Golem cz.I
SEN
Światło miesiąca spłynęło w nogi mojego łóżka i rozpostarło się jak wielki, jasny, płaski kamień. Gdy pełnia księżyca kurczy się, a lewa jej strona poczyna niknąć – niby twarz, ku której starość się zbliża, która marszczy się i chudnie – wówczas w takie godziny nocy opanowują mnie dziwne trwogi i niepokoje. Nie śpię i nie czuwam, ale w półśnie, w duszy to, co przeżyłem, z tym, com czytał i słyszał, miesza się jak strumienie o różnych barwach i przejrzystości. Zanim udałem się na spoczynek, czytałem żywot Buddy Gautamy i teraz jedna przypowieść na tysiąc sposobów z oddali powraca mi uporczywie w myśli.
„Wrona poleciała do kamienia, który wyglądał jak kawał słoniny, i myśli: może znajdzie się tu coś smacznego? Nie znalazłszy tam jednak nic smacznego, odleciała dalej. Jak ta wrona, która zbliżyła się do kamienia, tak my opuszczamy ascetę Gautamę, utraciwszy doń upodobanie”.
I obraz kamienia, który wygląda jak kawał słoniny, urasta w mej wyobraźni do potwornych rozmiarów; stąpam przez wyschnięte łożysko rzeki i dźwigam, usuwam gładkie krzemienie szarobłękitne, nakrapiane świecącym pyłem, po którym drepcę, a jednak nie mogę sobie z nimi dać rady; potem napotykam czarne o siarczanożółtych plamach, jak skamieniałe próby rzeźbiarskie jakiegoś dziecka, które chce naśladować niezgrabne, cętkowane salamandry. Chcę precz od siebie daleko odtrącić te kamienie, ale wciąż wypadają mi z ręki i nie mogę ich usunąć z zakresu swego wzroku. Wszystkie kamienie, które w moim życiu niegdyś jakąkolwiek rolę grały, wynurzają się dokoła mnie.
Niektóre męczą się ciężko, wysuwając się z piasku na światło – jak wielkie łupkobarwne kraby, w chwili gdy przypływ morza powraca – jak gdyby wszystko chciały w tym pomieścić, oczy moje przykuć do siebie, powiedzieć mi rzeczy niesłychanej wagi. Inne wyczerpane padają bezsilnie z powrotem w swe jamy i znikaj ą, zanim doszły do słowa. Czasem unoszę się do góry z tego zmierzchu półśnienia i widzę znowu na jedno mgnienie oka światło księżyca na bufiastym końcu mojej kołdry: światło leżące, jak wielki, jasny, płaski kamień, i znowu na ślepo macam swą zapadającą świadomość, szukając niespokojnie tego kamienia, który mnie dręczy, a który gdzieś w rumowiskach wspomnienia leżeć musi i wygląda jak kawa ł słoniny.
Niegdyś musiała być nad tym kamieniem zawieszona rynna – tak sobie wyobrażam – zgięta pod kątem rozwartym, brzegi jej rdzą były strawione, i uparcie chcę w swym duchu taki obraz wymusić, aby spłoszone myśli okłamać i do snu się ukołysać. Nie udaje mi się. Nieustannie, nieustannie przemawia we mnie głos, uparty i nie umęczony jak okiennica, którą wiatr w prawidłowych odstępach czasu uderza o ścianę: to jest zupełnie coś innego, to wcale nie kamień, to, co wygląda jak słonina.
I nie mogę się pozbyć tego głosu, chociaż sto razy sobie wykładam, że to jest wszystko drobiazg; głos milczy chwilkę, ale niepostrzeżenie znów się odzywa i urągająco zaczyna na nowo: – dobrze, to prawda, ale to nie jest jednak kamień, to, co wygląda jak kawał słoniny.
Z wolna zaczyna mię opanowywać uczucie całkowitej niemocy. Co się stało dalej – nie wiem. Czy dobrowolnie przestałem się opierać, czy też moje myśli przemogły mnie i spętały? Wiem tylko, że moje ciało leży uśpione w łóżku, a moje zmysły oderwały się od ciała i nie są już z nim związane.
Kim jest teraz „ja”? Chcę się gwałtem dowiedzieć, ale dorozumiewam się, że już nie mam żadnego organu, którym mogę stawiać pytania. Wtedy lękam się, że głupi głos znowu się przebudzi i znowu zacznie nieskończoną gadaninę o kamieniu i słoninie.
I tak kręcę się w kółko.
DZIEŃ
Wówczas znalazłem się nagle w ponurym podwórzu i naprzeciwko poprzez czerwony łuk bramy ujrzałem po drugiej stronie ciasnej, brudnej ulicy żydowskiego tandeciarza, opartego o sklep, którego ściany były poobwieszane szeregiem starych żelaznych rupieci, po- łamanych narzędzi, zardzewiałych strzemion i łyżew, i wielu innych zamarłych rzeczy.
Ten obraz miał w sobie nużącą jednostajność, cechującą wszystkie te wrażenia, które codziennie, tak często jak kramarz domokrążny, przestępują próg naszych spostrzeżeń i nie budzą we mnie ani ciekawości, ani zdziwienia. Miałem poczucie, że od dłuższego już czasu byłem w tej okolicy jak u siebie. I to poczucie – mimo sprzeczności z tym, co spostrzegłem jeszcze przed chwilą i jak się tu dostałem – nie pozostawia we mnie żadnego głębszego wrażenia.
Musiałem już kiedyś słyszeć albo czytać o dziwnym porównaniu kamienia z kawałkiem słoniny – wpadło mi nagle do głowy, gdy po wydeptanych stopniach szedłem do swego pokoju i pobieżnie zastanawiałem się nad ich zatłuszczonym wyglądem. Wtem usłyszałem odgłos kroków przebiegających nade mną po górnych schodach; doszedłszy zaś do drzwi swego pokoju, spostrzegłem, że była to czternastoletnia rudowłosa Rozyna tandeciarza Arona Wassertruma. Musiałem przejść koło niej, ona zaś stała plecami oparta o poręcz schodów i pożądliwie pochylała się w tył. Dla podtrzymania się oparła brudne ręce o żelazny drążek, obnażone jej ramiona blado przeświecały w mroku. Starałem się uniknąć jej wzroku. Brzydziłem się jej natrętnego śmiechu i tej woskowej twarzy jakby drewnianego konia. Czułem, że dziewczyna ta musi mieć gąbczaste białe ciało, jak aksolotl, którego kiedyś widziałem u ptasznika w klatce z salamandrą. Rzęsy rudowłosych są dla mnie wstrętne, jak królicze.
Otworzyłem prędko i zamknąłem drzwi za sobą. Ze swego okna mogłem obserwować tandeciarza Arona Wassertruma: stał przed sklepem. Podpierał się o wejście ciemnego sklepienia i kleszczami obcinał paznokcie u rąk.
Czy rudowłosa Rozyna była jego córką czy siostrzenicą? Nie było między nimi najmniejszego podobieństwa.
Pośród żydowskich twarzy, które widuję codziennie wynurzające się w Kogucim Zaułku, ściśle mogę rozróżnić rozmaite plemiona, które, mimo bliskiego pokrewieństwa poszczególnych jednostek, nie tak łatwo się zacierają, podobnie jak oliwa z wodą się nie miesza. Nie można tu powiedzieć: to są bracia albo ojciec i syn. Ten jest tego plemienia, ów innego – to jest wszystko, co się da wyczytać z rysów twarzy. Udowodniłbym to nawet, gdyby Rozyna była podobna do tandeciarza. Te plemiona żywiły względem siebie wzajemny utajony wstręt i obrzydzenie, łamiące łączność bliskich związków krwi, lecz umiały trzymać je w ukryciu przed światem zewnętrznym, tak jak strzeże się niebezpiecznej tajemnicy. Nikt nie mógł ich przejrzeć i w tej solidarności równali się oni ślepcom, pełnym nienawiści, którzy się przywiązali do brudem przesiąkniętego sznura. Jeden obojgiem pięści, inny pomimo woli, tylko jednym palcem, lecz wszyscy ogarnięci zabobonną trwogą, że musieliby zginąć, gdyby opuścili wspólną podporę i odłączyli się od pozostałych.
Rozyna jest z tego plemienia, w którym rudowłosy typ jest bardziej jeszcze odrażający niż u innych.
Mężczyźni tego plemienia są szczupli w piersiach i mają długie kogucie szyje z wystającym jabłkiem Adamowym. Wszystko wydaje się u nich piegowate. I przez całe życie cierpią brutalne udręczenia. Walczą skrycie przeciwko swoim chuciom bez końca i bez skutku, pełni trwogi nieprzerwanej o własne zdrowie. Nie mogę sobie jasno wyobrazić, na jakiej zasadzie przypisywałem Rozynie związek pokrewieństwa z tandeciarzem Wassertrumem. Nigdy jej nie widziałem w pobliżu starca i nie zauważyłem, aby kiedykolwiek ze sobą rozmawiali.
Rozyna była prawie zawsze na naszym podwórzu albo przeciska ła się przez ciemne przejścia i zakamarki naszego domu. Zapewne wszyscy moi współlokatorzy uważali ją za bliską krewną, a przynajmniej za wychowankę Arona, ja jednak byłem przekonany, że nikt nie mógłby tego przypuszczenia wytłumaczyć. Chciałem myśli oderwać od Rozyny i spojrzałem w otwarte okno swego pokoju w dół na zaułek. Aron Wassertrum, jak gdyby poczuł mój wzrok, podniósł nagle ku górze swoją nieruchomą, szkaradną twarz z okrągłymi rybimi oczyma i odstającą górną wargą.
Wydał mi się jak człowiek-pająk, który wyczuwa najdelikatniejsze dotknięcie swojej sieci, jakkolwiek zdaje się niewzruszony i obojętny. I z czego on może żyć? Co myśli i co zamierza? Nie wiedziałem tego. Na ścianach jego sklepu wiszą bez zmiany z dnia na dzień, z roku na rok te same martwe bezwartościowe rzeczy. Mógłbym je narysować z zamkniętymi oczyma. Tutaj zgięta blaszana trąba bez klap, pożółkły obraz malowany na papierze, wyobrażający dziwacznie poustawianych żołnierzy. Potem wiązka zardzewiałych ostróg na spleśniałym rzemieniu i inne na wpółzbutwiałe rupiecie. A na przedzie, na podłodze szereg okrągłych, tak gęsto koło siebie ułożonych żelaznych fajerek, że nikt nie mógł przekroczyć progu sklepu.
Ilość tych wszystkich rzeczy nie zmniejszała się nigdy ani nie powiększała i trwała w niezmienności, a kiedy jaki przechodzień zatrzymywał się i pytał o cenę tego albo owego przedmiotu, tandeciarz wpadał w gwałtowne rozdrażnienie. W sposób dreszczem przejmujący wyciągał swoją zajęczą wargę ku górze i podniecony wymrukiwał coś niezrozumiałego gardłowym, jąkającym się basem, tak że klient tracił ochotę pytać jeszcze i wystraszony udawał się w dalszą drogę.
Wzrok Arona Wassertruma błyskawicznie prześliznął się sprzed moich oczu i spoczął z natężoną uwagą na gołych murach przybudówki, która sięgała mego okna.
Co on tam mógł zobaczyć? Przecież tylna ściana domu jest zwrócona na ulicę, a okna wychodzą na podwórze! Tylko jedno skierowane jest na ulicę.
Pokoje przylegające do moich na tym samym piętrze – zdaje mi się, że jest to jakaś pokątna pracownia – przypadkowo zdawały się być w tej chwili zajęte, gdyż nagle za ścianą usłyszałem rozmawiające ze sobą głosy, męski i kobiecy.
Niepodobna, aby tandeciarz na dole głosy te mógł słyszeć. Przed mymi drzwiami ktoś się poruszył, domyśliłem się, że ciągle jeszcze Rozyna w ciemnościach czeka pożądliwie, aż może ją do siebie zechcę zaprosić.
Na dole zaś o pół piętra niżej wstrzymując oddech, czatował na schodach dziobaty, na półdorosły Lois, czy ja drzwi otworzę i czułem formalnie tchnienie nienawiści i spienioną zazdrość sięgającą aż tu poza moje progi.
Chłopiec bał się zbliżyć, aby go Rozyna nie spostrzegła. Czuje się od niej zależny jak głodny wilk od swego dozorcy, a chciałby z przyjemnością zerwać się i nieprzytomnie dać upust swojej wściekłości.
Usiadłem przy warsztacie i wyjąłem obcążki i rylce. Lecz nic nie mogłem wykonać, a ręka moja była za mało spokojna, aby poprawiać subtelne ryciny japońskie. Smętne, ponure życie, związane z tym domem, stało na przeszkodzie uspokojeniu mego umysłu i ciągle we mnie nurtowały stare obrazy.
Lois i jego bliźniak Jaromir byli zaledwie o rok starsi od Rozyny. O ojcu ich, który wyrabiał hostie, nie mogę sobie nic przypomnieć, a teraz, zdaje mi się, opiekę ma nad nimi pewna stara kobieta. Tylko nie wiem, która to by była spośród wielu, co w tym domu mieszkają ukryte jak krety w swych podziemiach. Opiekowała się tymi chłopcami, to znaczy udzielała im schronienia, oni zaś za to musieli jej dostarczać tego, co przy sposobności ukradli lub wyżebrali. Czy dawała im również co jeść? Nie przypuszczam,
gdyż stara wraca zwykle do domu późnym wieczorem. Jest podobno obmywaczką umarłych.
Gdy Lois, Jaromir i Rozyna byli jeszcze dziećmi, widywałem ich często, jak się we troje niewinnie bawili. Lecz dużo czasu już minęło.
Teraz Lois cały dzień biega za rudowłosą Żydówką. Czasami szuka jej nadaremnie, a gdy nie może nigdzie znaleźć, wtedy prześlizguje się przed moimi drzwiami i z wykrzywioną twarzą oczekuje, aż ta po kryjomu tutaj przyjdzie. Potem, siedząc przy pracy, widzę go w myśli, jak biegnie przez ulicę z głową po szpiegowsku przechyloną na wychudłym karku.
Czasem nagle przerywa ciszę dziki wrzask. Jaromir, będąc głuchoniemym i mając wszystką myśl przepełnioną jedynie szalonym pożądaniem Rozyny, błądzi jak dzikie zwierzę po domu, a jego nieokreślone wyjące szczekanie, które wydaje na wpółprzytomnie z zazdrości i podejrzliwości, brzmi tak strasznie, że niejednemu krew by w żyłach skrzepła.
Jaromir szuka obojga, gdziekolwiek ich obecność podejrzewa, ukryty w jednym z tysiąca brudnych zakątków, w ślepej wściekłości, ciągle biczowany myślą, że musi śledzić brata, aby z Rozyną nic się nie stało, czego by on nie wiedział. I właśnie to ciągłe dręczenie kaleki – jak sądzę – jest środkiem podniecającym Rozynę, że wciąż z Loisem się spotyka. Gdy jej skłonności i chęci słabną, wymyśla on nowe rozmaite szkaradzieństwa, aby żądze Rozyny na nowo rozbudzić. Wtedy pozwalają umyślnie przyłapać się głuchoniememu, wabiąc chytrze szalejącego z wściekłości w ciemne przejścia; tu Jaromir włażąc na ustawione przez nich zardzewiałe obręcze, które przy stąpaniu podnosiły się w górę, i żelazne grabie, ostrzami zwrócone do góry, podlegał przykrym wypadkom i bywał nieraz pokrwawiony i poraniony.
Od czasu do czasu Rozyna obmyślała, aby go męczyć na swoją rękę w sposób jeszcze piekielniejszy. Naraz zmieniała postępowanie względem Jaromira, udając, że nagle znajduje w nim upodobanie. Z wiecznie uśmiechniętą miną popełnia ona względem kaleki rzeczy straszliwe, które go podniecają niemal do obłędu; w tym celu urobiła sobie pozornie tajemniczy, na pół zrozumiały język znaków, które wciągały głuchoniemego w sieć bezwiedzy i pożerającej nadziei.
Pewnego razu widziałem go stojącego przed nią, a ona mówiła do niego, tak gwałtownie poruszając wargami i gestykulując, iż byłem pewien, że lada chwila wybuchnie on dzikim wzburzeniem. Pot spływał mu z czoła od nadludzkiego wytężenia myśli, aby uchwycić tak naumyślnie niejasne i prędkie zwroty. A w ciągu następnego dnia tak długo czatował, trzęsąc się na ciemnych schodach innego, na wpółrozwalonego domu, który stał na przedłużeniu ciasnego brudnego zaułka, że nie starczyło mu już czasu na wyżebranie sobie paru centów. A gdy późno w nocy, na wpół umarły z głodu i niepokoju, chciał wrócić do domu, jego opiekunka dawno już drzwi zamknęła.
Wesoły śmiech kobiecy przecisnął się do mnie przez ścianę z sąsiedniej pracowni.
Śmiech? W tym domu wesoły śmiech? W całym getcie nikt nie mieszka, co by mógł się śmiać wesoło. Wtem przypomniałem sobie, że przed paru dniami zwierzał mi się stary jasełkarz Zwak, że pewien młody bogaty pan wynajął od niego drogo pracownię, widocznie dlatego, aby móc bez przeszkody spotykać się z wybraną swego serca.
Aby w domu nikt tego nie spostrzegł, drogie meble nowego lokatora musiano wstawiać nocami w tajemnicy, sztuka po sztuce. Dobroduszny starzec, gdy mi to opowiadał, zacierał aż ręce z zadowolenia i cieszył się jak dziecko ze swojej zręczności, że nikt ze współlokatorów nie przypuszcza nawet istnienia jakiejś romantycznej pary zakochanych.
Z trzech domów można się dostać niepostrzeżenie do pracowni. Nawet można wejść tam przez tajemne drzwi w podłodze! Tak – a gdy się otworzy żelazne drzwi na strych, co z tamtej strony jest łatwe do wykonania, można by, przeszedłszy koło mojego pokoju, dojść do schodów naszego domu i użyć ich za wyjście... Znowu z pracowni zadźwięczał wesoły śmiech i obudził we mnie niewyraźne wspomnienie zbytkownego mieszkania i pewnej szlachetnej rodziny, do której byłem często wzywany do odnawiania drogocennych starożytności.
Nagle usłyszałem tuż obok przeraźliwy krzyk. Słuchałem wystraszony. żelazne drzwi na strych silnie zaskrzypiały i po chwili do mego pokoju wpadła kobieta, z rozpuszczonymi włosami, blada jak ściana, z zarzuconym na nagich plecach złotogłowiem. – Mistrzu Pernat, ukryj mnie pan, na miłość Boską. Nie pytaj się pan, ukryj mię tutaj.
Zanim mogłem odpowiedzieć, drzwi zostały powtórnie szarpnięte i natychmiast zamknięte. Przez sekundę widziałem podobną do wstrętnej maski szyderczą twarz kramarza Arona Wassertruma. Przede mną wynurzyła się okrągła świecąca plama i w świetle księżyca poznałem znowu nogi mego łóżka. Sen ogarniał mnie jeszcze jak ciężki wełniany płaszcz, a imię Pernat, jak gdyby wypisane złotymi literami pozostawało w mojej pamięci. Gdzie ja to imię czytałem? – Atanazy Pernat? Przypominam sobie, że dawnymi czasy zamieniłem gdzieś swój kapelusz i dziwiłem się wtedy, że tak jest dopasowany, chociaż głowę mam o bardzo niezwykłym kształcie. Zajrzałem wtedy do cudzego kapelusza i – tak – tak – było w nim złotymi papierowymi literami na białej podszewce napisane:
Atanazy Pernat
Nie wiem, dlaczego poczułem do tego kapelusza wstręt i nawet się go lękałem.
Wtem uderzył mię jak strzała zapomniany głos, który chciał się ode mnie dowiedzieć, gdzie się podział kamień wyglądający jak słonina. Szybko wyobraziłem sobie ostry, słodko szydzący profil rudej Rozyny i w ten sposób udało mi się uchylić od pocisku, który natychmiast zginął w mroku.
Tak, twarz Rozyny! To jest jednak silniejsze niż bezmyślnie paplający głos, i rzeczywiście, gdy się znowu ukryję w swoim pokoiku na Kogucim Zaułku, mogę być zupełnie spokojny.
J
Jeżeli się nie łudzę w domyśle, że na zewnątrz ktoś stąpa po schodach w niezmiennej ciągle odległości ode mnie, z tym zamiarem, aby mnie odwiedzić, to na pewno znajdować się on teraz musi na ostatnim zakręcie schodów. Teraz poszedł w bok, w stronę mieszkania archiwisty Szemajaha Hillela, i dostał się z wydeptanych schodów do sieni wyższego piętra wyłożonej czerwonymi cegłami. Przeszedł po omacku wzdłuż ściany i musiał teraz, właśnie teraz, sylabizując z trudem w ciemnościach, odczytywać z tabliczki na drzwiach moje nazwisko.
Stanąłem wyprostowany w środku pokoju i spoglądałem na wejście. Wtem otworzyły się drzwi i on wszedł. Zbliżył się parę kroków ku mnie i nie zdejmując kapelusza, nie rzekł nawet ani słówka na powitanie. Odniosłem wrażenie, że zachowuje się jak u siebie w domu i uważałem za zupełnie zrozumiałe, iż tak, a nie inaczej postępuje. Sięgnął do kieszeni, wyjął jakąś książkę i długo przewracał w niej kartki. Okładka książki była metalowa, wyciski na niej w kształcie rozetek i pieczęci były nakładane farbą i wy- łożone małymi kamyczkami. W końcu znalazł szukane miejsce i wskazał mi je. Tytuł brzmiał: Ibbur – Brzemię duszy.
Olbrzymi złotoczerwony inicjał „J” zajmował prawie połowę stronicy, którą pomimo woli przejrzałem; był na brzegu uszkodzony. Miałem go naprawić. Inicjał ten nie był przylepiony do pergaminu, jak to dotychczas widywałem w starych książkach, składał się on raczej z dwóch cienkich złotych płytek, zlutowanych ze sobą w samym środku, a końcami zaczepionych o brzegi pergaminu. Czyżby to miejsce stronicy, na którym się znajdowała litera, było przedziurawione? Gdyby tak było w rzeczywistości, to na drugiej stronie „J” musiałoby być odwrócone. Przerzuciłem kartkę i moje przypuszczenie się sprawdziło. Pomimo woli przeczytałem tę i następną stronicę. I czytałem ciągle dalej a dalej. Książka mówiła do mnie, jak mówi sen, jaśniej tylko i wyraźniej. Poruszyła ona moje serce jakimś zagadnieniem. Słowa płynęły z niewidzialnych ust, stawały się żywe i zbliżały się do mnie. Tańczyły i drgały przede mną jak pstro ubrane niewolnice, pogrążały się potem w podłodze lub znikały jak lśniące tchnienia w powietrzu i ustępowały miejsca innym. Każda miała chwilkę nadziei, że zechcę ją wybrać, lecz na widok nowo przybyłej wyrzekała się swych nadziei. Niektóre, znajdujące się pod nimi, przychodziły świetne jak pawie w mieniących się od barw szatach, a kroki ich były powolne i odmierzone. Inne jak przestarzałe i przeżyte królowe o farbowanych powiekach, o rysach twarzy prostytutki i zmarszczkach pokrytych wstrętną szminką. Patrzyłem na nie, jak się zjawiały i odchodziły, a wzrok mój ślizgał się po wydłużonych konturach szarych postaci o twarzach tak pospolitych i bez wyrazu, że wyrycie się ich w pamięci było wykluczone. Potem przywlokły nagą kobietę, olbrzymią jak spiżowy kolos. Przez chwilę kobieta ta stała przede mną, pochylając się nisko ku mnie. Jej rzęsy były tak długie jak moje całe ciało; niemo wskazała na puls swej lewej ręki. Uderzał on jak trzęsienie ziemi i miałem wrażenie, że w nim ześrodkowało się życie całego świata. Z oddali zbliżał się orszak korybantów. Mężczyzna i kobieta trzymali się w objęciach, widziałem ich zbliżających się z oddalenia, orszak zaś czynił wrzawę coraz bliżej.
Teraz słuchałem rozlegającego się śpiewu bezładnie pląsającej przede mną gromady, a wzrok mój szukał zagubionej pary. Lecz ta przemieniła się w jedną jedyną postać, na wpółmęską, na wpółkobiecą – w Hermafrodytę, siedzącą na tronie z masy perłowej. Korona Hermafrodyty kończyła się deską z czerwonego drzewa; wewnątrz robak zniszczenia wygryzał tajemniczą cyfrę. W obłokach pyłu szybko się zbliżała popędzana biczem trzoda małych, ślepych owiec: karmne zwierzęta, które prowadził w orszaku gigantyczny mieszaniec, miały przeznaczenie utrzymywać życie korybantów.
Czasami niektóre postacie, wypływające z niewidzialnych ust, przybywały z grobów z chustami przed obliczem. I stanąwszy przede mną, nagle zrzucały okrycie i stężałe, głodne, spoglądały krwiożerczym wzrokiem, skierowanym w me serce, aż lodowaty strach wciskał mi się w sam mózg, a krew moja kipiała jak potok, w który spadają z nieba odłamy skalne – nagle i w sam środek łożyska.
Jakaś kobieta unosiła się nade mną w powietrzu. Nie widziałem jej twarzy, gdyż odwróciła się ode mnie, a miała na sobie płaszcz z płynących łez.
Maski tańczyły, śmiały się, nie dbając o mnie zupełnie. Tylko jakiś pierrot obejrzał się uważnie, oczy utkwił we mnie i odskoczy ł. Wrósł w ziemię przede mną i spoglądał mi w twarz jak gdyby w zwierciadło. Robił tak dziwne miny, podnosił i machał rękami, już to ociężale, już to z błyskawiczną szybkością, że moim jedynym nieprzepartym pragnieniem stało się nagle naśladować pierrota, mrugać oczami jak on, poruszać łopatkami i wykrzywiać ustami jak on. Wtedy odepchnęły go na bok niecierpliwie cisnące się postacie, które wszystkie chciały być przed moim wzrokiem. Lecz żadna z tych istot nie mogła się utrwalić. Są to oślizgłe perły nawleczone na jedwabny sznur, są to poszczególne tony jednej tylko melodii, które z niewidzialnych ust wypływają. Już nie była to książka, co przemawiała do mnie. Był to głos. Głos, który czegoś chciał ode mnie, czegoś, czego nie mogłem uchwycić, choć nie wiem, jak usiłowałem to zrobić. Głos dręczył mnie palącymi niezrozumiałymi pytaniami. Lecz głos, który te widzialne wypowiadał słowa, umarły był i bez echa. Każdy dźwięk rozbrzmiewający w świecie rzeczywistości odpowiada wielokrotnym echem, tak jak każdy przedmiot ma jeden duży cień i wiele cieni małych, ten jednakże głos nie odpowiadał już żadnym echem – dawno, dawno już się te echa rozwiały i przebrzmiały. Przeczytałem książkę do końca i trzymałem ją jeszcze w rękach, a wówczas było mi tak, jak gdybym badawczo w mózgu własnym kartki przerzucał i to nie w jednej książce! Wszystko, co mi ten glos powiedział, nosiłem w sobie, odkąd żyję, lecz było to zapomniane i ukryte przed mą świadomością aż do dnia dzisiejszego.
Spojrzałem przed siebie. Gdzie się podział człowiek, który mi przyniósł książkę? Czyżby wyszedł? Czy przyjdzie po nią, gdy będzie skończona? Może mam mu ją odnieść? Lecz nie mogę sobie przypomnieć, czyli mówił, gdzie mieszka? Starałem się wywołać w pamięci jego zjawę, lecz mi się nie udało. Chociażby wiedzieć, jak był ubrany. Czy był stary, czy młody? Jakiego koloru były jego włosy, broda?
Nic, nic zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić. Wszystkie przedstawiające go obrazy, które sobie stworzyłem, rozpływały się bez zatrzymania, zanim byłem w stanie połączyć je w duchu. Zamknąłem oczy i opuściłem rękę na powieki, aby ułowić najdrobniejszą choćby cząstkę jego portretu. Nic, nic. Stanąłem pośrodku pokoju i spoglądałem na drzwi, tak jak to zrobiłem przedtem, gdy człowiek ten wchodził i malowałem sobie całą rzecz: teraz skręca koło rogu, teraz stąpa po wyłożonej cegłami posadzce, teraz czyta na drzwiach moją tabliczkę: Atanazy Piernat , a teraz wchodzi.
Daremnie. Nie mogłem wzbudzić najmniejszego śladu wspomnienia jego postaci. Zobaczyłem książkę leżącą na stole i chciałem sobie wyobrazić w duchu rękę, która ją z kieszeni wyjmuje, by mi ją podać. Nie mogłem sobie uzmysłowić, czy na ręku była rękawiczka, czy też dłoń była obnażona, czy była młoda czy pomarszczona, przystrojona pierścieniami czy też nie. Wtem wpadł mi szczególny pomysł. Był on jak natchnienie, któremu nie można było się oprzeć. Włożyłem kapelusz i przeszedłszy korytarz, zszedłem po schodach na dół. Potem powoli wróciłem znów do swego pokoju. Powoli, zupełnie powoli, tak jak on, gdy wchodził do mnie. Otworzywszy drzwi, spostrzegłem, że w pokoju był zmrok. Czyż nie promieniał jasny dzień, gdy przed chwil ą wychodziłem? Jak długo musiałem marudzić, jeżeli nie zauważyłem, że jest już tak późno?
Próbowałem naśladować nieznajomego w ruchach i minach, lecz nie mogłem go sobie zupełnie przypomnieć. Jak jednakże miało mi się udać naśladowanie jego postaci, skoro nie miałem żadnego punktu oparcia co do jego wyglądu?
Lecz rezultat był inny, zupełnie inny, niż przypuszczałem. Moja skóra, muskuły, całe ciało przypomniały sobie nagle wszystko, nie zdradzając się przed mózgiem. One to wykonywały ruchy, których nie chciałem i nie zamierzałem wykonywać. Jak gdyby moje członki nie należały więcej do mnie. W jednej chwili, gdy zrobiłem parę kroków po pokoju, chód mój stał się drepcący i cudzy. Określiłem, że to chód człowieka, który jest w ciągłej obawie, że upadnie. Tak, tak, tak, to był jego chłód. Najdokładniej wiedziałem – to on. Miałem twarz obcą, bez zarostu, o wystających kościach policzkowych, i spoglądałem skośnymi oczami. Czułem to, lecz nie mogłem się zobaczyć. Przerażony, że moja twarz nie jest moją, chciałem krzyczeć; następnie chciałem się dotknąć, lecz ręka nie poszła za rozkazem woli, jeno zanurzyła się w kieszeni i wyjęła książkę. Zupełnie tak, jak on to robił.
Nagle siedzę znowu bez kapelusza i palta przy stole i to jestem ja. To ja, to ja! Atanazy Pernat. Trzęsły mną dreszcze i zgroza, serce szalało, jakby chciało wyskoczyć, i czułem, że widmowe palce, ściskające dotychczas mój mózg, usunęły się ode mnie. Tylko z tyłu głowy wyczuwałem jeszcze zimne ślady ich dotyku. Teraz wiedziałem, jakim był nieznajomy, mógłbym go znowu w sobie wyczuć w każdej chwili, gdybym zapragnął, lecz wywołać jego obraz tak, abym go widział przed sobą oko w oko, tego jeszcze nie potrafię i nigdy nie będę mógł zrobić.
Poznałem, że on jest jak negatyw, niewidoczna próżnia, o nieuchwytnych liniach, w którą muszę się sam wcisnąć, jeżeli chcę poznać jej kształt i istotę we własnym „ja”. W szufladzie mego stolika stała żelazna kasetka – chciałem w niej zamknąć książkę i dopiero gdy stan choroby ducha ustąpi, chciałem ją wyjąć i podjąć naprawę złamanego inicjału „J”. Wziąłem książkę ze stołu. Czułem, jak gdybym nic nie trzymał; chwytam kasetkę – to samo wrażenie, jak gdyby zmysł dotyku musiał odbywać długą, długą drogę pełną ciemności, zanim by co wpadło do mojej świadomości; jak gdyby to były rzeczy warstwami czasu mnogich lat oddalone ode mnie i należące do przeszłości, co już dawno przeminęła!
Głos, który poszukiwał mnie, krążąc w mroku, aby mnie trapić kamieniem podobnym do słoniny, przeszedł koło mnie, ale mnie nie zauważył. Wiedziałem, że pochodzi on z krainy snów. Lecz to, co przeżyłem, było rzeczywistością, i czułem, że dlatego właśnie nie mógł mnie widzieć i szukał mnie na próżno.
PRAGA
Koło mnie stał student Charousek, podnosząc kołnierz swego bardzo cieniutkiego surduta, i słyszałem, jak mu z zimna zęby szczękały. Chłopiec ten może umrzeć — mówiłem sobie, w tym pełnym przeciągów, lodowatym łuku bramy — i poprosiłem go, aby wraz ze mną zaszedł do mego mieszkania. Lecz on mi odmówił. — Dziękuję wam, mistrzu Pernat — mruknął chłodno — nie mam tyle wolnego czasu, muszę śpieszyć do miasta. Gdybyśmy wyszli teraz na ulicę, to po kilku krokach zmoklibyśmy do suchej nitki. Deszcz nie ustaje.
Strumienie wody spływały z dachów jak potoki łez. Podniósłszy nieco głowę, mogłem tam na górze, na czwartym piętrze widzieć swoje okno, deszczem schlapane, a wyglądające, jak gdyby jeszcze szyby rozmiękły i stały się nieprzezroczyste i pogarbione niby żelatyna. Żółtawy, brudny strumień spływał ulicą i brama zapełniła się przechodniami, którzy chcieli przeczekać, póki niepogoda nie minie.
— Tam płynie bukiet ślubny — powiedział nagle Charousek i wskazał na bukiet zwiędłych kwiatów, który się przybliżał, pędzony brudną falą. Na to ktoś roześmiał się głośno. Odwróciwszy się, zobaczyłem, że był to stary, wytwornie ubrany pan o siwych włosach i nabrzmiałej, rozpuchłej twarzy. Charousek także spojrzał w tył i mruknął coś do siebie.
Starzec miał w sobie coś nieprzyjemnego; odwróciłem uwagę od niego i przyglądałem się odrapanym domom, które w moich oczach przykucnęły na deszczu jak stare leniwe zwierzęta. Jak one wyglądały przykro i staro! Budowane bez zastanowienia, stały jak zielsko, co wydobywa się z ziemi. Dobudowano je, bez względu na otoczenie, do niskich żółtych murów kamiennych, jedynych resztek dawniejszego szeroko rozpostartego budynku sprzed dwóch — trzech stuleci. Tam połowa pochylonego domu z zapadającym się frontem. Inny obok, wyższy ponad inne, jak ogromny kieł. Pod pochmurnym niebem wyglądały one jak pogrążone we śnie i nie odgadłbyś chytrego, pełnego nienawiści życia, które czasami z nich wytryskało, gdy mgła jesiennych wieczorów zalega ulice i pomaga im ukryć swą cichą, ledwo dostrzegalną grę twarzy. Od czasu, gdy tu mieszkam, utrwaliło się we mnie to wrażenie i nie mogłem się go pozbyć. Są pewne godziny w nocy i o rannym brzasku, gdy domy te w jakimś podnieceniu prowadzą milczące, tajemnicze narady. I niekiedy zrywa się słabe drżenie poprzez ścianę, którego niepodobna wytłumaczyć, szmery płyną poprzez dachy i spadają w rynny deszczowe — my zaś je przejmujemy niebacznie tępymi zmysłami, nie śledząc ich przyczyny.
Często roiło mi się, żem podpatrzył upiorne zachowanie się kamienic i dowiedziałem się z pełnym zgrozy podziwem, że one właśnie są utajonymi i istotnymi panami ulicy, że już to tracą żywot i czucie, już to do życia powracają, a w ciągu dnia mieszkańcom, co się tu gnieżdżą, udzielają go w pożyczce, następnej zaś nocy z lichwiarskim procentem domagają się go powrotnie. Wyobrażam sobie dziwnych ludzi, którzy mieszkają w tych domach niby widma, niby nie z matki urodzone — ludzi, którzy w myśleniu i działaniu zdają się być spojeni bez doboru, przeciągają przede mną w myśli i jestem skłonniejszy wierzyć, że takie sny tają w sobie ciemne prawdy, które na jawie tlą się we mnie jak wrażenia z kolorowych baśni.
Potem skrycie budzi się we mnie znów podanie o widmowym Golemie, owym sztucznym człowieku, którego niegdyś tutaj, w mrokach getta, pewien rabin, znawca Kabały, utworzył z elementów i przywoływał do automatycznego, bezdusznego bytu, wsuwając mu za zęby kartkę z magicznym słowem liczebnym. I jak ów Golem drętwiał natychmiast w posąg gliniany w chwili, gdy tajemniczą sylabę jego życia cofał mu z ust zaklinacz, tak niewątpliwie — sądzę — tracą swój byt duchowy wszyscy ci ludzie, skoro zagasi się w ich mózgu — u jednego jakieś nikłe wyobrażenie, podrzędną dążność, może zbyteczne przyzwyczajenie, u innego nawet tylko głuche oczekiwanie jakiejś rzeczy całkowicie niezrozumiałej i całkowicie pozbawionej treści.
Przy tym, co za nieustanne straszliwe zasadzki i podstępy w tych istotach! Nigdy nie widzi się tych ludzi przy pracy, jednak budzą się o pierwszym brzasku dnia i czekają z zapartym oddechem jak na ofiarę, na coś, co nigdy nie nadchodzi. Jeżeli istotnie kiedyś powstaje pozór, jakby ktoś wchodził w ich obręb, ktoś bezsilny, co to mogliby go opanować, wówczas spada na nich nagle paraliżujący strach, odpędza ich z powrotem do nor, tak iż drżąc, odstępują od zamiaru. Nikt nie wydaje się dość słaby, by im odwagi starczyło dla opanowania jego niemocy.
— Zwyrodniałe, bezzębne, dzikie zwierzęta, którym odebrano siłę i oręż — powiedział Charousek powolnie i spojrzał na mnie. Jakim sposobem mógł wiedzieć, o czym myślałem? Czasami tak mocno urabiamy swoje myśli, że mogą one jak latające iskry przeskoczyć w mózg stojącego w pobliżu.
— Z czego oni mogą żyć? — spytałem po chwili.
— Żyć? Z czego? Niejeden z nich jest milionerem.
Spojrzałem na Charouska. Co myślał, mówiąc te słowa? Ale student umilkł i spojrzał na obłoki. Na chwilę ustał szmer głosów w bramie i słychać było tylko syczenie deszczu. Co chciał przez to powiedzieć: „Niejeden z nich jest milionerem”? Znów wydało mi się, jak gdyby Charousek odgadł moje myśli. Wskazał na sklep tandeciarza obok nas, gdzie woda opłukiwała rdzę żelaznych rupieci, tworząc brązowo-czerwone kałuże.
— Aron Wassertrum! Ten na przykład — to milioner. Prawie trzecia część żydowskiego miasta jest jego własnością. Czy pan o tym nie wie, panie Pernat?
Wprost zatamował mi oddech w piersiach. Aron Wassertrum tandeciarz, Aron Wassertrum milionerem?
— O, znam go dobrze — mówił dalej Charousek, jak gdyby tylko czekał, że go zapytam — znałem też jego syna, doktora Wassory. Nigdy pan o nim nie słyszał? O doktorze Wassorym, słynnym okuliście? Przed rokiem jeszcze całe miasto mówiło o nim z zachwytem jako o wielkim uczonym. Nikt nie wiedział, że zmienił nazwisko i przedtem nazywał się Wassertrum. Chętnie udawał oderwanego od świata człowieka nauki i kiedy raz była rozmowa o pochodzeniu, skromnie, z głębokim wzruszeniem oświadczył półsłówkami, że ojciec jego pochodzi jeszcze z getta, a on sam wybił się na światło trudem wszelkiego rodzaju i niewypowiedzianymi kłopotami. Tak jest — trudem wszelkiego rodzaju i niewypowiedzianymi kłopotami. Czyim trudem jednak, czyimi niewypowiedzianymi troskami, za pomocą jakich środków, tego nie objaśnił. Ja przecież wiem, jaki to ma związek z gettem — Charousek ujął mnie za ramię i potrząsnął nim silnie.
— Mistrzu Pernat, jestem taki biedny, że sam zaledwie to pojmuję, i muszę chodzić prawie nago, jak włóczęga, spójrz pan tutaj! A bądź co bądź jestem studentem medycyny, jestem wykształconym człowiekiem. — Zerwał swoje zwierzchnie ubranie i zdumiony spostrzegłem, że student nie miał koszuli ani marynarki i nosił płaszcz na gołym ciele. — I byłem już taki biedny, kiedym tę bestię, tego wszechmocnego, szanowanego doktora Wassory’ego doprowadzi ł do upadku, a i dziś jeszcze nikt nie przypuszcza, że ja to, ja byłem właściwym sprawcą. W mieście sądzą, że to był niejaki doktor Savioli, który jego praktyki ujawnił i doprowadził go do samobójstwa. Doktor Savioli był jeno narzędziem w moich rękach! — mówię panu. Ja sam wymyśliłem ten plan i zebrałem materia ł, dostarczyłem dowodów i cicho, niepostrzeżenie wyciągałem kamień po kamieniu z budowli doktora Wassory’ego, aż cel osiągnąłem, kiedy żadne skarby świata, żadne podstępy getta nic już nie mogły poradzić, aby odwrócić klęskę wymagającą tylko nieznacznego posunięcia. Wie pan, tak, tak jak się gra w szachy — zupełnie tak jak gra się w szachy.
I nikt nie wie, że to byłem ja! Tandeciarz Aron Wassertrum coś przeczuwa, bo nieraz sen mu odbiera jakieś groźne majaczenie, że do tej gry przyłożył rękę ktoś, kogo on nie zna, a kto wciąż jest w jego pobliżu, kogo jednak uchwycić nie może — ktoś inny, nie doktor Savioli. Chociaż Wassertrum należy do tych, których oczy zdolne są mury przenikać, nie może jednak zrozumieć, że są umysły, które potrafią wyliczyć, jak poprzez takie mury można kłuć długimi, niewidzialnymi, zatrutymi szpilkami, omijając krzemienie, złoto i szlachetne kruszce, aby trafić w utajone tętno życia. I Charousek uderzył się w czoło, i roześmiał się dziko.
— Aron Wassertrum wkrótce się o tym przekona, tego samego dnia, w którym zechce powiesić doktora Saviolego! Ściśle tego samego dnia. Zapewniam pana, że kto grając ze mną, dopuści do takiego gambitu z królem i laufrem, ten zawiśnie w powietrzu jak bezradna marionetka na wątłej nici, nici, którą ja pociągam, niech pan zrozumie, którą ja pociągam, która nie ma woli własnej. Student mówił jak w gorączce — spojrzałem mu w oczy zdziwiony.
— Co panu zrobił Wassertrum i jego syn, że jesteś na nich tak zawzięty?
Charousek wzburzony odpowiedział:
— Nie mówmy o tym — lepiej niech pan zapyta, jak to doktor Wassory skręcił kark. Albo może pan sobie życzy, abyśmy o tym pomówili kiedy indziej? Deszcz ustał. Może pan chce iść do domu? Charousek zniżył głos jak ktoś, kto się nagle uspokaja. Potrząsnąłem głową.
— Słyszał pan kiedy, jak się leczy jaskrę (glaukoma)? Nie? Muszę to panu wyjaśnić, żeby pan wszystko dokładnie zrozumiał, mistrzu Pernat. A więc słuchaj pan. Jaskra jest to złośliwa choroba we wnętrzu oka, która się kończy ślepotą, i istnieje tylko jeden środek, aby zatrzymać postępy choroby, mianowicie tak zwana iridektomia, która polega na tym, że z tęczówki oka usuwa się kęsek klinowaty. Nieuniknionym skutkiem tej operacji są pewne bardzo przykre przejawy niedowidztwa, które pozostają na całe życie; proces ślepnięcia jednakże najczęściej bywa powstrzymany. Z diagnozą jaskry sprawa ta ma pewien swój szczególny związek. Mianowicie są okresy, zwłaszcza w początku choroby, gdy najostrzejsze symptomata pozornie zanikają i w takich wypadkach lekarz, choćby nie mógł znaleźć najmniejszego śladu choroby, nie powinien nigdy za pewnik uważać, że jego poprzednik, który był innego zdania, z konieczności się pomylił. Jeżeli jednak zastosowano iridektomię, która może być użyta zarówno przy chorym, jak i przy zdrowym oku, wtedy niepodobna dowieść, czy jaskra rzeczywiście była, czy też jej nie było.
I oto, opierając się na takich i innych możliwościach, doktor Wassory obmyślił plan straszliwy. Niezliczoną ilość razy — szczególnie u kobiet — gdy były niewinne zaburzenia w oku, świadomie konstatował jaskrę, aby tylko doszło do operacji, która mu nie sprawiała żadnego trudu, przynosiła zaś dużo pieniędzy. Nareszcie miał istotę zupełnie bezbronną w ręku; tu do ograbienia nie trzeba nawet śladu odwagi. Widzisz, mistrzu Pernat, to było zwyrodniałe drapieżne zwierzę, znajdujące się w takich warunkach, w których nawet bez broni i siły mogło rozszarpać swoją ofiarę. Nie ryzykując nic! Nawet najmniejszej stawki — pojmujesz pan?
Dzięki licznym błahym rozprawkom w zawodowych pismach lekarskich doktor Wassory wyrobił sobie imię znakomitego specjalisty i nawet swoim kolegom, zbyt szczerym i przyzwoitym, by go przeniknąć, potrafił oczy piaskiem zasypać i zaimponować nauką. Naturalnym wynikiem tego rozgłosu były tłumy pacjentów, którzy u niego szukali pomocy. Gdy przychodził kto ze słabymi zaburzeniami wzroku i dał się zbadać, wtedy doktor Wassory przystępował do dzieła z chytrze obmyślanym planem. Z początku prowadził zwykłe badania chorego, lecz aby później mieć na wszelki wypadek wyjaśnienie, zręcznie notował tylko te odpowiedzi, które wskazywałyby na związek z jaskrą. I ostrożnie sondował, czy już przedtem nie była postawiona diagnoza. W ciągu rozmowy dawał do zrozumienia, że dostał nagle wezwanie z zagranicy w ważnej sprawie i z tego powodu musi już jutro wyjechać. Prześwietlając oko promieniami elektryczności, którą przy tym stosował, umyślnie sprawiał choremu ból niesłychany. Wszystko z rozmysłem! Wszystko celowo!
Po zbadaniu, gdy pacjent trwożliwie pytał, czy jest powód do obawy, wtedy Wassory wykonywał pierwsze posunięcie szachowe. Siadał naprzeciw chorego, czekał chwilę, a potem dobitnie i wyraźnie wypowiadał takie słowa: „Ślepota obu oczu — nieunikniona w najbliższym czasie”.
Scena, która z natury rzeczy wynikała, była okropna. Często ludzie mdleli, płakali, krzyczeli, w rozpaczy rzucali się na ziemię. Stracić wzrok — to znaczy stracić wszystko. I gdy nastąpiła chwila odpowiednia, gdy badana ofiara, obejmując kolana doktora Wassory’ego, pyta błagalnie, czy na tym Bożym świecie nie znajdzie się dla niej ratunku, wtedy krwiożerczy zwierz wykonywa drugie posunięcie szachowe — i sam niby to staje się bogiem, który w mocy swej miał ocalenie.
Wszystko, wszystko na świecie jest jak gra w szachy, mistrzu Pernat.
„Jedyne, co mogłoby tu pomóc — mówił po namyśle doktor Wassory — to natychmiastowa operacja” i z pożądliwą próżnością, która się w nim nagle budziła, długo i szeroko opisywał taki lub inny wypadek, który z wypadkiem obecnym ma bardzo wielkie podobieństwo; opowiadał, ilu to chorych jemu jedynie zawdzięcza ocalenie wzroku i tym podobne. Rozkoszował się formalnie myślą, że może być uważany za istotę wyższą, w której ręku złożone jest ocalenie i zagłada bliźnich. A bezbronna ofiara siedziała przed nim z sercem pełnym palących zapytań, z czołem perlącym się od potu i trwogi, i nie miała odwagi ani na chwilę przerwać mu, z obawy, aby go nie rozgniewać, jego jedynego, co jej zdoła dopomóc.
Doktor Wassory zaś zamykał rozmowę słowami, że do tej operacji mó...
allusia