piękne, jaskrawe wzory, charakterystyczne dla trady­cyjnych strojów meksykańskich, zwanych huipiłes. Nie miała jednak na sobie tego stroju teraz, gdy wyciągała łódkę na brzeg. Najchętniej włożyłaby szorty i podko­szulek, ale ojciec nalegał, by ubrała się w długą spódnicę z żółto-brązowego kretonu i luźną białą bawełnianą bluzkę. Kazał jej również zapleść włosy i upiąć je w pro­sty węzeł, przewiązany czarną tasiemką.

Znajomy chłopaczek szukał na plaży pustych butelek. Przybiegł, słysząc jej gwizd, i pomógł przycumować łódkę.

- Hola! Mario, czy twój ojciec jest ciągle chory?

- Tak.

- Powinien pójść do doktora.

- Wiem, ale nie mogę go namówić. Popilnuj mojej lodzi, Julio. Wrócę najpóźniej za godzinę.

- No problem - Julio chwycił kilka angielskich słó­wek od turystów.

Był najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa i od sześciu miesięcy nie chodził do szkoły z powodu braku nauczy­ciela. George Rawlings mówił z gniewem, że dla przy­ciągnięcia turystów wydano miliony pesos na roboty melioracyjne, natomiast dzieciom z Playa del Carmen groziła przerwa w nauce przez następne pół roku.

Maria zrobiła zakupy i wracała na plażę, gdy z baru wytoczył się jakiś gruby mężczyzna i zastąpił jej drogę.

- Czemu się tak spieszysz, dziecino? Dokąd idziesz? - bełkotał, patrząc na nią nabiegłymi krwią oczyma i wymachując butelką po piwie.

Nie wiedziała, jak się zachować. Gdy próbowała go wyminąć, piwosz, ku jej przerażeniu, chwycił ją za ra­mię, uniemożliwiając ucieczkę.

- Chytra jesteś. Ale dlaczego nie mamy się razem zabawić? Nie przepadam za tymi meksykańskimi kur­czakami. Dawajcie mi zawsze tylko blondynki. A wiesz

dlaczego? Bo jestem dżentelmenem, a jak mówi piosen­ka, dżentelmeni wolą blondynki. - Śmiejąc się hałaśli­wie i zataczając, ścisnął jej rękę i gwałtem pociągnął za sobą.

- Proszę, niech pan mnie puści, seńor!

- Nie jestem seńor, a ty nie jesteś seńorita. Jestem z Detroit, a ty skąd?

Maria, tracąc już cierpliwość, chciała cisnąć torbą z zakupami w tę obwisłą kupę mięsa, gdy nagle usłysza­ła męski, obcy głos:

- Przeszkadzasz, amigo. Zabieraj łapę z ramienia tej młodej damy i wynoś się!

Maria i pijak obejrzeli się. Za nimi stał, wbijając stalowe spojrzenie w napastnika, wysoki, silnie zbudowany męż­czyzna, w białej, świeżutko upranej guayaberze i starannie wyprasowanych białych spodniach. W oczach nie ogolo­nego brutala z Detroit mignął wojowniczy błysk, ale zda­wał się rozumieć, że tamten mężczyzna był wyższy, spraw­niejszy i mimo nienagannego stroju, wyglądał na groźnego przeciwnika. Zdecydował się na odwrót.

- Okay, okay, nie złość się, koleś. Nie miałem nic złego na myśli.

- Dziękuję panu - rzekła z wdzięcznością Maria, gdy pijak już poszedł.

- Cała przyjemność po mojej stronie - oświadczył wysoki mężczyzna. - Niech mi pani pozwoli nieść tę torbę. Jest chyba za ciężka.

- O, nie... proszę, dam sobie radę...

Ale on zabrał już torbę wyładowaną ryżem, kukury­dzą i innymi skromnymi zapasami. Była zadowolona, że pozbywa się ciężaru.

- Zrobiła pani chyba duże zakupy. Czy należy pani do jakiejś grupy turystycznej? Może mieszkacie na pla­ży, w miejscu przeznaczonym dla młodych trampów?

Wiedziała, co miał na myśli. W czasie swych wypraw do miasta obserwowała często chłopców i dziewczęta, śpiących w hamakach obok siebie w otwartych dormitoriach. Zazdrościła im koleżeństwa, swobody, możli­wości wędrowania i zwiedzania takich miejsc, jak Tulum, Coba i Uxmal, stare miasta Majów, odkryte po stuleciach zapomnienia. Z całego świata przybywali lu­dzie, by je obejrzeć, zwłaszcza bajeczne miasto Chichen Itza. Lecz dotąd Maria mogła tylko o nich czytać.

Dziwna rzecz, choć po matce była Meksykanką, ni­gdy się za nią nie uważała. Nie czuła się też Amerykanką, Angielką, ani Norweżką - była jakąś hybrydą, różniącą się zarówno od rodaków ojca, jak i matki. Choć zawsze tutaj mieszkała, nie miała wrażenia, że to jest jej właści­we miejsce na ziemi. Nigdy nie ośmieliła się przyznać, że pragnęła stąd odejść, zobaczyć to wszystko, o czym czytała, miasta historyczne, ale i współczesne metropo­lie: Nowy Jork, Paryż, Madryt. Nawet wyprawa do Cancun, oddalonego o niecałą godzinę jazdy miasta, które nie istniało w czasach jej matki, mogłaby stać się przygodą.

- Nie, nie jestem turystką. Mieszkam tutaj... w po­bliżu - odpowiedziała na pytania obcego.

Nie odważyła się zapytać, co jego sprowadziło do Playa del Carmen. Nieśmiałość nie leżała w jej naturze, przynajmniej gdy chodziło o meksykańskich rybaków, sklepikarzy czy kobiety wiejskie. Ale ten mężczyzna był inny. Nie była nawet pewna, jakiej jest narodowości.

Miał czarne włosy i oliwkową cerę, oczy miał jednak szare, a choć ubrany był jak zamożny Meksykanin, akcent miał cudzoziemski.

- Jestem Anglikiem - odezwał się, jak gdyby czytał jej myśli. - Ale moja prababka była Meksykanką i wolę klimat tego kraju niż angielski. Dlatego spędzam tu wie­le czasu. Od jak dawna mieszka pani w Meksyku?

- Od zawsze. Moja matka była Meksykanką...

- Była? - W jego głosie zabrzmiała życzliwość.

- Umarła przy moim urodzeniu, nawet jej nie znałam - wyjaśniła, choć wiedziała, że ojciec skarci ją za roz­mowę z nieznajomym.

- Czy jest pani sierotą? - spytał, lekko marszcząc brwi.

- O, nie. Mieszkam z ojcem. Jest Amerykaninem... Jak człowiek, którego pan przepędził, ale o wiele sym­patyczniejszym - dodała z uśmiechem.

- Mam nadzieję. Ten facet to gbur, jakich pełno we wszystkich krajach - odwzajemnił jej uśmiech.

- Muszę uciekać, nie mogę się spóźnić. Ojciec mar­twi się, gdy musi na mnie czekać. Dziękuję i do widze­nia, seńor. - Rumieniąc się pod spojrzeniem jego rozba­wionych szarych oczu, próbowała bezskutecznie ode­brać swoją torbę.

- Nie uda się pani z tym biec. A jak się pani tu do­stała? Łodzią?

- Tak, jest tam, na plaży.

- Mam na imię Raul, a pani?

- Maria... Maria Rawlings. - Być może tylko jej się tak zdawało, ale czuła, że to nazwisko zaskoczyło go, choć już przedtem powiedziała, że ojciec jest Ameryka­ninem.

- Maria... To imię pasuje do pani - oświadczył. - Ile pani ma lat, Mario?

- Dziewiętnaście.

- Myślałem, że zaledwie szesnaście, a i to nawet nie - zauważył. - Tam, skąd pochodzę, potrzeba wiele, by doprowadzić do rumieńców dziewczynę w pani wieku. Wygląda pani tak niewinnie... jak pani patronka.

Potrzebowała paru chwil, by z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin