Vladimir Nabokov - Prawdziwe życie Sebastiana Knighta.pdf

(840 KB) Pobierz
VLADIMIR NABOKOV
VLADIMIR NABOKOV
PRAWDZIWE ŻYCIE SEBASTIANA
KNIGHTA
(Przełożył Michał Kłobukowski)
1
Sebastian Knight urodził się 31 grudnia 1899 roku w niegdysiejszej stolicy mego
kraju. Pewna leciwa Rosjanka, która z niejasnych powodów błagała, żebym zachował w
tajemnicy jej nazwisko, pokazała mi w Paryżu pamiętnik z dawnych lat. W owej zamierzchłej
epoce działo się najwidoczniej tak niewiele, że zapis codziennych drobiazgów (próba
utrwalenia własnej osoby; zawsze nieudana) w notatniku tej damy nieomal się sprowadzał do
krótkiej relacji o pogodzie panującej w poszczególnych dniach; zauważmy przy okazji, że
prywatne dzienniki władców - choćby nie wiedzieć ile nieszczęść spadło na ich królestwo -
poświęcone są głównie temu właśnie tematowi. Ponieważ szczęśliwy traf bywa istotnie
szczęśliwy i trafny tylko wtedy, kiedy nie próbujemy nim sterować, drogą tą wpadł mi w ręce
łup, jakiego nigdy może nie byłbym wytropił polując na upatrzonego. Mogę zatem
poinformować czytelnika, iż ranek w dniu narodzin Sebastiana był bezwietrzny, temperatura
wynosiła minus dwanaście stopni (w skali Reaumura)... innych danych nasza poczciwa dama
nie uznała jednak za godne odnotowania. Po namyśle stwierdzam, że właściwie nie muszę
dochowywać sekretu. Wydaje się niepodobieństwem, aby miała przeczytać tę książkę.
Nazywała się - i nazywa - Olga Olegowna Orłowa: szkoda byłoby zataić przed czytelnikiem
tak jajowatą aliterację.
Komuś, kto niewiele w życiu podróżował, sucha relacja owej damy nie może
uzmysłowić wszystkich uroków zimowego dnia w Petersburgu; wyobraźmy sobie najczystszy
przepych nieba bez chmur, hen, wysoko, które nie ma grzać ciała, lecz tylko cieszyć oko;
połysk kolein wyjeżdżonych przez sanie na przestronnych ulicach pokrytych śniegiem mocno
ubitym, a między śladami płóz zbrązowiałym od soczystego łajna; kolorowy pęk baloników w
ręku przekupnia opasanego fartuchem; łagodny zarys kopuły lśniącej złotem,
przypudrowanym i zmatowionym przez okwiat szronu; brzozy w ogrodach publicznych, aż
do najdrobniejszej gałązki obrysowane bielą; skrzyp i dzwonki ulicznej sanny... a swoją
drogą, gdy człowiek patrzy na starą widokówkę (taką jak ta, którą właśnie położyłem na
biurku, żeby dziecko pamięci mogło chwilę poigrać), zdumiewa go obyczaj dawnych
rosyjskich dorożkarzy, pozwalający skręcać za lada kaprysem, gdziekolwiek i jakkolwiek się
zachce, tak że zamiast równego, świadomego własnej sztuczności strumienia aut znanego
nam z dzisiejszych ulic widzimy - na tejże malowanej fotografii - jezdnię rozległą niby sen i
dorożki sunące skosem, każda inaczej, a wszystko to pod niewiarygodnie błękitnym niebem,
w oddali automatycznie przetapiającym się w różowy rumieniec mnemonicznego banału.
276912589.001.png
Nie udało mi się zdobyć fotografii budynku, w którym Sebastian przyszedł na świat,
ale dobrze znam ten dom, bo sam się w nim urodziłem jakieś sześć lat później. Mieliśmy
wspólnego ojca: rozwiódłszy się z matką Sebastiana niebawem ożenił się powtórnie. O tym
drugim małżeństwie nie ma, o dziwo, ani słowa w Tragedii Sebastiana Knighta pióra pana
Goodmana (ukazała się w roku 1936; będzie jeszcze okazja, żeby do niej szerzej nawiązać);
jej czytelnicy z pewnością uznają mnie za postać nie istniejącą - podrabianego krewniaka,
rozgadanego samozwańca; ale sam Sebastian w najbardziej autobiograficznym ze swych
utworów (czyli w Utraconej własności) ciepło się wyraża o mojej matce, ja zaś sądzę, że w
pełni zasłużyła ona na tych parę słów. Informacje podane przez prasę angielską po śmierci
Sebastiana, jakoby ojciec jego zginął w pojedynku w roku 1913, też są nieścisłe; prawda jest
taka, że raniony kulą w pierś stopniowo wracał do zdrowia, lecz po upływie całego 6 miesiąca
nabawił się przeziębienia, którego nie wytrzymało na wpół zagojone płuco.
Ten dzielny wojak, a zarazem życzliwy, wesół i pełen werwy człowiek miał w sobie
niepokój i żyłkę awanturniczą; Sebastian odziedziczył te cechy i uzewnętrznił je w swym
pisarstwie. Gdy zeszłej zimy na śniadaniu literackim w londyńskiej dzielnicy South
Kensington rozmowa zahaczyła o przedwczesną śmierć Sebastiana Knighta, pewien
znamienity a leciwy krytyk, którego błyskotliwość i uczoność zawsze podziwiałem,
zauważył:
- Biedny Knight! Miał właściwie w życiu dwa okresy: najpierw był nijakim
człowiekiem i pisał łamaną angielszczyzną, a potem załamał się jako człowiek i zaczął pisać
po angielsku w sposób nijaki.
Brzydki to przytyk, brzydki z kilku powodów, aż nazbyt łatwo jest bowiem mówić o
zmarłym autorze za grzbietami jego książek. Chciałbym wierzyć, że sam żartowniś nie
wspomina z dumą tego akurat dowcipu, skoro recenzując przed paroma laty utwory
Sebastiana Knighta okazywał znacznie większą powściągliwość.
Rzeczywiście trzeba jednak przyznać, że choć życie Sebastiana bynajmniej nie było
nijakie, w pewnym sensie brakowało mu tego niesłychanego wigoru, którym odznacza się
jego pisarstwo. Ilekroć otwieram tę czy inną spośród książek brata, mam wrażenie, że do
pokoju wtargnął mój ojciec; poznaję charakterystyczny ruch, jakim otwierał raptem drzwi i
natychmiast dopadał potrzebnej mu rzeczy lub kochanej istoty. Pierwsze odczucie jest w
takich razach zawsze jednakie: zapiera mi dech, znienacka odrywam się od podłogi i unoszę,
wciąż jeszcze trzymając w ręku pół nakręcanej kolejki, gdy kryształki żyrandola
niebezpiecznie zbliżają się do mej głowy. Za chwilę ojciec spuści mnie z powrotem na
podłogę - równie nagle, jak porwał na ręce, niczym proza Sebastiana, której podmuch
276912589.002.png
pozbawia czytelnika gruntu pod nogami, aby wnet cisnąć zszokowaną ofiarę w radosną
przyziemność następnego szalonego akapitu. Wydaje mi się też, że pewne ulubione żarty ojca
rozwinęły się w fantastyczne kwiaty na kartach tak typowych dla Knighta powieści, jak
Albinosy w czerni czy Dziwna góra - być może najlepszy z jego utworów, historia piękna i
dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen.
Ojciec mój, podówczas młody gwardzista na urlopie, poznał Wirginię Knight za
granicą - o ile mi wiadomo, we Włoszech. Ich pierwsze spotkanie miało jakiś związek z
polowaniem na lisa w Rzymie w początkach lat dziewięćdziesiątych, nie umiem jednak
powiedzieć, czy wiem to od matki, czy też podświadomie zapamiętałem nieostre zdjęcie z
albumu rodzinnego. Ojciec długo się starał o rękę panny. Była ona córką zamożnego jego-
mościa nazwiskiem Edward Knight. Nic więcej nie wiem o tym panu, ale babka, kobieta
surowa i władcza (pamiętam jej wachlarz, mitenki, jej zimne, białe palce), zawzięcie się
sprzeciwiała planowanemu małżeństwu i opowiadała o swych ówczesnych zastrzeżeniach
całe sagi nawet wtedy, gdy syn jej miał już drugą żonę, zgaduję więc, że rodzina Knightów
(kimkolwiek byli ci ludzie, których nazwisko znaczy „rycerz”, a zarazem „konik szachowy”)
niezupełnie dorastała do wymagań (cokolwiek wyznaczało ich poziom) karmazynów Rosji
starego ładu. Nie jestem też pewien, czy pierwsze małżeństwo ojca nie kłóciło się w ten lub
inny sposób z pułkową tradycją; w każdym razie zaczął on robić w wojsku prawdziwą karierę
dopiero podczas wojny japońskiej, czyli wtedy, kiedy żona już go opuściła.
Straciłem ojca będąc jeszcze dzieckiem. Dopiero znacznie później - w roku 1922, na
kilka miesięcy przed ostatnią operacją, której już nie przeżyła - matka uznała, że trzeba mi
powiedzieć o paru sprawach. Ojciec nie był szczęśliwy w pierwszym małżeństwie. Ożenił się
z kobietą dziwną, z niespokojną, lekkomyślną istotą, dręczoną jednak innym niepokojem
aniżeli ten, który on sam w sobie nosił. Niepokój ojca skłaniał go do wytrwałych dążeń,
zmieniających kierunek dopiero po osiągnięciu celu. Ona natomiast ścigała swe mrzonki bez
przekonania, kapryśną, krętą drogą, już to mocno z niej zbaczając, już to zapominając o niej
w pół kroku; tak właśnie w taksówce zapomina się parasola. Darzyła ojca jakimś tam
uczuciem, lecz było to uczucie, mówiąc najłagodniej, o niestałej mocy, a gdy pewnego dnia
przyszło jej na myśl, że być może zakochała się w innym (ojciec nigdy nie usłyszał z jej ust
nazwiska rywala), opuściła męża i dziecko z taką samą nagłością, z jaką kropla deszczu
zsuwa się po liściu bzu w stronę czubka. Porzucony liść utraciwszy świetliste brzemię
raptownie targnie się w górę; targnięcie to musiało sprawić ojcu szalony ból. Niechętnie
myślę o tamtym dniu w paryskim hotelu, kiedy to czteroletnim mniej więcej Sebastianem nie
dość starannie zajmowała się zdumiona niańka, a ojciec siedział zamknięty u siebie w pokoju,
276912589.003.png
„reprezentującym ten specjalny typ pokoi hotelowych, doskonale przystosowanych do roli
scen, na których się rozgrywają najgorsze tragedie: zamarły zegar pokryty śniedzią (z
nawoskowanym wąsem godziny za dziesięć druga), stojący pod szklaną kopułą na niecnym
kominku, weneckie okno z oszołomioną muchą między muślinem a szybą, na mocno zużytej
bibule próbka papieru z hotelowej papeterii”. Cytat ten, pochodzący z Albinosów w czerni, nie
wiąże się dosłownie z tą akurat katastrofą, zawiera jednak wspomnienie dziecka
grymaszącego na ponurym dywanie hotelowym: nie ma co robić, a czas tak dziwacznie się
rozciąga, czas zbłąkany, rozlazły...
Dzięki wojnie na Dalekim Wschodzie ojciec mógł na szczęście pogrążyć się w
działaniu, które - nawet jeśli nie pozwoliło mu zapomnieć Wirginii - przywróciło wiarę w to,
że jednak żyć warto. Jego żywiołowy egotyzm był jedynie przejawem męskiej witalności,
wcale zatem nie kłócił się z właściwą ojcu wielkodusznością. Wiekuista udręka, nie mówiąc
już o samozniszczeniu, z pewnością wydałaby mu się niegodnym rozwiązaniem, haniebną
kapitulacją. Gdy w 1905 roku ponownie się ożenił, niewątpliwie doznał satysfakcji, oto
bowiem wziął górę w rozgrywce z przeznaczeniem.
W roku 1908 znów pojawiła się Wirginia. Podróżowanie było jej nałogiem; wiecznie
się przenosiła z miejsca na miejsce, czując się wszędzie jak u siebie w domu - czy to w
małych pensjonatach, czy w drogich hotelach, bo słowo „dom” oznaczało dla niej wyłącznie
swobodę, umożliwiającą nieustanne zmiany. Sebastian odziedziczył tę dziwną, nieledwie
romantyczną namiętność do sypialnych wagonów i ekspresów transeuropejskich: „cicho
zgrzytają polerowane blachy w granatowym cieniu nocy, smutno, przeciągle wzdychają
hamulce na domniemywanych w półmroku stacjach; zasłonka z wytłaczanej skóry sunie w
górę i oto widać peron: mężczyzna pcha wózek z bagażem; wokół mlecznego klosza latarni
wiruje blada ćma; metaliczny stuk młotka: ktoś sprawdza koła; posuwisty ruch w ciemność;
uchwycony mimochodem obraz: samotna kobieta palcami dotyka przedmiotów lśniących
srebrzyście w walizeczce, która stoi na niebieskim pluszu w jasno oświetlonym przedziale”.
Wirginia przyjechała w pewien zimowy dzień pociągiem Nord Express, ani słowem
nikogo nie uprzedziwszy, i w zwięzłym liście poprosiła o spotkanie z synem. Ojciec akurat
polował gdzieś w lasach na niedźwiedzie, toteż moja matka bez zbędnego hałasu zawiozła
Sebastiana do hotelu zwanego Hotel d'Europe, w którym podróżna zatrzymała się na jedno
popołudnie. W hotelowym hallu matka ujrzała pierwszą żonę swego męża - szczupłą, nieco
kościstą kobietę o drobnej twarzy, rozedrganej pod ogromnym czarnym kapeluszem. Wirginia
uniosła woalkę, żeby pocałować chłopca, ale zaledwie go dotknęła, wybuchła płaczem, jak
gdyby smutek jej miał swe źródło w ciepłej, wrażliwej skroni Sebastiana, a w zetknięciu z nią
276912589.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin