Salvador Dali - Dziennik geniusza.pdf

(767 KB) Pobierz
Salvador Dali - Dziennik genius
„Dziennik geniusza” Salvador Dali
Wstęp
Od wielu lat Salvador Dali dzielił się z nami uwagami na temat dziennika, który systematycznie
prowadzi. Początkowo skłonny był nadać mu tytuł Moje resekretne życie, sugerujący niejako dalszy
ciąg Sekretnego życia Salyadora Dali 1 autorstwa Dalego. Ostatecznie zdecydował się na tytuł bardziej
precyzyjny i bardziej odpowiadający rzeczywistości: Dziennik geniusza. Widnieje on na okładce
jednego z zeszytów szkolnych, zawierającego pierwsze rozdziały kolejnego dzieła Dalego. W
nieuporządkowanej formie autor przedstawia w nim swoje myśli, rozterki malarza owładniętego manią
doskonałości, swoją miłość do żony, relacje ze swych nieprawdopodobnych spotkań, poglądy
estetyczne, psychologiczne, filozoficzne, biologiczne.
Dali jest świadom własnego geniuszu, i to w stopniu zadziwiającym. Ta głęboka wiara jest
zarazem, jak się wydaje, czymś niezmiernie stymulującym. Rodzice nadali mu imię Salvador, gdyż
miał okazać się zbawcą malarstwa zagrożonego śmiercią, a to na skutek wpływów sztuki
abstrakcyjnej, akademickiego surrealizmu, dadaizmu oraz — ogólnie rzecz biorąc — wszelkich
anarchizujących „izmów”. Dziennik ten jest zatem pomnikiem wzniesionym przez Dalego ku własnej
chwale. Nie sposób doszukać się w nim choćby odrobiny skromności, zadziwia natomiast szczerością.
Autor ujawnia swe sekrety z niesłychanym bezwstydem, nieokiełznanym humorem, błyskotliwą
błazenadą. Podobnie jak Sekretne życie, Dziennik geniusza jest hymnem na cześć Tradycji, Hierarchii
Katolickiej i Monarchii. Zauważmy, jak bardzo w dobie obecnej stronice te wydadzą się wywrotowe
czytelnikowi nie obeznanemu z materia.
Trudno powiedzieć, co bardziej należałoby tu podziwiać: szczerość w nieskromności czy
nieskromność w szczerości. Przedstawiając swe życie codzienne Dali zaskakuje tym biografów i
pokpiwa sobie nieco z krytyków. Ale czyż nie on właśnie ma w pierwszym rzędzie prawo do
mówienia o sobie? Tego prawa nie odbierze mu nikt, zwłaszcza że opowiada, nie szczędząc
szczegółów na swój temat. z właściwą sobie inteligencją i liryzmem.
Dali uważany jest za osobę znaną, jako że powziął niezmiernie odważną decyzję, iż stanie się
postacią publiczną. Dziennikarze skwapliwie wychwytują wszystko to, co im podrzuca. Najbardziej
przy tym zdumiewa jego zdrowy rozsądek, tak jak w opisywanej przezeń scenie, kiedy to
młodzieńcowi pragnącemu osiągnąć sukces radzi delektować się kawiorem i szampanem, by nie umarł
z głodu harując jak wyrobnik. Z kolei najbardziej urokliwe u Dalego są jego korzenie oraz szósty
zmysł. Korzenie te tkwią głęboko w ziemi, skąd wyruszają na poszukiwanie wszystkich
„smakowitych” (by posłużyć się jednym z jego ulubionych wyrazów) dokonań człowieka na
przestrzeni czterdziestu wieków malarstwa, architektury i rzeźby. Jego szósty zmysł, skierowany ku
przyszłości, wchłaniają, przewiduje i pojmuje z ogromną łatwością. Nie Sposób przecenić faktu, że
Dali przejawia ogromne zainteresowanie zdobyczami nauki. W twórczości jego pobrzmiewają echa
wszystkich odkryć i wynalazków, które pojawiają się tu w nieco tylko zmodyfikowanej formie.
Co więcej, Dali wyprzedza naukę, której racjonalny rozwój głosi proroczo we właściwym mu
„irracjonalnym” stylu. On sam niejednokrotnie przeżywał osobliwą przygodę jako twórca: często jego
własne pomysły umykają mu spod kontroli, kumulują się w zaskakującym dla niego tempie,
konkretyzują się bez Jego udziału. Po początkowym okresie niewiary i niezrozumienia, twórczość
Dalego osiągnęła etap, w którym wydaje się ogarniać całą rzeczywistość. Mało tego. Jego pozornie
chaotyczne idee, przeniesione na grunt przyrody, są w stanie rozpocząć samodzielny żywot. Wprawia
go to czasem w zdumienie: ziarno, rzucone mimochodem w glebę, wydało krzew. Dali kontempluje
jego owoce w charakterystyczny dla siebie, błazeński sposób. Odkąd dzięki ludzkiej woli i
przypadkowi chimeryczny projekt ujrzał światło dzienne, dojrzał i okrzepi, Dali nie wierzy już w jego
nierealność.
Dodam jeszcze, że Dziennik geniusza jest dziełem prawdziwego pisarza. Dalego cechuje
plastyczność opisu, umiejętność błyskawicznej i ciętej repliki. Styl jego jest błyskotliwy, barokowy;
ma w sobie coś z Renesansu, podobnie jak jego malarstwo. Korekty tych stronic dokonano wyłącznie
przez wzgląd na ortografię, która jest fonetyczna we wszystkich językach, w jakich pisze — w
katalońskim czy hiszpańskim‚ angielskim lub francuskim, nie usuwając nic z jego wybujałości języko-
wych, krasomówstwa, obsesji. To dokument ogromnej wartości, dotyczący rewolucyjnego malarza,
którego znaczenie jest niebagatelne, a w którego płodnym umyśle należy doszukiwać się genezy
niepowtarzalnych i bulwersujących zjawisk. Amatorzy sztuki i mocnych wrażeń, a także psychiatrzy
mogą skwapliwie pochylić się nad tymi stronicami. Traktują one o człowieku, który powiedział:
„Jedyna różnica między szaleńcem a mną polega na tym, że ja nim nie jestem”.
MICHEL DEON
 
Prolog
Większa jest różnica między jednym
człowiekiem a drugim niż między
dwojgiem zwierząt odmiennego gatunku.
Michel do Montaigne
Od czasów Rewolucji Francuskiej rozpowszechnia się biedna, bzdurna i podzielana przez
wszystkich opinia, że geniusze (pomijając ich dorobek twórczy) są istotami ludzkimi pod każdym
względem przypominającymi (w większym lub mniejszym stopniu) zwykłych śmiertelników. Jest to
opinia fałszywa. Jeżeli zaś jest fałszywa w odniesieniu do mnie, geniusza o najbogatszym w
dzisiejszych czasach życiu duchowym, najprawdziwszego geniusza współczesności, jest ona tym
bardziej fałszywa w odniesieniu do geniuszy, którzy ucieleśniali szczytowe osiągnięcia Renesansu, jak
na przykład Rafael — geniusz otoczony niemal aureolą boskości.
Ta oto książka udowodni, że życie codzienne geniusza, jego sen. trawienie, ekstazy, paznokcie,
przeziębienia, krew, jego życie i śmierć zasadniczo różnią go od całej reszty ludzkości. Ta jedyna w
swoim rodzaju książka jest zatem pierwszym dziennikiem napisanym przez geniusza. Co więcej —
przez jedynego geniusza, który miał niepowtarzalną szansę poślubić genialną Galę, jedyną
mitologiczną niewiastę naszych czasów.
Oczywiście nie wszystko zostanie dziś powiedziane. W dzienniku tym, obejmującym jedenaście lat
(od 52 do 63 r.) mojego resekretnego życia, będą widniały niezapisane stronice. Na moją prośbę i za
zgodą wydawcy niektóre lata i dni muszą na razie pozostać nieznane. Rządy demokratyczne nie są w
stanie publikować wiadomości o rewelacyjnych odkryciach, jakie dla mnie są chlebem powszednim.
Niewydane materiały ukażą
się później w ośmiu kolejnych tomach pierwszej serii Dziennika geniusza, jeśli zaistnieją ku temu
sprzyjające okoliczności; jeżeli nic — w drugiej serii, kiedy Europa powróci do swego tradycyjnego
ustroju monarchicznego. Wyglądając z utęsknieniem. tej chwili pragnę, aby także czytelnik oczekiwał
jej w napięciu, a zarazem poznawał na temat atomu Dalego wszystko to, czego może się już teraz
dowiedzieć.
Oto wyjątkowe, a niezwykle przyczyny, niemniej całkowicie wiarygodne, dla których wszystko, co
teraz nastąpi (wliczając w to moją osobę), od początku do końca okaże się genialne —nieodwołalnie i
niezaprzeczalnie — albowiem chodzi tu jedynie o wierny Dziennik waszego wiernego i pokornego
sługi.
1952
Port Lligat, 1 maja
Bohaterem jest ten, kto buntuje się przeciw autorytetowi ojcowskiemu i przezwycięża go.
Zygmunt Freud
Aby napisać to, co następuje, używam po raz pierwszy lakierków, w których nigdy nie mogłem
zbyt długo chodzić, ponieważ są okropnie ciasne. Wkładam je zazwyczaj tuż przed rozpoczęciem
prelekcji. Bolesny ucisk, jaki wywierają na stopy, potęguje do granic możliwości moje zdolności
oratorskie. Ten wyszukany a przenikliwy ból sprawia, że śpiewam jak słowik albo któryś z pieśniarzy
neapolitańskich, co to również noszą przyciasne trzewiki. Nieokiełznana fizyczna żądza tudzież
straszliwe tortury, jakie zadają mi lakierki, zmuszają mnie do tego, bym w skondensowanej formie
ujawniał boskie prawdy, głosząc je wszem i wobec, nękany ogromem cierpienia swych udręczonych
stóp. Wkładam zatem trzewiki i zaczynam opisywać, masochistycznie, bez pośpiechu, całą prawdę na
temat wykluczenia mojej osoby z grupy surrealistycznej. Niewiele mnie obchodzą oszczerstwa, do
jakich może się posunąć Andre Breton, który nie potrafi mi wybaczyć, że jestem ostatnim i jedynym
surrealistą. Ważne jest jednak, aby pewnego dnia wszyscy się dowiedzieli, kiedy już opublikuję te
 
stronice, jak właściwie rzecz się miała. W tym celu muszę cofnąć się do okresu dzieciństwa. Nigdy nie
potrafiłem być przeciętnym uczniem. Czasem sprawiałem wrażenie, że nie jestem zdolny
czegokolwiek się nauczyć, popisując się skrajną tępotą umysłową, czasem chłonąłem wiedzę z takim
fanatyzmem, z tak wielką namiętnością i cierpliwością, że wprawiało to wszystkich w osłupienie. Aby
zapał ten umiejętnie podsycać, należało skierować uwagę na rzecz, która by mnie zainteresowała.
Wystarczyło, że coś mnie zaintrygowało, bym przejawiał nieposkromiony głód wiedzy.
Pierwszy z moich nauczycieli, Don Esteban Trayter 2 , powtarzał mi przez cały rok, że Bóg nie
istnieje, niezmordowanie dodając przy tym, iż religia to „sprawa kobiet”. I chociaż byłem młody
wiekiem, pogląd ten wprawił mnie w zachwyt. Wydawał mi się nieodparcie prawdziwy. O jego
słuszności mogłem przekonać się codziennie w rodzinnym domu, gdzie jedynie kobiety chodziły do
kościoła. Ojciec trzymał się z dala od tych spraw, uznając się za wolnomyśliciela. Aby tym dobitniej
podkreślić niezależność własnych przekonań, nawet najkrótsze wypowiedzi okraszał strasznymi i
oryginalnymi bluźnierstwami. Jeśli ktoś był tym zgorszony, z lubością powtarzał aforyzm swego
przyjaciela, Gabriela Alamara: „Bluźnierstwo to najpiękniejsza ozdoba języka katalońskiego”.
Postanowiłem zresztą opowiedzieć o tragicznym życiu ojca.
Zaiste, godne jest ono Sofoklesa. Ojciec mój rzeczywiście był „człowiekiem, którego nie tylko
najbardziej podziwiałem. ale także najczęściej naśladowałem, sprawiając, że bardzo cierpiał z tego
powodu. Proszę Boga, by miał go w swej najświętszej opiece, co jak sądzę, już nastąpiło, albowiem
przez trzy ostatnie lata życia przechodził głęboki kryzys wiary, czego błogosławionym skutkiem
okazało się pocieszenie i odpuszczenie grzechów, gdy udzielano mu ostatnich sakramentów.
Niemniej, w okresie dzieciństwa, kiedy umysł mój spragniony był wiedzy, w bibliotece ojca
znajdowałem wyłącznie książki o treści ateistycznej. Przeglądając je, skwapliwie przyjąłem do
wiadomości (i nie było to wcale dziełem przypadku), że Bóg nie istnieje. Z nieprawdopodobną
cierpliwością czytałem encyklopedystów, którzy wydają mi się dzisiaj okropnie nudni.
Słownik filozoficzny Woltera na każdej Stronie dostarczał mi argumentów natury prawnej (podobnie
jak w wypadku ojca, który był notariuszem) na nieistnienie Boga.
Kiedy po raz pierwszy otworzyłem Nietzschego, doznałem głębokiego wstrząsu. Bez ogródek
potrafił powiedzieć: „Bóg umarł!” Jakże to! Właśnie dowiedziałem się, że Bóg nie istnieje, a teraz ktoś
powiadamia mnie o jego zgonie! I tak zrodziły się pierwsze wątpliwości. Zaratustra wydał mi się nie
lada bohaterem; podziwiałem jego wielkość ducha, lecz jednocześnie przejawiał taką dziecinadę, z
której ja, Dali już dawno wyrosłem. Kiedyś będę większy od niego! Nazajutrz, po pierwszej lekturze
książki Tako rzecze Zaratustra wyrobiłem sobie zdanie na temat Nietzschego. Był to człowiek słaby.
Jego słabość polegała na tym, że stał się szaleńcem, podczas gdy w tej dziedzinie najważniejsze to
starać się nim nie być! Refleksje te stanowiły podstawę mojej pierwszej dewizy życiowej, którą
miałem się kierować w życiu: „Jedyna różnica między szaleńcem a mną polega na tym, że ja nim nie
jestem”. W trzy dni przyswoiłem sobie i przetrawiłem Nietzschego. Po tej uczcie drapieżnika pozostał
mi jeszcze jeden szczegół osobowości filozofa, ostatnia kość do obgryzienia: jego wąsy! Federico
Garcia Lorca, zafascynowany wąsami Hitlera, oświadczy później, że „wąsy są stałym elementem
tragicznym ludzkiej twarzy”. Nawet pod tym względem miałem przewyższyć Nietzschego! Moje wąsy
nie będą przygnębiające, katastroficzne, przytłoczone muzyką wagnerowską i mgłami. Nie! Będą
wysmukłe, imperialistyczne, ultraracjonalistyczne, strzelające ku niebu niczym mistycyzm wertykalny,
niczym struktury pionowe hiszpańskich związków zawodowych 3 .
Nietzsche, miast utwierdzić mnie w ateizmie, po raz pierwszy zasiał w mym umyśle wątpliwości i
pytania natury premistycznej, czego ukoronowaniem miał okazać się rok 1951, kiedy to zredagowałem
swój Manifest 4 . Natomiast jego osobowość, owłosienie oraz nieprzejednane stanowisko względem
łzawych i wyjałowionych cnót chrystianizmu przyczyniły się w sensie psychologicznym do rozwoju
mych cech antyspołecznych i antyrodzinnych, w sensie fizjologicznym zaś— do określenia mej
sylwetki. Po lekturze Zaratustry zapuściłem bokobrody, które pokryły mi policzki aż do kącików ust, a
hebanowe włosy stały się długie jak u niewiasty. Za sprawą Nietzschego zrodziła się we mnie idea
Boga. Równocześnie jednak, jako wzór do podziwiania i naśladowania, sprawił, że wykluczono mnie z
własnej rodziny. Wypędzono mnie za to, że zbyt wnikliwie studiowałem i dosłownie interpretowałem
ateistyczne i anarchizujące nauki z książek ojca, który również nie mógł ścierpieć tego, że
prześcigałem go we wszystkim, zwłaszcza zaś, że moje bluźnierstwa były jeszcze bardziej soczyste niż
jego własne.
Cztery lata poprzedzające wykluczenie mnie z rodziny okazały się nieustannym i radykalnym
„przewrotem duchowym”. Były to dla mnie cztery prawdziwie nietzscheańskie lata. Moja ówczesna
egzystencja byłaby niezrozumiała, gdyby nie rozpatrywać jej pod tym właśnie kątem. Był to okres,
kiedy aresztowano mnie w Geronie, kiedy Salon Jesienny w Barcelonie odrzucił jeden z moich
obrazów za treści obsceniczne, kiedy wspólnie z Bunuelem redagowałem obelżywe listy adresowane
do lekarzy-humanistów i wszystkich najważniejszych osobistości w Hiszpanii, łącznie z laureatem
nagrody Nobla, Juanem Ramonem Jimenezem. Najczęściej cała ta działalność była absolutnie
 
nieuzasadniona, pragnąłem jednak wyrazić w ten sposób swoją „wolę mocy” i udowodnić sobie
samemu, że nie jestem jeszcze czuły na wyrzuty sumienia. Moim nadczłowiekiem miała stać się ni
mniej ni więcej tylko kobieta —nadkobieta Gala.
Gdy w domu ojca, w Cadaques surrealiści zauważyli obraz który niedawno namalowałem, a który
Paul Eluard nazwał: Żałobna gra, zgorszeni byli elementami skatologicznymi i analnymi tego
malowidła. Zwłaszcza Gala odniosła się krytycznie do mego dzieła. Reakcja jej była tak gwałtowna‚
że wywołała wówczas mój sprzeciw. Później jednak taka jej postawa sprawiała, że żywiłem dla niej
uwielbienie. Nosiłem się z zamiarem dołączenia do grupy surrealistycznej, której hasła i poglądy
skrupulatnie studiowałem, nie zaniedbując najdrobniejszego szczególiku. Sądziłem, że chodzi tu o
spontaniczny zapis myśli bez jakiejkolwiek kontroli, czy to z racjonalnego, czy też estetycznego lub
psychologicznego punktu widzenia. I co się okazało? Kiedy pełen jak najlepszych chęci miałem
ostatecznie dołączyć do grupy, zaczęto przede mną piętrzyć przeszkody, podobnie jak w mojej własnej
rodzinie. Gala pierwsza mnie ostrzegła, że wśród surrealistów spotkam się z równie nieprzychylnym
nastawieniem jak gdzie indziej i że w gruncie rzeczy wszyscy oni mają mentalność mieszczańską.
Moją siłą — przewidywała — będzie trzymanie się na dystans, jeśli chodzi o wszelkie prądy
artystyczne i literackie. Dodawała przy tym proroczo (jej intuicja przewyższała wówczas moją
własną), iż moja metoda paranoiczno-krytyczna jest tak niepowtarzalna, że pozwoliłoby to pierwszemu
lepszemu członkowi grupy na stworzenie odrębnej szkoły. Moja nietzscheańska energia nie była
jednak Gali posłuszna. Absolutnie nie miałem zamiaru utożsamiać surrealistów z jeszcze jedną grupą
artystyczno-literacką. Uważałem, że są w stanie wyzwolić człowieka spod tyranii „świata
praktycznego rozumu”. Miałem stać się Nietzschem irracjonalności. Ja, zaciekły racjonalista, byłem
jedyną osobą, która wie, czego chce: nie poddam się irracjonalności dla samej irracjonalności,
irracjonalności narcystycznej i receptywnej, jak czynią to inni — wręcz przeciwnie. Wydam bitwę,
której celem będzie „zdobycie irracjonalności” 5 W tym okresie moi przyjaciele pozwolą się usidlić
irracjonalności, ulegając jak wiele innych osób, nie wyłączając Nietzschego, tej romantycznej słabości.
Przesiąknięty wszystkimi możliwymi ideami surrealistycznymi i czyniąc ukłon w stronę
Lautreamonta i markiza de Sade, dołączyłem wreszcie do grupy, pełen wiary, wiary jakże jezuickiej,
pragnąc w głębi duszy stać się rychło jej przywódcą. Z jakiego powodu miałbym odczuwać
chrześcijańskie skrupuły względem mego nowego ojca, Andre Bretona, skoro nie miałem ich w
stosunku do tego, któremu zawdzięczam swe istnienie?
Pojmowałem więc surrealizm dosłownie, nie zapominając ani o krwi, ani o ekskrementach, które
stanowiły pożywkę dla zjadliwych ataków jego obrońców. Podobnie jak pragnąłem zostać absolutnym
ateistą, czytając książki ojca, tak teraz studiowałem „nauki surrealistyczne” z taką sumiennością, że
wkrótce stałem się jedynym „surrealistą integralnym”. Konsekwencją tego było wykluczenie mnie z
grupy, gdyż okazałem się zbyt surrealistyczny. Argumenty, jakie mi przedstawiono, przypominały mi
powody, dla których wykluczono mnie z rodziny. Gala Gradiva, „Krocząca naprzód”, „Niepokalana
intuicja” jeszcze raz miała rację. Dziś już mogę powiedzieć, że spośród wszystkich prawd, których nie
jestem w stanie zakwestionować, jedynie dwie nie dadzą się wyjaśnić dzięki mojej woli mocy: jedną
jest Wiara, którą odzyskałem w 1949 roku, drugą zaś to, że Gala będzie miała zawsze rację, co się
tyczy mojej przyszłości.
Kiedy Breton odkrył moje malarstwo, zaszokowany był szpecącymi je elementami
skatologicznymi. Zaskoczyło mnie to. Zaczynałem od g..., co z psychoanalitycznego punktu widzenia
mogło w przyszłości być uznane za pomyślną wróżbę —groźbę złotej fali, co miała mnie na szczęście
zalać! Chytrze przekonywałem surrealistów, że elementy skatologiczne mogą jedynie przynieść
ruchowi powodzenie. Na próżno powoływałem się na ikonografię trawienną ze wszystkich epok i
cywilizacji: kura o złotych jajach, jelitowe delirium Danae, osioł o złotych ekskrementach... Nie
dawano mi wiary. Toteż rychło podjąłem odpowiednią decyzję. Skoro wzgardzili g..., które tak
wspaniałomyślnie im ofiarowałem, zachowam te skarby i to złoto dla siebie. Słynny anagram,
stworzony z tak wielkim mozołem dwadzieścia lat później przez Bretona: Avida Dollars 6 już wówczas
można było proroczo lansować.
Wystarczył mi tydzień działalności w grupie surrealistycznej, by dojść do wniosku, że Gala miała
rację. Moje elementy skatologiczne w pewnym stopniu tolerowano, natomiast szereg innych rzeczy
zakwalifikowano jako „tabu”. Napotykałem tu te same trudności co w domu rodzinnym. Krew mogłem
prezentować. Mogłem doń dorzucić odrobinę gówienka. Ale już nie miałem prawa eksponować
samego gówienka. Zezwolono mi na przedstawianie genitaliów, ale fantazje analne były już za-
bronione. Na odbyt spoglądano bardzo niechętnym okiem! Lesbijki nawet im się podobały, ale
pederaści już nie. Z marzeń sennych można było do woli czerpać elementy sadystyczne, posługiwać
się parasolami i maszynami do szycia, ale jakiekolwiek treści religijne, nawet zabarwione
mistycyzmem, były niedozwolone (chyba że na użytek laików). Nawet jeśli śniła się Madonna Rafaela
bez widocznych bluźnierczych treści, nie można było tego prezentować...
Jak już wspomniałem, stawałem się stuprocentowym surrealistą. Pełen najlepszych chęci,
 
postanowiłem doprowadzić swój eksperyment aż do ekstremalnych granic, do niemalże absurdalnych
rozmiarów. Czułem, że jestem gotów do działania, pełen owej śródziemnomorskiej i paranoicznej
obłudy, do czego — jak sądzę — tylko ja jestem zdolny w swej perwersyjności. W tamtych czasach
liczyło się dla mnie popełnianie jak największej ilości grzechów, mimo że zdążyła już mnie oczarować
poezja świętego Jana od Krzyża. Znałem ją wówczas jedynie ze słyszenia, dzięki egzaltowanej
interpretacji Garcii Lorki. Już wtedy miałem przeczucie, że problemy religijne będą dla mnie czymś
ważnym. Tak jak święty Augustyn, który oddając się rozpuście i orgiastycznym hulankom prosił Boga,
by zesłał nań Wiarę, wzywałem niebiosa, dodając: „Tak, ale nie od razu. Dopiero za jakiś czas...
„Zanim moje życie stanie się tym, czym jest dzisiaj, a mianowicie przykładem ascetyzmu i cnoty, pra-
gnąłem kurczowo trzymać się swego iluzorycznego surrealizmu polimorficznego zboczeńca, choćby o
trzy minuty dłużej, tak jak śpiący, który usiłuje przedłużyć ostatnie chwile dionizyjskiego snu.
Wszędzie towarzyszył mi nietzscheański Dionizos, niczym cierpliwa piastunka, i wkrótce nie
omieszkałem zauważyć, że rośnie jej koki że jej rękaw zdobi opaska ze swastyką. Zdaje się, że
zacząłem wtedy faszyzować — o przepraszam!— faszerować zidiociałe umysły niestrawną dla nich
papką.
Moja płodna i jakże elastyczna wyobraźnia zawsze miała dostęp do najdoskonalszych technik
badawczych, które jedynie spotęgowały me wrodzone wariactwo. Tak więc otoczony ze wszystkich
stron surrealistami, każdego ranka zachodziłem w głowę, co by tu zrobić, aby zaakceptowano ideę lub
obraz mimo ich całkowitej sprzeczności z „surrealistycznym gustem”. Wszystko, co wnosiłem, kłóciło
się z ich oczekiwaniami. Nie podobały im się skojarzenia analne! Chytrze podsuwałem im tedy całe
masy odbytów, inteligentnie zakamuflowanych, najchętniej zaś odbyty makiaweliczne. Jeżeli
tworzyłem przedmiot surrealistyczny, w którym nie pojawiało się żadne tego typu skojarzenie,
symbolika tego przedmiotu odpowiadała dokładnie funkcji odbytu. Tak więc czystemu i biernemu
automatyzmowi przeciwstawiałem dynamiczne koncepcje swojej słynnej metody paranoiczno-
krytycznej. Entuzjazmowi dla Matisse’a i tendencji abstrakcyjnych przeciwstawiałem ponadto
ultrareakcyjną i wywrotową technikę Meissoniera. Aby pognębić sztukę prymitywną lansowałem
ultracywilizowane przedmioty secesji, które kolekcjonowałem wspólnie z Diorem, a które miały
kiedyś stać się znów modne wraz z pojawieniem się tendencji new-look.
Kiedy Breton nie chciał już słyszeć o religii, usiłowałem oczywiście stworzyć nową, która będzie
sadystyczna‚ masochistyczna‚ oniryczna i paranoiczna zarazem. Na ten pomysł wpadłem dzięki
lekturze dzieł Augusta Comte’a. Być może grupa surrealistyczna zdoła w końcu osiągnąć to, czego
filozof ten nie był w stanie dokończyć. Przedtem jednak należało zainteresować Mistyką przyszłego
arcykapłana, Andre Bretona. Zamierzałem mu wyjaśnić, że jeżeli to, czego bronimy‚ jest słuszne,
powinniśmy doń dodać trochę elementów mistycznych i religijnych. Przyznaję, że już wtedy
przeczuwałem, iż skończy się to powrotem do prawd religii katolickiej, apostolskiej i rzymskiej, która
stopniowo olśniewała mnie swoją chwałą. Moje wyjaśnienia Breton przyjmował z uśmiechem,
powracając przy tym niezmiennie do Feuerbacha. Dzięki temu ostatniemu wiemy dzisiaj, że filozofia
ma swoje idealistyczne przebłyski, o czym wówczas nie wiedzieliśmy.
Podczas gdy czytałem Augusta Comte’a, pragnąc swą nową religię oprzeć na solidnych
podstawach, Gala okazała się z nas dwojga najbardziej pozytywistyczna. Całe dni spędzała u hand-
larzy farb, antykwariuszy i restauratorów obrazów, by zakupić dla mnie pędzle, lakiery i wszelkie
materiały, które pozwolą mi malować naprawdę. Nastąpi to w dniu, kiedy zdecyduję się nie przyklejać
już na swych płótnach kolorowych litografii i skrawków papieru. Naturalnie nie chciałem słyszeć o
żadnej technice, w chwili gdy tworzyłem kosmogonię Dalego z jej miękkimi zegarami
przepowiadającymi dezintegrację materii, jajkami Sadzonymi bez talerza, przyprawiającymi o
halucynacje anielskimi błyskami w uciskanych przez powieki oczach — reminiscencją mojego
wewnątrz macicznego raju utraconego w dniu narodzin 7 . Nawet nie miałem czasu wszystkiego
malować jak należy. Ważne było, aby rozumiano, co chcę wyrazić. Wykańczaniem i wygładzaniem
mego dzieła zajmie się następne pokolenie. Gala była jednak odmiennego zdania. Niczym matka za-
chęcająca dziecko do jedzenia, nalegała:
— No, mój Daliczku, wypróbuj tego oryginalnego materiału. To rozpuszczony bursztyn, bursztyn,
którego nie poddano prażeniu. Powiadają, że używał go Vermeer do malowania.
A więc próbowałem, ze zdegustowaną i nostalgiczną miną:
— Tak! Ten bursztyn to chyba dobra rzecz. Ale przecież wiesz, że nie mam czasu zajmować się
takimi szczegółami. Mam coś o wiele lepszego. Mam pomysł! Pomysł, który zgorszy wszystkich, a w
szczególności surrealistów. Nie można się z tym zdradzić: dwa razy śnił mi się ten nowy Wilhelm
Tell! Chodzi o Lenina. Chcę go namalować z pośladkiem trzymetrowej długości podtrzymywanym
przez szczudło. W tym celu musiałbym mieć płótno o szerokości 5 i pół metra... Namaluję Lenina wraz
z jego lirycznym atrybutem, nawet jeżeli zostanę wykluczony z grupy surrealistycznej. W ramionach
będą trzymał małego chłopczyka, którym będę ja. Spoglądać na mnie będzie krwiożerczym wzrokiem,
ja zaś będę krzyczał: „On chce mnie zjeść...!”
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin