Carr Philippa (Holt Victoria) - Córki Anglii 14 - Tajemnica jeziora świętego Branoka.rtf

(1241 KB) Pobierz
PHILIPPA CARR (VICTORIA HOLT)

Philippa Carr (Victoria Holt)

TAJEMNICA JEZIORA
ŚWIĘTEGO BRANOKA

SPOTKANIE NAD JEZIOREM

Od samego początku Benedykt i ja przypadliśmy sobie do serca. Zdałam sobie z tego sprawę już wtedy, gdy w dramatyczny sposób pojawił się w kręgu naszej rodziny. Pokochaliśmy się, zanim wydarzyła się owa tragedia nad Jeziorem Świętego Branoka, której skutki nas potem przez długie lata prześladowały i wywarły znamienny wpływ na nasze losy.

Wszystko zaczęło się w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku, gdy rodzice zabrali mnie i mojego młodszego braciszka, Jacka, do Londynu na uroczyste otwarcie Wielkiej Wystawy. Miałam wówczas dziewięć lat, a Benedykt siedemnaście. Różnica ośmiu lat może się komuś wydać niewielka, lecz w pojęciu dziewięcioletniej dziewczynki była ogromna.

Już sama podróż z Kornwalii do Londynu stanowiła dla mnie nie lada przeżycie. Zatrzymaliśmy się w rezydencji przy placu Westminster, należącej do wuja Petera i ciotki Amaryllis. Może nie powinnam ich tak nazywać, bo tak naprawdę nie byli moim wujostwem, ale w skomplikowanych stosunkach naszej rodziny niełatwo się połapać. W każdym razie zawsze do nich mówiłam wuju i ciociu.

Wuj Peter, wżeniwszy się w naszą rodzinę, całkiem ją zawojował, jednak to nie jego, lecz ciotkę łączyło z nami pokrewieństwo. Choć niewiele młodsza od mojej babki, była jej siostrzenicą. Moja mama szczerze podziwiała wuja Petera, odnosiła się do niego zawsze z pewnym onieśmieleniem, na skutek czego wydawał mi się dziwnie tajemniczy. Z usposobienia impulsywny i obdarzony dużym wdziękiem, wuj miał w sobie coś zaskakująco grzesznego i może dlatego był niezwykle fascynującym mężczyzną. Nieraz mnie to zastanawiało, myślałam nawet, że warto by zbadać, co się za tym kryje...

Ciotka Amaryllis była całkiem inna: łagodna i uprzejma stanowiła uosobienie niewinności. Wszyscy ją kochali i nie dostrzegali w niej niczego tajemniczego.

Wuj i ciotka bardzo często przyjmowali u siebie różne ważne osobistości. Chociaż z powodu młodego wieku nie brałam udziału w przyjęciach, znałam nazwiska niektórych sławnych gości.

Wujostwo mieli dwoje dorosłych dzieci. Syn i córka założyli już własne rodziny, mieszkali w eleganckich domach i prowadzili interesujący tryb życia. Helena wyszła za mąż za Matathew Hume'a, polityka rokującego duże nadzieje. Zauważyłam, że Matathew wielokrotnie odwiedzał wuja, również bez żony, i wiele czasu spędzał w jego towarzystwie. Wuj zaś do tego stopnia interesował się polityczną karierą zięcia, że moja mama uznała, iż jest „szarą eminencją, działającą skrycie za plecami Matthew Hume'a”. Syn wujostwa nosił takie samo imię jak ojciec i dla odróżnienia nazywano go Peterkin. Razem z żoną, Frances, prowadzili misję charytatywną w East End, robotniczej dzielnicy Londynu, i jak słyszałam, czynili tam wiele dobrego.

Do tej pory znałam ich wszystkich jedynie z opowiadań matki, która lubiła mówić o rodzinie i chętnie wspominała dawne dzieje. Mama przyszła na świat w zamku Cador, od setek lat należącym do rodu Cadorsonów. Gdy wyszła za mąż za mego ojca, Rolfa Hansona, w posagu wniosła mu ten zamek, który odtąd stał się rezydencją Hansonów. Ojciec kochał zamek równie mocno, a może jeszcze mocniej niż poprzedni właściciele. Powszechnie uważano, że posiadłość nigdy nie była tak dobrze zarządzana jak teraz, gdy ojciec przejął nad nią pieczę. Nigdy też nie była tak wielka jak obecnie, gdyż żeniąc się z matką, ojciec przyłączył do Cadoru swoje rodzinne włości.

Mój tata nie był rodowitym Kornwalijczykiem i wśród miejscowych uchodził za cudzoziemca. Urodził się niezbyt daleko stąd, tyle że po drugiej stronie rzeki Tamar, w Anglii, którą tu uważano za obcy kraj. Bardzo to ojca bawiło. Myślę, że stanowiliśmy szczęśliwą rodzinę. Tata był nadzwyczaj mądrym człowiekiem. Radził sobie z każdym problemem, każdy potrafił spokojnie i bez wielkich trudności rozwiązać. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nigdy nie widziałam, żeby się denerwował czy tracił cierpliwość. Uważałam go za najwspanialszego mężczyznę na świecie. Lubiłam jeździć z nim konno, gdy objeżdżał naszą posiadłość. Mój brat, Jack, trzy lata ode mnie młodszy, też już zaczynał się do tego przymierzać. Przez pewien czas rodzice sądzili, że będę jedynym ich dzieckiem i że to mnie przypadnie w udziale zamek i posiadłość. Ale potem urodził się Jack...

Moja mama bardzo wysoko ceniła Cador. Nie dlatego, podkreślała, że zamek ma wieże i kamienne mury, ale dlatego, że mieszkali tu ludzie, których kochała. To dzięki nim Cador stał się jej prawdziwym domem.

- Nigdy, przenigdy, nie wmawiaj sobie, że dom jest sam w sobie ważny. Liczą się w nim tylko ludzie: ci, których kochasz i którzy ciebie kochają. Sporo cennego czasu, jaki mogłabym spędzić z twoim ojcem, zmitrężyłam - zwierzyła mi się kiedyś - bo nie miałam pewności, czy jemu nie zależy na zamku bardziej niż na mnie. Na szczęście w porę się opamiętałam, choć nastąpiło to dopiero po jakimś czasie, ale kilka lat wspólnego życia zostało bezpowrotnie straconych. Ty, Angelet - mówiła - unikniesz tej sytuacji dzięki temu, że pewnego dnia Cador stanie się własnością Jacka. A więc wychodząc za mąż, nie będziesz miała wątpliwości, czy twój mąż pragnie cię dla ciebie samej, czy dlatego, że jesteś właścicielką tego wielkiego domu.

Wypowiadała te słowa z wielką pasją, bo mama, zupełnie inaczej niż ojciec, lubiła mówić i była dobrą mówczynią. Z przyjemnością patrzyłam, jak tata uśmiecha się do niej z pobłażaniem i miłością, podczas gdy ona perorowała z ożywieniem.

Z natury przypominałam chyba bardziej matkę niż ojca. Ale nie z wyglądu. Jasne włosy, duże, marzące zielone oczy i dość szerokie usta na pewno odziedziczyłam po tacie. Wyglądałabym na poważną i myślącą osobę, gdyby nie mój perkaty nos. Był zupełnie niepodobny do arystokratycznego długiego nosa ojca i stanowił zaprzeczenie wszelkiej powagi. Nieraz, gdy wypowiadałam jakieś zuchwałe opinie, tata dawał mi prztyczka w nos, jakby to on był winien mojej bezczelności.

W tamtych dniach nie zdawałam sobie sprawy, jakim szczęściem było posiadanie takich jak moi rodziców. Niestety, do tego rodzaju wniosków dochodzi się znacznie później.

Miałam wspaniałe, beztroskie dzieciństwo. Tę prawdę uprzytomniłam sobie nagle owego dnia nad Jeziorem Świętego Branoka, gdy się przekonałam, że świat może być także zgoła upiorny. Pamiętam dobrze jasne dni sprzed dramatu nad jeziorem, gdy słońce zdawało się świecić bez końca, a czas jakby stał w miejscu...

Moja guwernantka, panna Prentiss, rozpaczliwie starała się zrobić ze mnie małą damę, godną mieszkania na zamku Cador. Byłam jednak dzieckiem o dużym i nieposkromionym temperamencie, a że rodzice wcale mnie za tę żywiołowość nie potępiali, biedna bona nie bardzo mogła sobie ze mną poradzić. Nieraz wyżalała się na mnie przed kucharką, panią Penlock, i przed naszym kamerdynerem, Watsonem, co jednak zdarzało się tylko wówczas, gdy łaskawie raczyła zejść do kuchni. Nieczęsto się do tego zniżała. Była widać przeczulona na punkcie swojej zawodowej pozycji, która stawiała ją na wyższym szczeblu drabiny społecznej niż służbę.

Na próżno usiłowała wynosić się nad innych. Pani Penlock pracowała w zamku Cador już wtedy, gdy moja mama była małą dziewczynką. Nic dziwnego, że teraz, poruszając się majestatycznie w czarnej okazałej sukni z krepy, despotycznie rządziła w podległej sobie kuchni i traktowała pannę Prentiss jak równą... Watson zachowywał się podobnie, odnosząc się do reszty personelu z godnością, a nawet wyniośle, z wyjątkiem może okazji, gdy się zalecał do którejś z ładniejszych pokojówek, choć i wówczas jego umizgi trąciły protekcjonalnością.

Z przyjemnością wracam myślą do szczęśliwych dni dzieciństwa. Przypuszczam, że rodzice świadomie pozwalali mi „szaleć”, jak mówiła panna Prentiss. Moja matka w młodości cieszyła się stosunkowo dużą swobodą i widocznie chciała, żebym ja również miała prawo korzystać z tego przywileju. Muszę przyznać, że ani ojciec, ani matka nie mieli w sobie nic z rodzicielskiej surowości.

- Małe dzieci miło jest oglądać, ale nie powinno się ich słyszeć - mawiała stara pani Fenny, mieszkająca w jednym z wiekowych domków zgrupowanych w pobliżu portu we wschodnim Poldorey. Potrząsała przy tym groźnie głową, jakby chciała potępić te dzieci, które dawały się nie tylko widzieć, ale i słyszeć. Należała do tego typu starych kobiet, które wszędzie doszukują się grzechu i najczęściej go znajdują... Długie godziny sterczała przy niewielkim oknie w swoim domku, obserwując, co się dzieje na nabrzeżu. Przesiadywali tam zwykle rybacy, którzy naprawiali sieci lub ważyli złowione ryby. Pani Fenny nie spuszczała z nich oka. Latem siadywała w otwartych drzwiach, by jeszcze lepiej dojrzeć, czy ludzie robią coś nie tak, jak - jej zdaniem - powinni. Najmniejszy nawet skandal, jaki wydarzył się w jej polu widzenia, natychmiast wychwytywała i pocztą pantoflową puszczała w obieg.

- Wszędzie trafiają się tacy ludzie! - broniła jej moja mama. - Postępują tak dlatego, że ich własne życie jest straszliwie nudne. Na skutek tego stają się niezdrowo ciekawi życia innych ludzi, bo im się wydaje, że u tamtych dzieje się coś interesującego. To z kolei budzi w nich zazdrość, szukają więc okazji, by innych oczernić. Chciałabym wierzyć - zakończyła z emfazą moja mama - że nikt z nas takim się na starość nie stanie.

Miałam okazję się przekonać, że mamy uwagi były słuszne. Zarówno we wschodnim, jak i zachodnim Poldorey można było znaleźć wiele osób podobnych do pani Fenny. Mieszkańcy wschodniej części miasta uważali tych z zachodu za obcych, choć może nie tak obcych jak przybyszy z drugiej strony rzeki Tamar. Pani Fenny mówiła o mieszkańcach zachodniego Poldorey z odcieniem pogardy. Zawsze brał mnie śmiech, ilekroć słyszałam, jak ci z zachodniej części miasta wyrażali się o swoich wschodnich sąsiadach. Czynili to z takim samym lekceważeniem i poczuciem wyższości jak tamci.

Jakże ja kochałam ten port... Lubiłam patrzeć na małe rybackie łodzie kołyszące się na falach. Przycumowywano je do wielkich żelaznych pierścieni, na które musiałam uważać i starać się je wymijać, gdy biegłam wybrzeżem. Zawsze chętnie zatrzymywałam się na molo, by przypatrywać się pracy rybaków.

- Dzień dobry, panienko Angel! - witali mnie głośno.

Angel (ang. - anioł)... - to brzmiało nieco dziwacznie. Naprawdę nazywałam się Angelet. Moja matka, żywo interesująca się historią naszej rodziny, nadała mi to imię na pamiątkę jednej z krewnych, która żyła w okresie Wojny Domowej. Miałam poważne obawy, czy skrótowa forma tego imienia na pewno do mnie pasuje. Chyba że ludzie, używając jej, chcieli mnie nakłonić, abym swoim życiem zasłużyła na owo anielskie miano.

Wszyscy tu wiedzieli, kim jestem...

- To ta z Cadoru, panienka Angel - mówili o mnie za plecami. - Odziedziczyłaby zamek, gdyby nie to, że urodził się panicz Jack.

Mogłam sobie wyobrazić, jak komentowali to wydarzenie: „Dobrze się stało - cieszyli się pewnie - bo jest rzeczą słuszną i właściwą, żeby chłopak został panem Cadoru... Dziewczyny nie nadają się do tej roli...”

Znałam tutejszych ludzi na wylot. Czasem się domyślałam, co chcą powiedzieć, zanim jeszcze otworzyli usta. Wiedziałam, czego można się spodziewać po starej pani Fenny z wścibskimi oczami i nosem węszącym w cudzych sekretach, a czego po pannach Poldrew, które mieszkały na skraju wschodniego Poldorey w małym domku, tak czystym i zadbanym jak one same. Opowiadano mi, że obie panny każdej nocy przed pójściem spać zaglądają pod łóżko, by sprawdzić, czy nie ukrywa się pod nim jakiś mężczyzna. Tak im zależało na upilnowaniu cnoty, której - jak dotąd nikt nie miał ochoty ich pozbawić. Znałam także Toma Fisha. Gdy rybacy wyładowywali złowione ryby, Tom zawsze znajdował się w pobliżu, pakował je do ręcznego wózka, a potem rozwoził po okolicy.

- Ryby, świeże ryby z rannego połowu! - wołał. - Wychodźcie, panie! Tom Fish stoi u waszych drzwi. Melduję, że jestem, moje kochaniutkie!...

Pamiętam również pannę Grant, właścicielkę sklepu z włóczkami; siedząc za ladą i czekając na klientki, zawsze pilnie szydełkowała. Mile wspominam piekarnie, nęcące cudownym zapachem gorącego chleba, i firmę Pengelly, w której można było nabyć wszystko, począwszy od naparstka, a skończywszy na narzędziach rolniczych. Rybacy chętnie odwiedzali karczmę „Fisherman's Rest”. Zbierali się tam po pracy, gdy już udało im się rozprzedać złowione ryby, i przy piwku spotykali się z górnikami.

- Tracą w karczmie to, co ciężkim trudem zdołali wydobyć z morza czy wykopać z ziemi! - pomstowała na nich pani Fenny, obserwując ze swego miejsca przy oknie, jak goście chwiejnym krokiem wytaczali się z gospody. Stary Pennyleg mógłby sobie znaleźć coś lepszego do roboty niż obsługiwać tych głupców... - dodała. Już dawno skazała Pennylega na smażenie się w ogniu piekielnym.

Kiedyś patrzyłam zafrapowana, jak pani Fenny trzyma na kolanach Biblię i poruszając wargami, palcem przebiega linijki druku. Zastanawiałam się, po co to robi, skoro, jak wiedziałam, nie umie czytać.

Lubiłam siedzieć na stercie lin pachnących morskimi porostami i wsłuchiwać się w szum fal. Patrząc na morze, myślałam o ludziach, którzy opuścili nasze strony i wyjechali w daleki świat, by eksplorować nieznane lądy. Często przywodziłam na pamięć słynnych żeglarzy, takich jak Drake i Raleigh. Oczami duszy widziałam żagle trzepoczące na wietrze i bosonogich marynarzy, skwapliwie krzątających się na statku, podczas gdy ja na szeroko rozstawionych nogach przemierzałam pochyły pokład i rzucałam im rozkazy. Wyczarowywałam w myśli hiszpańskie galeony pełne skarbów. Swoim korsarzom kazałam na nie napadać i ograbiać. Ze zrabowanymi skarbami wracali na statek i potem łupy zawoziliśmy do Anglii. Często oddawałam się takim marzeniom. Wyobrażałam sobie nawet, że to ja jestem Raleighem lub Drakiem. Niełatwo mi było przyoblekać się w postacie odmiennej płci. Wolałam stawać się dobrą królową Elżbietą i bohaterom nadawać szlachectwo. To było mniej skomplikowane. Chętnie widziałam się w roli wielkiej królowej: trzy tysiące sukien, ruda peruka i władza... ogromna władza. Nieraz bywałam Marią, królową Szkotów, udającą się na stracenie. Na szafocie wygłosiłam tak wzruszające przemówienie, że nie było ani jednej osoby, w której oczach nie pojawiłyby się łzy. Kat mocno się przejął i odmówił ścięcia mi głowy. Jedna z pań dworu, bardzo mi oddana, uparła się, że zajmie moje miejsce na szafocie. Próbowaliśmy ją powstrzymać, lecz nadaremnie. Z kolei udawałam, że jestem właśnie nią, ową dwórką, mającą za chwilę za mnie, królową zginąć. Byłam dwórką dopóty, dopóki nie zjawił się pewien zakochany w monarchini rycerz, który ocalił mi życie. Szczęśliwie i bez zagrożeń dożyliśmy sędziwego wieku. Nikt się nigdy nie domyślił, że jestem królową. Wszyscy sądzili, że zostałam ścięta w zamku Fotheringay...

Rojenia i fantazje wydawały mi się zawsze realniejsze od rzeczywistości. Skończyłam z nimi jednak po tragedii, jaką przeżyłam owego strasznego dnia nad Jeziorem Świętego Branoka. Od tej pory nie ważyłam się już śnić na jawie. Bałam się, żebym, pogrążona w marzeniach, nie znalazła się znowu nad jeziorem.

Zamek Cador dzieliło od miasta nie więcej niż pół kilometra. Stał na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na morze. Wieże, baszty i mury z szarego kamienia sprawiały, że nasz dom przypominał bastion. Przez setki lat opierał się morskim falom i złym pogodom i trwał zwycięsko niczym prawdziwa forteca. Nieraz nocą, leżąc w łóżku, słuchałam, jak wiatr gra wśród kamiennych murów. Czasem obłąkańczo wył, innym razem jęczał jak przerażone zwierzę - to przeraźliwie, to znów melancholijnie. Dawniej, zanim przeżyłam ową tragiczną przygodę nad jeziorem, wiatr mnie fascynował, ale od tamtej pory znienawidziłam jego zawodzenie: brzmiało dla mnie jak groźna przestroga.

Życie w tamtych odległych czasach było barwne i bogate. Interesowałam się wszystkim, co mnie otaczało.

- Nie można powiedzieć, żeby panienka Angel miała duży nosek, ale i tak wszędzie go wtyka... - mówiła o mnie pani Penlock.

Lubiłam wiejskie chaty z pobielonymi, ulepionymi z gliny i słomy ścianami. Sporo takich chat stało na nabrzeżu. Ilekroć miałam okazję do którejś wejść, zawsze z niej korzystałam. W okresie świąt Bożego Narodzenia odwiedzałyśmy z matką tutejszych mieszkańców i, zgodnie z dawnym obyczajem, przynosiłyśmy im świąteczne prezenty.

Uboższe domy składały się z dwóch ciemnych izb przedzielonych ścianką nie sięgającą dachu, co - jak się domyślałam - umożliwiało przepływ powietrza. W niektórych chatach widziałam półkę pod sufitem, rodzaj zapiecka, na którym spali młodzi. Wchodzili na górę po sznurowej drabinie. Jedynym źródłem światła była gliniana lampa w kształcie kaganka. Do wgłębienia na spodzie wlewało się olej i umieszczało w nim knot.

W każdym domu, zanim moja matka usiadła na krześle, gospodyni najpierw wycierała je ścierką z kurzu. Stawałam zwykle z boku obok mamy i szeroko otwartymi oczami notowałam w pamięci wszystkie szczegóły. Przysłuchiwałam się rozmowom, które przeważnie dotyczyły zwyczajnych wydarzeń z życia odwiedzanej rodziny. Mówiono na przykład, że „Jenny nieźle sobie radzi jako służąca na probostwie”, albo wspominano, iż „oczekują Jima, bo lada dzień ma powrócić z morza”. Mama wszystko o tych ludziach wiedziała. Uważała, że jest to jej obowiązkiem, jako pani na zamku.

W chatach, które odwiedzałyśmy, w powietrzu zawsze unosił się zapach jedzenia. Ogień na palenisku podtrzymywano kawałkami drewna zbieranymi na plaży. Podobało mi się, że ogień pali się pięknym niebieskim płomieniem. Ktoś mi wyjaśnił, skąd to się bierze: drewno na opał było przesycone solą, gdyż pochodziło z wraków wydobytych z morza lub wyrzuconych na brzeg.

W większości chat widziałam ulepione z gliny kuchenne piece z piekarnikami, w których gospodynie piekły ciasta; wszędzie wisiał nad ogniem kociołek czarny od sadzy.

Tutejsi ludzie mówili językiem trochę różniącym się od naszego, lecz szybko nauczyłam się ich rozumieć. Potrawy wiejskie też były inne niż nasze. Jedna z nich, o nazwie quillet, to grochowe piure, choć wyglądem przypominała owsiankę. Natomiast prawdziwą owsiankę nazywano tu gurts. W ubiegłym wieku mieszkańcy tej ziemi cierpieli straszną nędzę. Mama mi opowiadała, że z głodu jedli trawę. Dodawali ją do placków jęczmiennych, które piekli w popiele.

Teraz lepiej im się powodziło. Mama zawsze podkreślała, że w dużej mierze przyczynił się do tego mój ojciec.

- Twój tata - mówiła - który jest bardzo dobrym człowiekiem, uważa za swój obowiązek troszczyć się o to, by nikt w sąsiedztwie nie przymierał głodem.

Los tutejszych rybaków był ściśle związany z pogodą. Niestety, wiatry na naszym wybrzeżu bywają niekiedy bardzo gwałtowne. Czasem ludzie znający się na pogodzie zapowiadali, że nadchodzą silne wichury i sztormy. Łodzie stały wówczas bezczynnie i mieszkańcy Poldorey przeżywali trudne chwile. Zdarzało się jednak i tak, że wiatr zrywał się bez zapowiedzi i tego właśnie najwięcej obawiali się miejscowi rybacy i ich rodziny. Kiedyś słyszałam, jak żona rybaka żaliła się, że nigdy nie wie, czy mąż, który wyszedł w morze, jeszcze do niej wróci. Jakie to smutne - pomyślałam. Przypuszczam, że właśnie dlatego rybacy są tacy zabobonni. We wszystkim dopatrują się znaków, które coś zapowiadają, zwykle coś złego...

Pod tym względem górnicy niewiele się od nich różnili. O trzy kilometry od miasta zaczynały się wrzosowiska, a tuż obok znajdowała się kopalnia cyny. Nazywano ją pogardliwie scat bal, co miało znaczyć, że jest stara, zużyta i do niczego... Wcale tak jednak nie było. Przeciwnie - mieszkańcy miasteczka właśnie kopalni zawdzięczali swój dobrobyt.

Właścicielami jej byli nasi dobrzy znajomi, państwo Pencarronowie. Często składaliśmy sobie wizyty. Mieszkali w sympatycznym dworku niedaleko kopalni. Dwór nazwali Pencarron Manor. Kupili go, gdy przybyli w nasze strony przed kilkoma laty, i wkrótce po osiedleniu się uruchomili w szybie produkcję.

Zabobonni górnicy mieli zwyczaj pozostawiania na dole odrobiny jedzenia. Była to ofiara na rzecz kopalnianych duszków; nazywała się didjan. Górnicy chcieli tym zjednać sobie gnomy i wprawić je w dobry humor, by nie przyszło im czasem do głowy psocić lub wyrządzać szkody, o co w kopalni nie było trudno.

Pod ziemią dochodziło nieraz do strasznych wypadków, w których ginęli ludzie. Pozostawały po nich wdowy i sieroty opłakujące utratę jedynych żywicieli. Nic dziwnego, że górnicy, podobnie jak rybacy, we wszystkim doszukiwali się tajemniczych znaków. Nie mogli sobie pozwolić na ich ignorowanie.

- To zrozumiałe, że się boją - mówiła moja matka. Jeśli oddają duszkom tylko niewielką cząstkę swego obiadu i wierzą, że w ten sposób kupią sobie bezpieczeństwo, to chyba nie płacą wygórowanej ceny.

Bardzo byłam ciekawa tych kopalnianych duszków i chciałam się o nich jak najwięcej dowiedzieć. Słyszałam, jak mówiono, że są to karły i że wcieliły się w nie dusze Żydów, którzy ukrzyżowali Pana Jezusa. Mama w to nie wierzyła. No cóż, łatwo jej było nie wierzyć, bo nie musiała schodzić na dół do kopalni. Niemniej mama także interesowała się zabobonami.

- W Londynie pewnie by się z nich śmiano - mówiła - ale nie w Kornwalii. Tutaj takie rzeczy są przyjęte. Historie o duchach i niezwykłych wydarzeniach pasują do tej ziemi. Ileż tu krąży przeróżnych legend... o starych kopalniach, o złośliwych gnomach, dziwnych i nie wyjaśnionych tajemnicach, no i oczywiście o Jeziorze Świętego Branoka.

- Opowiedz mi o jeziorze! Proszę cię, mamo! - nalegałam.

- Zacznę od ostrzeżenia, żebyś zawsze była bardzo ostrożna, gdy się wybierzesz nad jezioro. Nie możesz tam chodzić sama, lecz tylko w towarzystwie panny Prentiss lub innej dorosłej osoby. Teren wokół jeziora jest bagnisty i grząski... tam naprawdę może być niebezpiecznie.

- A teraz opowiedz legendę o powstaniu jeziora! - prosiłam.

- To bardzo stara historia, niemniej niektórzy tutejsi ludzie wciąż w nią wierzą. Myślę jednak, że skłonni byliby we wszystko uwierzyć...

- A w co właściwie?

- Wydaje im się, że słyszą bicie dzwonów...

- Jakich dzwonów?

- Tych rzekomo zatopionych w jeziorze.

- To znaczy, że są pod wodą?

Mama potaknęła.

- Ta historia jest bez sensu - powiedziała. - Wiele osób sądzi, że jezioro w ogóle nie ma dna, gdzie by się w takim razie miały znajdować dzwony? Sama widzisz, że to jakaś niedorzeczna legenda...

- Niech sobie będzie, ale mnie bardzo interesuje.

- Uparciuch z ciebie. Wszystko chcesz wiedzieć...

- Przecież mówiłaś, że trzeba się starać wiedzieć jak najwięcej...

- Miałam na myśli pogłębianie prawdziwej wiedzy...

- A czyż ta legenda nie jest jej cząstką? Wszak to historia!

- Nie sądzę, by można ją nazwać historią... - Mama zaśmiała się i włożyła mi za ucho niesforny lok, który wciąż wypadał spod wstążki przytrzymującej włosy. - Otóż legenda głosi, że dawno, dawno temu w tym miejscu znajdowało się opactwo.

- Co ty?... W wodzie?

- Nie! Wtedy jeszcze nie było tam wody. Zjawiła się później. Początkowo, gdy zbudowano opactwo, mieszkali w nim dobrzy i pobożni mnisi. Całe dnie spędzali na modlitwie i spełnianiu dobrych uczynków. Rzecz działa się w czasach, gdy św. Augustyn wprowadził do Anglii chrześcijaństwo.

- No i co...? - ponaglałam, bojąc się, żeby opowiadanie nie zamieniło się w lekcję historii.

- Z najdalszych stron przychodzili ludzie pragnący zwiedzić klasztor i przynosili ze sobą dary: złoto, srebro, wino i różne drogie wiktuały. Zakonnicy żyjący dotąd w ubóstwie wkrótce stali się bogaci i zaczęli źle się sprawować...

- Co takiego robili?

- Dogadzali sobie w jedzeniu, pili dużo alkoholu, urządzali orgie i tańce. Dopuszczali się też różnych niegodnych czynów, jakich nigdy przedtem nie popełniali. I oto pewnego dnia w opactwie zjawił się jakiś przybysz. Nie przyniósł żadnych cennych darów. Udał się prosto do kościoła i wygłosił kazanie. Powiedział mnichom, że Bóg nie jest z nich zadowolony, gniewa się na nich, bo swoje piękne opactwo, zbudowane na chwałę bożą, zamienili w siedlisko zła. Kazał im żałować za grzechy i odbyć pokutę. Ale zakonnicy tak się przywiązali do obecnego trybu życia, że nie mieli ochoty zeń zrezygnować. Znienawidzili przybysza za to, że ich ostrzegał. Zażądali, by niezwłocznie odszedł, zapowiadając, że jeśli sam nie pójdzie, to go wypędzą. A że obcy nie chciał się oddalić, sięgnęli po baty i kije... Dawniej sami się chłostali i biczowali dla pokuty i zbawienia... Prawdę mówiąc - dodała mama - nigdy nie mogłam zrozumieć, po co to robili... Teraz jednak zwrócili się przeciwko obcemu i zaczęli go bić. Lecz uderzenia nie czyniły mu żadnej krzywdy. Nagle wielka jasność otoczyła przybysza, który uniósł ręce i zawołał wielkim głosem, przeklinając Opactwo Świętego Branoka: „To miejsce, dawniej święte, niech teraz będzie przeklęte! Niech zginie bez śladu, jakby nigdy nie istniało! Niech zniesie je powódź, a dzwony niech zamilkną i odezwą się jedynie wtedy, gdy ludziom zagrozi jakieś nieszczęście!” - To powiedziawszy, tajemniczy przybysz zniknął.

- Myślisz, że poszedł do nieba? - spytałam.

- Może...

- Założę się, że tu chodzi o świętego Pawła. To do niego podobne... takie właśnie rzeczy robił...

- Nie wiem, czy to był Paweł - odparła mama. - Kimkolwiek był, przepowiedział prawdę... tak przynajmniej mówi legenda. Na próżno zakonnicy bili w dzwony - nie wydały z siebie żadnego dźwięku. Wtedy się przestraszyli, padli na kolana, lecz dzwony nadal milczały. Wkrótce lunął deszcz. Padał przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż zalał Opactwo Świętego Branoka; na jego miejscu powstało jezioro.

- Ciekawe, na jakiej głębokości leży opactwo?

Mama spojrzała na mnie z uśmiechem.

- Mówisz, jakbyś to, co ci powiedziałam, uważała za prawdę, a nie wytwór ludzkiej fantazji. Słyszałam, że gdy w tutejszej kopalni wydarzyła się kiedyś katastrofa, górnicy twierdzili, iż poprzedzało ją bicie dzwonów w jeziorze. Ale to nieprawda. Za każdym razem, gdy się coś strasznego dzieje, ludzie potem utrzymują, że słyszeli dzwony. Nigdy tego jednak nie mówią przed wypadkiem, lecz zawsze po nim. Po prostu przytaczają to, co głosi jedna z kornwalijskich legend.

- Niemniej jezioro naprawdę istnieje - upierałam się.

- Tak - zgodziła się mama - ale to zwykłe śródlądowe jezioro, jakich wiele.

- Czy rzeczywiście jest bez dna?

- Bardzo w to wątpię.

- Czy ktoś próbował się o tym przekonać?

- Nie wiem, po co miałby to robić...

- Aby stwierdzić, czy na dnie jeziora istotnie znajduje się opactwo.

- Powtarzam ci, Angelet, że to tylko jedna z kornwalijskich legend. Nikt nigdy nie badał jeziora, podobnie jak nikt nie sprawdzał wody w źródełku Nun's Well w Alternun, by się dowiedzieć, co takiego zawiera, że potrafi zapobiec obłąkaniu. Nikt również nie dociekał, czy rzeczywiście woda ze źródeł św. Uny w Redruth może uchronić od stryczka... Zawsze znajdą się ludzie, którzy w takie rzeczy uwierzą, ale większość odnosi się do nich sceptycznie. Dokładnie tak samo jest z Jeziorem Świętego Branoka...

- A ja bym chciała usłyszeć te dzwony...

- Daj spokój, dziecinko! One nie istnieją. Wątpię nawet, czy kiedykolwiek było tu jakieś opactwo. Czy wiesz, w jaki sposób powstają legendy? Otóż ludziom nieraz się wydaje, że widzą lub słyszą jakieś dziwne rzeczy, nie umieją sobie jednak wytłumaczyć, na czym to zjawisko polega. Puszczają więc wodze fantazji, zmyślają jakieś historie i po pewnym czasie zaczynają krążyć różne legendy. To wszystko... Niemniej nie powinnaś podchodzić do jeziora zbyt blisko. Jest to miejsce niezdrowe, jak zresztą każda stojąca woda... Już ci wspominałam, że tamtejszy teren obfituje w bagna.

Wkrótce przestałam myśleć o jeziorze. Zainteresowały mnie inne historie, także dotyczące niesamowitych zjawisk. Opowiadano mi na przykład, że żyją wśród nas niegodziwcy, którzy źle życzą innym i mają moc szkodzenia ludziom. Podobno lepią z wosku figurki przedstawiające znienawidzone osoby, a następnie wbijają szpilki w miejsca odpowiadające żywotnym organom w naszym ciele. Słyszałam też inną niesamowitą opowieść: gdy pewien młody jeszcze mężczyzna nagle umarł, jego matka oskarżyła o zabójstwo synową. Twierdziła, że ta umyślnie rozsypała sól wokół krzesła swego męża, by sprowadzić na niego śmierć. W sądzie nikt by takiego postępowania nie uznał za morderstwo, ale tu jest inaczej... Albo historia Maddy Craig. Dziewczyna uchodziła za czarownicę tylko dlatego, że podobno któryś z jej przodków spotkał kiedyś wodną rusałkę unieruchomioną na mieliźnie i pomógł jej powrócić do morza. To wystarczyło, by podejrzewano Maddy o nieczystą siłę. Wierzono bowiem, że i rodziny tych, którzy udzielili pomocy rusałkom, są przez nie w podzięce obdarzane nadzwyczajną mocą.

Moja mama, która - jak mówiłam - z upodobaniem bada dzieje naszej rodziny, sporo już o niej wie. Okazało się, że wielu naszych przodków prowadziło pamiętniki czy dzienniki i opisywało w nich swoje losy. Większość tych zapisków oprawiono i przechowywano w Eversleigh, najstarszej siedzibie naszego rodu. Stopniowo, poprzez małżeństwa zawierane w ciągu lat, członkowie naszej rodziny przenosili się do innych miejscowości w kraju. W końcu w Eversleigh znaleźli się ludzie stanowiący zupełnie inną gałąź rodziny. Rzadko ich odwiedzaliśmy, ponieważ miasteczko to położone jest na dalekim południowo - wschodnim krańcu Anglii, podczas gdy Cador leży na południowym zachodzie.

W młodości mama miała okazję zapoznać się z niektórymi tomami pamiętników z Eversleigh i trochę mi o nich opowiedziała. Byłam ciekawa losów mojej imienniczki, Angelet. Dowiedziałam się, że ona i jej siostra bliźniaczka o imieniu Bersaba wyszły za mąż za tego samego mężczyznę. Pierwsza poślubiła go Angelet, a gdy zmarła, jej miejsce u boku wdowca zajęła Bersaba.

W zamku Cador znajdowała się galeria naszych rodzinnych portretów. Najbardziej intrygował mnie obraz przedstawiający mego dziadka ze strony mamy. Miałam dziwne uczucie, że dziadek spogląda na mnie z portretu i gdy przechodzę galerią, jego oczy idą za mną. Wydawało mi się także, że jego twarz zmienia się, gdy na mnie patrzy. To był niesamowity portret. Miało się wrażenie, że za chwilę dziadek wyjdzie z ramy. Ojciec mojej matki miał ciemne włosy i rysy znamionujące dużą siłę. Kiedy mu się przyglądałam, nie mogłam się oprzeć złudzeniu, że unosi kąciki ust, a w jego oczach pojawia się wesoły błysk. Wyglądał na człowieka, który życie traktuje jak wielki żart.

Mama zauważyła, że interesuję się portretem dziadka.

- Zawsze si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin