Pętla na gardle.pdf

(574 KB) Pobierz
Okładkę projektował TADEUSZ MICHALUK
Okładkę projektował TADEUSZ MICHALUK.
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1966. Wydanie I.
Nakład 200.000 + 280 egz. Objętość 5,12 ark. wyd., 4.00 ark. druk. Papier druk. sat. VII ki.,
60 g., z roli 63 cm z Myszkowskich Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Druk ukończono
w listopadzie 1966 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 936 z dn.
31.IIT.1966 r. M-23. Cena zł 5.-
460628407.001.png
ANDRZEJ DRAWICZ
PĘTLA NA GARDLE
Cios zadany o świcie
Chudy, starczy palec feldmarszałka odsunął rękaw zielonego frencza; złota "Doxa", prezent
od Niemców sudeckich, z wygrawerowanym napisem Oswobodzicielowi od czeskiego jarzma
- wdzięczne dzieci führera - wskazywała pięć po dwunastej.
Więc to już dziś - pomyślał von Leeb, gładząc machinalnie zmarszczone czoło. Adiutant,
napotkawszy jego wzrok, rozsunął story i otworzył okno. W duszną atmosferę sali,
wypełnionej pochylonymi nad mapami oficerami sztabu, -wtargnęło ciepłe tchnienie
królewieckiej nocy, z zapachem lip, a także z ostrą wonią spalin, kurzu i żołnierskiego sukna.
- Meine Herren - powiedział cicho von Leeb unosząc się znad stołu. - Zdaje się, że wszystko
jest jasne. Pozostaje mi tylko życzyć panom żołnierskiego szczęścia i prosić o udanie się na
swoje miejsca.
Sala pustoszała przy dyskretnym akompaniamencie odsuwanych krzeseł i stukających
obcasów. Otworzywszy drzwi przed feldmarszałkiem wyprężony adiutant zerwał kartkę z
wielkiego ściennego kalendarza, na którym maszerujące oddziały SS, podnosząc nogi do
wysokości pasa w klasycznym paradeschritt, wpatrywały się zachłannie w Hitlera,
pozdrawiającego je wyciągniętą ręką z trybuny w alejach Ujazdowskich. Na nowej kartce
widniały dwie czerwone dwójki. Była niedziela, 22 czerwca 1941 roku.
Dwa grube palce o zrogowaciałych paznokciach artylerzysty, spłaszczonych jeszcze przed
laty ciężarem łusek, odsłoniły okrągły chronometr w elastycznej oprawie; brakowało pięciu
minut do wpół do piątej. Jednocześnie pułkownik Baumüller, dowódca artylerii niemieckiej
XVIII armii, usłyszał skrzyp schodów prowadzących na dzwonnicę kościoła w Tylży, gdzie
umieścił swój punkt obserwacyjny. Na widok von Leeba i grupy oficerów sztabu pułkownik
wyprężył się - bez przesady jednak, akurat na tyle, by podkreślić ważność człowieka
noszącego cenione nazwisko trzech pokoleń niemieckich artylerzystów" - i cofnął się pół
kroku od rozstawionej na tarasie lornety nożycowej. Ale von Leeb pokręcił przecząco głową i
wydobył z wiszącego na piersiach futerału własną polową lornetkę.
Poranną ciszę przerywało świergotanie ptaków. Drobne chmurki różowiały od wschodzącego
słońca, zwiastując pogodny dzień. W dole srebrzył się Niemen, za nim w gęstym cieniu leżał
spokojny rosyjski brzeg, a bliżej, w lasach i nadbrzeżnych zaroślach, wstrzymywały oddech
oczekujące sygnału szturmowe oddziały niemieckie.
Ostatnie sekundy ciszy przerwał nagle krzykliwy jazgot budzika. Von Leeb lekko drgnął,
sztabowcy spojrzeli na siebie porozumiewawczo: znali ten cywilny zwyczaj starego
artylerzysty. Kanciasta głowa Baumüllera jeszcze raz pochyliła się nad zegarkiem: tak,
zgadza się. Nie odwracając głowy pułkownik bierze do ręki podaną przez adiutanta
słuchawkę polowego telefonu, spogląda na otaczających go zastygłych w bezruchu oficerów.
Czuje powagę chwili. Tak tworzy się historię - myśli, nim spokojnym głosem powie do
słuchawki:
- Tu Lorelei. Do wszystkich. Zaczynać.
Oczy kapitana Hausnera nie mogą się oderwać od fosforyzującej w leśnym półmroku tarczy
zdobycznego, francuskiego zegarka z dyndającą przy nim grecką maskotką. Od rzeki ciągnie
rześkim chłodkiem, ostro pachnie tatarak, wrzeszczy jakiś ptak, świeża trawa chrzęści pod
butem - wszystko to w ciągu tych ostatnich kilku sekund stanie się niesłychanie namacalne,
nim za chwilę nie zostanie daleką przyszłością.
I oto dzwoni telefon.
Ostatni rzut oka, cała bateria na swoich miejscach, zastygłą bez ruchu, ludzie pochyleni do
przodu jak przy starcie do wielkiego biegu. Hausner sięga po słuchawkę i podnosi prawą rękę
w górę tym gestem, tak podobnym do partyjnego pozdrowienia, który jest jednocześnie
gestem boga wojny, posyłającego błyskawice ku wrogiemu, rosyjskiemu brzegowi. Czuje, jak
ogarnia go fala uniesienia, za jednym zamachem zmywająca wszystkie utajone wątpliwości,
wszystkie inteligenckie mazgajstwa. Do diabła z tym balastem, patrzą na niego kanonierzy,
czekają na jeden sygnał, więc... - Feuer!
Nie, untersturmführer Kalb nie zerka na zegarek, po cóż miałby to czynić. I tak wszystko jest
wiadome, wystarczy spojrzeć, jak tłuką w tych Iwanów! Ileż to czasu, pięć minut, godzinę,
trzy? Dookoła jest przeraźliwie jasno, huczy nieustanny grzmot, rozsadzający bębenki, błyski
ognia rozświetlają pobladłe z napięcia twarze esesmanów, przeciwległy brzeg niknie w
kłębach dymu przeszywanych językami płomieni. Z góry, przewalając się leniwie, spadają w
to wszystko z wyciem syren nurkujące Ju-87, jeszcze wyżej suną fale bombowców. Nowe
eksplozje, ziemia dudni i stęka - aż nagle grzmot artylerii jak nożem uciął, tylko w uszach
dzwoni. Jeszcze chwila i ku niebu strzelają trzy czerwone rakiety.
Jest godzina piąta, zaraz ta młócka przeniesie się w głąb, pora do ataku. Kalb patrzy na
swoich, przycupniętych na mokrej trawie nadbrzeżnej łąki, obładowanych polowym
oporządzeniem, z wysuniętymi do przodu lufami pistoletów maszynowych. Czuje, tak jak
oni wszyscy, pełne determinacji uniesienie: bije wielka godzina, fühler rozkazał unicestwić
Rosję i Rosja będzie unicestwiona, pójdzie śladem innych, nic i nikt nie może nam się oprzeć.
Pora!
- Auf! - woła Kalb i sam się podrywa, niecierpliwość wielkich oczekiwań niesie go przez
chlupoczącą łąkę; potem buty grzęzną w nadbrzeżnym piachu, wlewa się do nich woda, ręce
wczepiają się w ponton, słychać napięte sapanie wielu piersi, wszyscy przewalają się przez
burty. To samo na prawo i lewo od nich, to samo dalej na dwu tysiącach kilometrów
rosyjskiego frontu, gdzie rozkręca się i sunie niepowstrzymaną lawiną wspaniała machina stu
dziewięćdziesięciu dywizji, dokonujących operacji "Barbarossa". Wybiega z okopów
piechota, warczą zapuszczane silniki czołgów i motocykli, zmieniają stanowiska działa,
startują samoloty. Już są na środku Niemna, zaraz będą po tamtej stronie, powtarzając
dokładnie w tym samym dniu wyprawę Napoleona - tylko że zrobią to lepiej...
- Vorvärts! Vorvärts! - woła Kalb i zachłystując się od krzyku, wdziera się na stromą i zrytą
pociskami skarpę rosyjskiego brzegu.
Miasto jeszcze nie wie...
...Jest to szczególna godzina, kiedy światło dnia łączy się nad Leningradem ze światłem białej
nocy; dobrze wtedy zgasić lampę, rozprostować plecy i wyjść na balkon, zawieszony nad
Newskim Prospektem, jeszcze wypełnionym od dołu głębokimi nocnymi cieniami, ale od
wschodu, od strony placu Powstania, już prześwietlonym słońcem; z jezdniami ociekającymi
wodą nocnych polewaczek, z krzątaniną sprzątaczek w białych fartuchach. Głęboki wąwóz
ulicy brzmi odgłosami lekkich kroków, śmiechem, piosenkami, wesołymi okrzykami; tak, to
przecież dwudziesty drugi, niedziela, maturzyści wyszli wczoraj gromadkami na nadnewskie
bulwary witać swoją dojrzałość, teraz wracają...
Zapowiada się piękny dzień Borys Łukomski przeciąga się, oparty o poręcz balkonu, czuje w
kościach noc spędzoną przy maszynie; trudno, artykuł o petropawłowskich zobowiązaniach
pierwszomajowych musi iść do jutrzejszego numeru "Leningradzkiej Prawdy", jeszcze parę
zdań, potem przyjedzie goniec i będzie można pospać. Życzliwie patrzy na przechodzących,
przypomina mu się własna, nie tak jeszcze odległa matura, przerzuca się z nimi żarcikami,
odpowiada na pytania o godzinę: "Piąta, dzieci kochane, piąta". "Jakie z nas dzieci?" - pyta z
udanym oburzeniem blondyneczka z miłą, pucułowatą buzią i roześmianymi oczami;
musiała widocznie złamać sobie obcas, bo mocno kuleje, wsparta na ramieniu swojego
chłopca. "Mademoiselle zechce łaskawie wybaczyć ten niestosowny żart" - odpowiada
Łukomski z rewerencją prawdziwego leningradczyka i oboje wybuchają śmiechem; tylko
chłopiec, bardzo przejęty swoją opiekuńczą rolą, zachowuje nienaganną powagę. Łukomski
patrzy ma nich, póki nie znikną za zakrętem, macha dziewczynie ręką, rozkłada ze
śmiechem dłoń je,. Kiedy następna grupa prosi, żeby coś zaśpiewał. Wraca do pokoju, dopija
ostatni łyk zimnej kawy, z determinacją' pochyla się nad maszyną. Na zakończenie przydałby
się jakiś mocny akcent, Gorbaczow to lubi.
...tak pracują i wypełniają podjęte zobowiązania budowniczowie socjalistycznego Petropaw-
łowska, z ufnością patrząc w swoje jasne jutro i wiedząc, że na straży ich wysiłku stoi
najpotężniejsza na świecie armia, gotowa w każdej chwili ciosem odbić wroga cios...
...Dobrze? Nieźle, tylko ciągle coś przeszkadza, jakaś zadra w pamięci. Co to jest? Powrót z
Petropawłowska w rozklekotanym wagonie, dwóch wojskowych, komisarz batalionowy i
starszy politruk, ich zatroskane twarze, półgłosem wypowiadane zdania o niemieckich
dywersantach, o pogłoskach, o przygotowaniach... Ee, tam, pani-karze, co oni wiedzą w
swoich opłotkach... Ostatecznie był komunikat, nie dalej jak tydzień temu: Według.
posiadanych- przez ZSRR danych Niemcy tak samo niewzruszenie jak ZSRR przestrzegają
zasad paktu o nieagresji... Krótko, jasno, wyraźnie. Czuje się styl głowy państwa. Nic dodać,
nic odjąć. Trzeba po prostu wierzyć, że nie jest tak źle nad zachodnią granicą...
Ostry dźwięk telefonu. O tej porze?
- Borys Piotrowicz?
- Słucham, Aleksandrze Michajłowiczu - Łukomski poznał głos Gorbaczowa, zastępcy
redaktora naczelnego "Leningradzkiej Prawdy".
- Nie śpicie? Bardzo dobrze. Będziecie tu zaraz potrzebni. Wysyłam samochód.
- Po mnie?... Tak, rozumiem. Właśnie skończyłem materiał...
- Materiał? Jaki materiał?
- Z Petropawłowska. Przecież wyście sami wczoraj... Oni już wykonali podjęte
zobowiązania.
- Aha, to. Widzicie, sytuacja się zmieniła, i to bardzo poważnie. Boję się, że wasz materiał
nie będzie potrzebny. Będziecie musieli prędko pisać następny. No, czekam.
Trzask słuchawki. Co to wszystko znaczy? Sytuacja się zmieniła? Materiał nie będzie
potrzebny?...
- Boria! Borieńka! - z sąsiedniego pokoju rozległ się zaspany głos żony. - Co się stało?
Żebym to ja wiedział... -? myśli, po czym rzuca w stronę otwartych drzwi:
- Nic takiego, kochanie, pilne zadanie redakcyjne. Spij.
Zegar ścienny chrząknął, zabrzęczał i odmierzył sześć dostojnych uderzeń.
Wskazówki zegarka utworzyły prostą linię i w tym samym momencie Frołow otworzył oczy.
Choćbyś chciał, człowieku, nawet w niedzielę nie zaśpisz, przyzwyczajenie, fakt - pomyślał;
przez chwilę patrzył w oklejoną malinowymi tapetami ścianę pokoju, śledząc wirujące w
słonecznym promieniu drobinki kurzu i nadsłuchując spokojnego oddechu żony i miarowego
posapywania syna. Potem wstał, ubrał się szybko i zajrzał za parawan. Polowe łóżko Wiery
było nietknięte. Stary majster zmarszczył brwi, ale przypomniawszy sobie wczorajszy dzień i
uroczyste rozdanie świadectw w dziesięciolatce machnął ręką: trudno, dziewczyna jest
dorosła, zwyczaj każe, niech sobie spaceruje. Chlipnął zimnej kawy, zagryzł kawałkiem
chleba z "amatorską" kiełbasą, wziął zawiniątko z narzędziami i ostrożnie lawirując między
sprzętami, wyszedł na korytarz. Komitet Zakładowy zorganizował dzisiaj wyjazd kilku
specjalistów z narzędziowni Zakładów imienia Kirowa do kołchozu rybackiego nad Ochtę;
zreperują im parę motorów, a za to, jak dobrze pójdzie, będzie jeszcze może czas skoczyć z
przyjacielem, Wołodią Bachmetiewem, na rybki, a już bez zawiesistej rybackiej uchy się nie
obejdzie... W dobrym nastroju wyszedł z bramy wysokiego domu, stojącego przy Dwunastej
Linii Wyspy Wasiliewskiej, wmieszał, się w grupkę stojących na przystanku ludzi i wtedy
właśnie zobaczył Wierę, jak szła ku bramie, lekko kulejąc, z rozpuszczonymi włosami,
uśmiechnięta i podtrzymywana przez tego chłopaka z sąsiedniej klatki, Tolę Parabukina,
którego ojciec, inżynier, też z Kirowskich, zniknął bez śladu jeszcze w trzydziestym
siódmym... Frołowowi spodobało się, że chłopak trzyma Wierę z szacunkiem za łokieć, ale
kiedy skręcili do bramy, córka potknęła się i Tola, niby niechcący, objął ją wpół. A to gałgan!
- pomyślał majster bez złości, bo czuł szacunek dla tego upartego chłopaka, który, wyrzucany
ze szkoły (mówili, że podobno nie chciał się wyrzec ojca), stanął przy maszynie i nauczył się
frezerskiego fachu. Odprowadził ich spojrzeniem, zauważył, jak na siebie patrzą, i pomyślał:
może zięć?
- Wania, nie śpij! - z zamyślenia wyrywa go zgrzyt hamującej obok ciężarówki, z szoferki
wychyla się pucułowata gęba Bachmetiewa, otwierają się drzwiczki Frołow wsiada do środka,
samochód rusza ostro. Przejeżdżają przez most na Małej Newie, potem na Dużej, przez
Piotrogrodzką Stronę i Kirowski Prospekt. Gdy mijają Akademię Leśnictwa, wielki zegar na
frontonie wskazuje siódmą.
- Co się dzisiaj dzieje z tymi wojskowymi maszynami - mówi Bachmetiew, pokazując
skinieniem głowy zieloną "emkę". - To już chyba dziesiąta, i jeżdżą jak szalone.
- Może manewry - odpowiada Frołow. - Zapalisz kazbeka?
Lecz tym razem to nie są manewry. Mijają godziny i miasto nic jeszcze nie wie, ale
stopniowo jego leniwy, niedzielny rytm zaczyna się nasycać jakimś wewnętrznym
niepokojem; może to tylko zwiększony ruch aut, może szybki krok idących ulicami oficerów,
wywołanych z domów telefonami Komendy Miasta i dowództwa Floty Bałtyckiej, może
nagłe wezwania do Smolnego, gdzie mieści się Miejski i Obwodowy Komitet Partii...
Zaalarmowani mężowie wychodzą z domów, zaniepokojone żony dzwonią do znajomych,
sytuacja jest wszędzie podobna, ludzie gubią się w domysłach, zaczepiają na ulicy, boją
potwierdzenia złych przeczuć, uspokajają komunikatami prasowymi sprzed tygodnia,
włączają radia. Ale z radia płynie tylko dziarska, niedzielna muzyka: Kipuczaja, moguczaja...
i ...na czużoj ziemie my wraga razabjom. Dopiero po pewnym czasie zapowiedź ważnego
komunikatu zwiastuje coś groźnego, a w południe - wraz z pierwszymi słowami Mołotowa:
Obywatele i obywatelki Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Dziś w nocy
faszystowskie Niemcy wiarołomnie napadły na nasz kraj... - wiadomość dopada wszystkich.
Zbiegają się do aparatów sąsiedzi z komunalnych mieszkań, tłumy gromadzą się pod
ulicznymi głośnikami. Jest cicho, nad słonecznym Leningradem niosą się, zwielokrotnione
echem,, strzępy zdań: ...gwałcąc zawarte sojusze ...gotowi odpowiedzieć ciosem na cios
...agresora czeka nieuchronna klęska. Ludzie słuchają w milczeniu, ze zmartwiałymi
twarzami, nie patrząc na siebie. Borys Łukomski słucha, siedząc w pokoju naczelnego
redaktora i składając nerwowo rozkaz wyjazdu do tego samego Petropawłowska, z którego
wrócił wczoraj wieczorem. Jego żona, Nadia, przyciska zachłannie rozszczebiotaną
Tanieczkę. Matriona Frołowa szarpie rozespaną Wierę, potem obie, przytulone do siebie,
zastygają na łóżku, a Misza, który nadbiegł z ulicy, pyta natarczywie: "Znaczy z kim? Z
Hitlerem? A ja też pójdę? A tata?"
Tylko Iwanowi Frołowowi i jego towarzyszom los podarował kilka godzin nieświadomości.
Miało się już ku zachodowi, kiedy, skończywszy robotę, rozsiedli się wraz z rybakami w
cieniu nadrzecznych olch, wdychając zapach aromatycznej lichy. Przewodniczący kołchozu,
doświadczony ładoski rybak, Wasyl Maksymowicz Kuza, zdążył właśnie nalać wszystkim po
kieliszku "Moskiewskiej", kiedy z budynku pobliskiego zarządu wybiegł chłopak i drąc się na
całe gardło: "Diadia Wasia! Diadia Wasia!" podbiegł ku siedzącym. Coś musiało w tym
krzyku być, skoro ręce z kieliszkami zawisły w powietrzu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin