Hollanek Adam (Martyn Janina) - Ewa wzywa 07... 094 - Rozłączył was na zawsze.doc

(334 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ I

Powieść co miesiąc - 094 - Powieść co miesiąc

Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07…

Janina Martyn

Rozłączył was na zawsze

ISKRY Warszawa 1977


1

- Naprzód, durniu, czemu się wahasz?! Do gardła. Nie tak. Pojęcia nie masz.

Wrzaski zza drzwi huczały po całej klatce schodowej. Głos był w cichszych partiach lekko drżący, jak gdyby starczy. Przy wrzasku przechodził w przeraźliwy skrzek.

Rogoziński zapukał. Za odrapanymi drzwiami, nieźle widocznymi przy świetle górnego okienka, zapadła cisza.

- Tak jest zawsze. Ile razy pukam.

- Od dawna to tak trwa?

- Odkąd się wprowadził. Będzie z pół roku.

- Czekaj pan, sam spróbuję.

Milicjant zajął w wąskim przejściu miejsce Rogozińskiego i odmierzał stukanie równomiernie, ale z dużą siłą.

Na dole zebrała się grupka lokatorów. Rej wodziła zażywna pani Leluchowa z parteru. Opowiedziała, że już przeprowadzka profesora zdradzała wariata. Żadnych mebli nie przywiózł.

Zjawił się w wytartym paltociku, dźwigając dużą drewnianą skrzynkę. Odtąd codziennie podobne paczki znosił. Wychodził jedynie wieczorami. Należności za prąd i czynsz zostawiał dozorczyni. Nikogo do siebie nie wpuszczał.

Krzyki zaczęły się miesiąc po wprowadzeniu.

- Do kogo ten diabeł tak się drze? - mówiła Leluchowa. - Nigdym żywego ducha nie zobaczyła, żeby do niego wchodził.

- No i ma pan, tak jest ciągle - denerwował się na górze administrator Rogoziński. - Zapukasz, ten ucichnie i już do drugiego ranka jest spokój. A potem zaczyna się od nowa. Panie profesorze - krzyknął od drzwi - otwórz pan, władza puka!

Sierżant Pęk kręcił się pod drzwiami, obmacywał, jakby naprawdę chciał je wysadzić. Wezwano go, więc udawał, że chce pomóc. W gruncie rzeczy wolałby się wycofać. Takie zakłócenia porządku zdarzają się codziennie i władza wobec nich jest bezsilna.

- To co? Spisze się protokół...

- Co tam protokół. Lokatorzy mnie zamęczą. Muszę się do niego dobrać i wtłoczyć do głowy, że jak się nie uspokoi, to go do kwaterunku podam na eksmisję.

- Akurat - mruknął milicjant - wyrzucić, łatwo się gadu. A dokąd przekwaterować? - Zdenerwował się. Zaczął walić pięścią w drzwi z całej siły.

- Otwarte, przecież otwarte - rozległo się tuż zza drzwi.

Milicjant nacisnął. Znaleźli się w wąskim przedpokoiku. Z pokoju padało nikłe światło. Sprawca wrzasków był bardzo wysoki, z cienkim, orlim nosem i niewielkimi oczami o mrugających szybko powiekach. Na groźnego przestępcę nie wyglądał.

Jakiś poczciwiec - pomyślał sierżant Pęk.

Człowiek zastawił jednak drogę swym chudym ciałem i zapytał:

- O co panom chodzi?

- O te hałasy, panie profesorze. Przetarł oczy, jakby zbudzony ze snu.

Milicjant przestraszył się, że szlafrok starego za lada podmuchem rozleci się, taki zniszczony. Byłby nowy kłopot z obrazą moralności.

- Tak nie można, panie, cała kamienica się trzęsie, jak pan krzyczysz, zakłócenie porządku...

- Ach, o to chodzi. Ja, proszę panów, pracuję. To mój zawód.

- Ładna praca - zaperzył się administrator Rogoziński wymachując rękami - do występu się pan profesor szykuje, czy co? Ludzie ani spać, ani żyć nie mogą.

- A można wiedzieć, gdzie pan... gdzie pan profesor - milicjantowi nijako było omijać tytuł, którym szermował administrator. - Gdzie pan pracuje?

- Tu.

- Co pan robi? A w ogóle proszę nie trzymać nas w przedpokoju, muszę spisać, a tu ciemno.

Odsunął uśmiechającego się filuternie starego i wszedł do odrapanego pokoju, pustego jak jaskinia w górach. Po prawej były otwarte drzwi do jakiejś komórki czy służbówki pełnej żelastwa. Pod oknem walały się rozścielone materace z brudną pościelą. W kącie stało duże zdjęcie mężczyzny, rozpięte na sztalugach jak u malarza.

Zarówno sierżantowi Pękowi, jak i Rogozińskiemu zrobiło się przykro: taka nędza. Poza tym nie było na czym usiąść.

- Zaraz panom pokażę, dlaczego krzyczę - powiedział nagle profesor zza ich pleców. Paroma wielkimi susami znalazł się w swej komórce, pochylił się i grzebał długo.

Komórka. Było to bardzo umowne określenie dla kitki, która niezwykle jasno oświetlona sztucznym neonowym światłem tworzyła drastyczny kontrast z nędzarskim pokojem mieszkalnym.

Z pułapu zwieszały się imaki: czarne delikatne palce jak gdyby wielkich pająków. Obrotowy stolik pośrodku wyposażony był w bardzo nowocześnie wyglądający mikroskop.

Jakieś aparaty, delikatnie szumiące, wisiały na ścianach niby dziwaczne, abstrakcyjne rzeźby. Sierżant Pęk widział wszystko jak na dłoni. Profesor bowiem zostawił drzwi od komórki na oścież otwarte. Widocznie chciał faktycznie zademonstrować miejsce swojej pracy.

Wejściu i wyjściu profesora z komórki towarzyszył głośny warkot, przypominający warczenie szybkiego wentylatora.

Chwilę grzebał w skrzyni białej i lśniącej, która tkwiła pod ścienną aparaturą. W ostrym świetle pomieszczenia twarz pochylonego wyglądała jak mapa plastyczna.

Dawno nie widziałem tak pooranego zmarszczkami oblicza - pomyślał Pęk.

I do Rogozińskiego:

- Ile on właściwie ma lat?

- Wie pan, że nie pamiętam. Rusza się jak młodziak, tylko gęba zniszczona.

Profesor wracał powolutku niosąc niewielki przedmiot. Położył go na podłodze. Roześmiał się i przemówił:

- Przedstaw się panom, szczurku, no, ruszaj się, gamoniu, za długo myślisz!

Zwierzątko o rozmiarach kota tylko mordkę miało szczurzą. Reszta przypominała kiszkę t połyskiwała jak szkło. Wtem przez kiszkowate ciałko przebiegł ogień. Szczur ruszył na milicjanta.

Przedstawiciel władzy cofnął się o krok. Na twarzy malowała się niepewność: uciec czy wytrwać. Czuł się, jak poszczuty złośliwie psem.

Zwierzątko nie wydało żadnego głosu. Kilkakrotnie okrążyło but z cholewą i zbliżyło się do Rogozińskiego.

Ten bez żenady odskoczył do tyłu.

- Tak, to bardzo śmieszne - plótł - dobrze już, dobrze, ale weź go pan.

- Co to takiego? - zapytał milicjant.

- Co? - profesora wyraźnie bawiło zmieszanie i przestrach gości. Miał swoją zemstę za ich nieproszone wtargnięcie. - To zabawka, zabawka, panowie. No, huncwocie, do nogi! - Zwierzątko zawahało się. - Widzicie, cała tajemnica moich krzyków na tym polega, że on nie zawsze chce mnie słuchać. Do nogi, bydlę! Konstruuję takie specjalne zabaweczki. Szczurek, podejdź do pana w mundurze i daj mu się wziąć do ręki.

Podbiegło gwałtownie. Trudno było stwierdzić, czy pędzi na kółkach, na nóżkach, czy też sunie jak sanki. Kręciło główką, przytulone do cholewy buta.

- Nie bój się go pan. Proszę go wziąć do ręki. No!

Milicjant pochylił się posłusznie. Spróbował wyciągnąć dłoń. Zwierzątko uciekło i ręka uciekła.

- Trzeba ufnie, panie komisarzu - drwił profesor - on jak czuje nieufność, to się boi. A czuje wszystko doskonale.

- Jak się nazywa takie zwierzę?

- Moje? Szczurek.

- I nie jest żywy?

- Nie. Zabawka. Było już o tym w gazetach. Pan gazet nie czytuje? - zwrócił się z wyrzutem do sierżanta. - Ja dla jednej instytucji próbuję zrobić takie zabawki z mózgiem, z móżdżkiem elektronicznym. Panowie zapewne słyszeli o elektronice. O komputerach?

- Jakże, jakże, to takie, tego, mózgi z lampami radiowymi. - chwalił się Rogoziński, pstrykając palcami. Był oszołomiony: w tej chwili nie odróżniłby psa od kota.

Sierżant Pęk ochłonął pierwszy. Wziął zwierzątko. Ciałko miało elastyczne, wypełnione miniaturowymi błyskami.

- To niech się pan ciszej zachowuje. Bo w kamienicy kłopot - mówił, czujnie wpatrzony w nieruchomy przedmiot na dłoni. W pewnym momencie na szept profesora szczurek wyrwał się, zeskoczył i zniknął w ciemnym kącie.

Profesor mrugnął porozumiewawczo okiem.

- Za moje dawne zasługi dla przemysłu elektronicznego pozwolono mi stworzyć sobie małe, wprost miniaturowe laboratorium, w którym montuję zwierzątka do zabawy dla dużych, mądrych dzieci. Wymaga to specjalnych warunków. Stąd to pomieszczenie laboratoryjne. Gdy do niego wchodzę i gdy z niego wychodzę, automatycznie uruchamiają się filtry i usuwają pyły, jakie ze sobą i na sobie wnoszę. Proszę sobie wyobrazić, że w każdych trzydziestu litrach powietrza w tym pomieszczeniu nie może się znajdować więcej niż 100 pyłków. Inaczej nie mogłyby działać...

Mówił długo i zawile o lampach, tranzystorach i obwodach scalonych, o miniaturyzacji aparatów i o maleńkich mózgach elektronicznych, mieszczących się na płytkach krzemu o rozmiarach 3x3 milimetry.

Pęk starał się dobrze zapamiętać tę lekcję. Ale profesor nagle przerwał, jeszcze raz kazał błyskawicznie przedefilować szczurkowi przed gośćmi i zaraz szybko zapędził gości do wyjścia. Podał każdemu rękę i zatrzasnął drzwi.

- Ale ci zabawka - rzekł Rogoziński. - Tylko czemu on wykrzykuje o gardle, o skoku, jakby do walki zachęcał. Nie spytał się pan, aha.

- Sprawdzę, jak z tymi zabawkami. Niech go diabli! - Pęk przypomniał sobie, że nie zdążył także zapytać, dla jakiej instytucji takie rzeczy są wytwarzano i w której gazecie o tym było. Trzeba zawiadomić na wszelki wypadek porucznika Berdę. Może to przemyt, czy co u licha.

Gdy wyszli, profesor zwrócił się syczącym wściekłym szeptem do nieruchomego szczurka:

- Durniu, jołopie, tępaku! Weź go! Bierz! - i wskazał wielką fotografię na sztalugach.

Zwierzątko biegało dokoła pokoju coraz prędzej, jakby zdenerwowane humorami swego pana.


2

W tym samym momencie wchodziła do sklepu z zabawkami niezwykle piękna młoda kobieta. Sprzedawca poznał ją od razu. Miała puszyste, długie włosy ciemnoblond, których barwy nie starała się tuszować żadną kosmetyką. Równocześnie używała dość jaskrawej szminki do warg i robiła sobie tuszem długie rzęsy. Była wysoka, ale nie za szczupła.

Figurka wspaniała, to najważniejsze - pomyślał sprzedawca.

- Pani sobie życzy? - zapytał impertynencko uniżonym tonem. Zaraz dodał: - Zabawek mechanicznych nowego typu mało, ciągle za mało. Mamy teraz jedynie małpkę wspinającą się po linie, produkcja NRD, no i nasze autka, które nie bardzo chcą jeździć.

Rozejrzała się niedbale po półkach mrużąc oczy. Typowe dla krótkowidzów z pretensjami: wstydzi się nosić okulary? Wiedział, że i tak niczego nie kupi.

Po co więc ciągle przychodzi? Forsę ma, bo nieźle ubrana, a w zeszłym tygodniu odwoził ją wartburgiem jakiś kulturysta - facet z barami ciężarowca i twarzy anioła - mówił jej dzidziusiu, gdy się żegnali przy otwartych drzwiach sklepu.

Niechętnie wyjmował jedną za drugą zabawkę spod lady, nauczony doświadczeniem: towar odkrywany znienacka lepiej się podoba. Na autka nie spojrzała, małpkę obrzuciła uważniejszym spojrzeniem.

- Nakręca się?

Chciał zademonstrować, machnęła ręka, weszli nieco gorzej ubrani klienci, szybko schował wszystko pod ladę.

- Nic nowszego, naprawdę nic nowego nie mu?

- A szanowna pani czego by chciała? Kolejeczki hiszpańskie - zniżył głos - może przyjdą po pierwszym. Mogę schować... No?

- Szukam zabawki, której nakręcać nie trzeba.

- O, balonik (nie warto, trzecia sorta), beczki, żołnierzyki. Dla chłopaka czy dla dziewczynki?

- Dla chłopca - powiedziała smutno.

- To się proszę namyślić, zaraz przylecę - odszedł majestatycznie do reszty gości.

- Panie, panie - seksbomba rzuciła się za nim, roztrącając mamy i tatusiów dyskutujących, czy lala ma ładne czy brzydkie oczka. - Co to za szczur?

- Szczur, gdzie? - zawołali panowie, starając się dzielnie opanować swój strach przy paniach. One się nie krępowały. Podniosły wrzask, odskakując od lady.

- Tam - pokazała na półkę.

- Eee, nie żaden szczur, chyba myszka, proszę pani.

- Do nakręcania?

- Kluczy nie ma, więc chyba nie. Dzisiaj przywieźli. Pani życzyła mechaniczną zabawkę. Po co to miałem pokazywać?

Wzięła zwierzątko błyszczące powleczone cienką, przezroczystą niemal skórką; Obmacywała dokładnie.

- Bierze pani?

Nie odpowiedziała. Była coraz bledsza.

- Dużoście tego dostali?

- Trzy sztuczki. Tego nikt nie kupi Nie nakręca się. Chyba dla ozdoby półeczki.

- Z jakiej firmy?

Obracał w palcach drugie, identyczne zwierzątko, pragnąc odczytać znak. Hieroglifów było kilkanaście. Skrzywił się.

- To krajowe - powiedział. - Phi - dmuchnął.

Zwierzątko wyrwało mu się i hops na środek sklepu. Przewijało się wśród ludzkich nóg, spłoszone.

Klienci się rozbiegli. Sprzedawca wyskoczył zza lady. Wchodząca właśnie dziewczynka uchyliła drzwi. Ciałko z długim ogonem wpadło wprost na nią. Krzyknęła i uciekła.

Seksbomba wypadła za zwierzątkiem. Sprzedawca także.

Chwilę biegli oboje ramię przy ramieniu. Ludzie przystawali i pukali się w czoło. Spocony sprzedawca dobiegł do zakrętu. Tu przypomniał sobie, że cały sklep zostawił na łasce przechodniów. Jeszcze szybciej zawrócił.

Tłumek się zrobił przed wystawą.

Wewnątrz na szczęście opustoszało. Jakiś przechodzący właśnie dziennikarz dopytywał się, co się dzieje. Sprzedawca sięgnął po specyfikację. Napis brzmiał: Szczurek elektroniczny. Cena 599 złotych. 99 groszy. Szczurek? Ciekawe, że ona to od razu poznała. Zabawkę uruchamiać dmuchając silnie między oczy. Rozumie takie słowa jak do nogi, szukaj pana...

Czy ja zwariowałem? - pomyślał sprzedawca.

Dziennikarz zainteresował się. Już miał temat do następnego zjadliwego felietonu, piątego z kolei o zabawkach: Dotychczas nasze zabawki dla milusińskich nie potrafiły w ogóle poruszać się, teraj zaczynają uciekać ze sklepów. Kiedy - wreszcie położymy kres...

Kobieta goniła szczurka, klucząc między samochodami i tramwajami. Zwierzątko wyraźnie zwolniło. Jak gdyby nie wiedziało, gdzie się podziać w obcym terenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin